Crash Bandicoot N. Sane Trilogy Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Crash Bandicoot N. Sane Trilogy – klasyk odświeżony
Po ponad dwudziestu latach od premiery pierwszej części Crash Bandicoot powraca w zremasterowanej trylogii przygotowanej przez zespół Vicarious Visions. Jak ta nowatorska niegdyś seria odnajduje się we współczesnych realiach?
- bardzo dobry jakościowo remaster;
- nadal świetna grywalność;
- dość wysoki poziom trudności, zmuszający do poświęcenia dużo czasu „masterowaniu” poziomów;
- przywołuje fantastyczne wspomnienia.
- szkoda, że działa tylko w trzydziestu klatkach na sekundę...
- ...przez co sterowanie postacią nie zawsze jest dokładne.
Są remastery potrzebne i remastery zbędne. Te pierwsze witane okrzykami zachwytu, te drugie zbywane złośliwymi uwagami lub w najlepszym wypadku wzruszeniem ramion i miną, która zdaje się mówić: „O co tyle hałasu?”. Od oficjalnego ogłoszenia, że dzieło Naughty Dog zostanie przywrócone do życia przez nową ekipę, minął ponad rok – przez ten czas Crash Bandicoot N. Sane Trilogy z całą pewnością było niezwykle oczekiwane i pożądane.
Od premiery pierwszej części na konsolę PlayStation minęło ponad dwadzieścia lat, a więc kilka epok w dziejach branży gier, jak się jednak okazuje, magia niesfornego jamraja nadal działa. I to nawet pomimo faktu, że przez lata po porzuceniu marki przez Naughty Dog firmy Activision, a następnie Sierra starały się ją maksymalnie wyeksploatować. Rezultatem były gry co najwyżej średnie, niemające szans zdobycia równie wielkiej popularności jak oryginalna trylogia, uzupełniona przez twórców wyścigami kartów w Crash Team Racing.
Dobry remaster, dobry...
Tymczasem najpierw zapowiedź pojawienia się Crasha w Skylanders, a następnie informacja o zremasterowaniu „wielkiej trójki” wywołały entuzjazm, na który z pewnością liczyli włodarze Activision, oddelegowawszy wcześniej do prac nad tymi grami doświadczoną ekipę Vicarious Visions. Wskrzesić trzeba było postać ikoniczną, niemalże maskotkę Sony. Maskotkę nieoficjalną, bo japoński koncern nigdy formalnie nie uznał jamraja za swój symbol, odpuszczając tym samym walkę z Segą i Nintendo na milusie stworki kojarzone z każdą z najważniejszych dla tych firm serii – niemniej na pewno niezwykle istotną dla wszystkich tych, którzy na Crashu się wychowali lub po prostu w odpowiedniej chwili załapali na fenomen owego cyklu i zmiany technologiczne, jakie przyniosły premiery tych produkcji na pierwszej konsoli PlayStation.
Andy Gavin i Jason Rubin, założyciele studia Naughty Dog, koniecznie chcieli, aby ich kolejna gra rozgrywała się w środowisku 3D. Panowie postanowili stworzyć przełomową platformówkę, która „byłaby jak Donkey Kong Country i Mario Którykolwiek”. Pierwszym krokiem było opracowanie pokazówki, którą twórcy nazwali „Sonic’s Ass”. Prześmiewczy tytuł powstał w wyniku ciągłego oglądania tylnej części ciała bohatera. Następnym krokiem był wybór konkretnej postaci. Początkowo miał to być wombat o imieniu Willy, ale koniec końców zdecydowano, że będzie to jednak jamraj. Tak narodził się Crash Bandicoot, który po dwóch latach produkcji we wrześniu 1996 roku trafił wreszcie na półki amerykańskich sklepów.
Crash wkracza w nową generację
Crash Bandicoot N. Sane Trilogy to, jak już wspominałem, zestaw trzech pierwszych przygód tytułowego bohatera. Znalazły się więc w nim wyraźnie najsłabiej oszlifowana część pierwsza oraz druga, zatytułowana Cortex Strikes Back (paskudne typy spod ciemnej gwiazdy lubią powracać w sequelach z planem zemsty na swoim pogromcy), a także trzecia Warped, w której zwiedzamy różne epoki historyczne, powstrzymując złowrogiego antagonistę imieniem Uka Uka.
Już na samym początku warto zaznaczyć, że twórcy nie zamierzali pójść po linii najmniejszego oporu. Ostateczny rezultat tych prac jest więcej niż znakomity. Wizualnie to Crash Bandicoot na miarę dzisiejszych możliwości i choć to tylko odtworzenie sytuacji sprzed lat, kiedy aż miło było popatrzeć na to, jak wieloma sztuczkami programistycznymi musieli posłużyć się ludzie z Naughty Dog, efekt osiągnięty przez Vicarious Visions na PlayStation 4 jest zachwycający. Dotyczy to nie tylko samej postaci Crasha czy Coco, która w odróżnieniu od pierwotnych wersji towarzyszy nam we wszystkich trzech grach, ale także zróżnicowanego otoczenia, w jakim toczy się akcja. Obojętne, czy mamy do czynienia z tropikami, lodowymi lokacjami, wodą, czy nawet podwodnymi głębinami, wszędzie produkcja prezentuje się wyśmienicie i cieszy oko. Remastery wzbogaciły się również o możliwość rozgrywania prób czasowych, co oczywiście wydłuża zabawę.
Niby inaczej, a jednak tak samo
Twórcy z uwagą przyjrzeli się starym lokacjom i przenieśli je do ulepszonego wydania w sposób prawie idealny, zmieniając tylko tyle, by dało się poczuć, że zabawa jest jakby troszeczkę bardziej płynna niż przed laty. Nie kopiowano jednak na ślepo, przez co przeszkadzające w dżungli pancerniki nie są już niebieskie, a ubarwione nieco naturalniej. Ale hej, sterujemy gadającym jamrajem, więc kto powiedział, że niebieskie pancerniki nie istnieją?
Shigeru Miyamoto gra w Crasha podczas targów E3 w 1996 roku. W tym samym czasie japoński deweloper pokazał światu Super Mario 64.
W grach dokonano także drobnych korekt związanych z samą rozgrywką. Kiedy wpadamy do dziury z kretami, te atakują w nieco inny sposób niż w oryginale. Tak naprawdę tego typu zmiany dostrzega się dopiero wtedy, gdy uruchomi się obok siebie dwie wersje gry. Bez takich eksperymentów wszystkie trzy części Crasha ani na jotę nie odbiegają od starych tytułów. Z wyjątkiem oczywiście warstwy wizualnej oraz audio, bo i w tej ostatniej sferze zaszły delikatne zmiany. Odniosłem wrażenie, że utwory muzyczne towarzyszące naszym zmaganiom trochę wzbogacono, sprawiając, że zyskały głębsze i jakby bardziej przestrzenne brzmienie.
Wszystko to sprawia, że gra po prostu prezentuje się lepiej niż dwadzieścia lat temu. Nie odkrywam tu Ameryki, ale to stwierdzenie nie jest pozbawione sensu, gdy przypomnimy sobie mnóstwo dokumentnie sknoconych remasterów, o których nikt już dzisiaj nie pamięta. Uważam, że Vicarious Visions tak na dobrą sprawę udało się wskrzesić markę na nowo i nie zdziwiłbym się, gdyby Activision wkrótce zapowiedziało coś całkowicie świeżego. O ile oczywiście N. Sane Trilogy poradzi sobie na listach przebojów, ale o to jestem raczej spokojny.
Dzięki remasterom istnieje spora szansa, że do marki przyciągnięci zostaną nowi gracze, a nie tylko ci kierujący się nostalgią. Zresztą przez te wszystkie lata seria na dobre zapadła nam w pamięć i jeśli nawet ktoś nie miał okazji przetestować Crasha na PSX-ie, z całą pewnością kojarzy głównego bohatera i sam gatunek, w którym ten występuje.
Po tylu latach mechanika rozgrywki zdążyła się już trochę zestarzeć. Tym bardziej że oferowane w zestawie Crashe to typowo tunelowe gry, niedające za wiele swobody. Platformówki w erze 3D poszły raczej w kierunku wytyczonym przez konkurencję z Nintendo, a więc pewnej otwartości poziomów z hubem spajającym sąsiednie lokacje w całość. Jednak nawet ta archaiczność jest do przeskoczenia, kiedy mamy do czynienia z dobrze odrobioną pracą domową. Nawet wtedy, gdy pojawiają się fragmenty wyglądające na 2,5D czy stworzone w ten sposób etapy bonusowe.
Można było lepiej...
Jeżeli już mam się do czegoś przyczepić, to do faktu, że gra działa z płynnością jedynie trzydziestu klatek na sekundę. Czyli tak samo jak oryginalne Crashe, ale... No właśnie. Ten element spokojnie można było poprawić z pożytkiem dla odbioru całości. W rezultacie w trakcie zabawy miałem wrażenie, że sterowanie gałką analogową joypada nie zawsze jest tak dokładne, jak bym tego chciał, i dość szybko przerzuciłem się na chyba jednak wygodniejsze sterowanie krzyżakiem. A może to po prostu mój wrodzony brak małpiej zręczności w palcach? Niemniej jeżeli rzucacie inwektywami przy kolejnych źle wymierzonych skokach, spróbujcie pobawić się przez chwilę d-padem.
Czasem szwankuje także detekcja kolizji. Brak idealnej precyzji kończy się nieraz wylądowaniem gdzieś na samej krawędzi lub rozminięciem się z platformą dosłownie o milimetr, co oczywiście cofa bohatera do poprzedniego punktu kontrolnego. Żałuję także, że twórcy nie stanęli na wysokości zadania i nie zmodyfikowali sterowania pojazdami, które mogłoby zdziałać cuda w kwestii wygody i płynności pokonywania etapów. Z drugiej strony – skoro trzymamy się tak mocno oryginału, to dlaczego mamy zmieniać akurat ten frustrujący element? Bujajcie się z nim tak jak Wasi ojcowie w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku.
Pojedynki z bossami nie należą do trudnych, a widoczny na obrazku Papu Papu zaraz zostanie zdzielony w łeb.
DRUGA OPINIA
Tak powinno się przywracać do życia legendy! Ekipa Vicarious Visions odwaliła kawał naprawdę świetnej roboty i nie tylko przeniosła kultową serię gier w XXI wiek, nie odbierając jej przy tym nic z uroku, ale też wprowadziła drobne ulepszenia, dzięki którym pozycje te autentycznie stały się jeszcze lepsze.
Szczególnie dużo zyskał pierwszy Crash Bandicoot, który dzięki uproszczeniu sposobu zapisywania stanu rozgrywki stał się znacznie przystępniejszy – aczkolwiek wciąż pozostając przy tym piekielnie trudną platformówką. Dodanie wyścigów czasowych do pierwszych dwóch odsłon serii sprawia, że nawet weterani mający cały cykl w małym paluszku zyskają zajęcie na wiele godzin, a możliwość zabawy jako Coco stanowi przyjemne urozmaicenie.
Odświeżone mapy i postacie zachwycają detalami oraz pełną zgodnością z tym, w jaki sposób je zapamiętałem, a eksploracja poziomów w poszukiwaniu sekretnych przejść i kolorowych kryształów bawi nie mniej niż lata temu. W zasadzie jedynie pomniejsze problemy techniczne powstrzymują mnie od określenia N. Sane Trilogy mianem perfekcyjnego powrotu.
Jak dotąd spędziłem z nowym Crashem za mało czasu, aby wystawić notę, ale jeśli do końca zabawy nie natknę się na żaden poważny mankament drastycznie psujący wrażenia, to z mojej perspektywy – nie ukrywam, że być może lekko zniekształconej dużym sentymentem – będzie to pozycja godna oceny 9,5/10.
Czarny Wilk
...ale i tak wyszło nieźle!
Platformówki powoli wychodzą z dołka, w którym przeleżały ostatnią dekadę. Oprócz rzecz jasna propozycji Nintendo, ale to zupełnie inna historia. Mówiąc o dołku, mam oczywiście na myśli te mocniej nagłaśniane produkcje, jak chociażby świetne Yooka-Laylee. Chciałoby się, aby odrestaurowane przygody Crasha Bandicoota przyniosły jakąś jeszcze bardziej konkretną i namacalną zmianę. Bo to po prostu znakomity remaster, przywołujący nie tylko wspomnienia tego, co kiedyś cieszyło konsolową brać, ale przede wszystkim pokazujący gatunek w zupełnie nowych szatach, mających szansę zainteresować współczesnych graczy, którzy nie pamiętają, niestety, bardziej szczęśliwych czasów dla gier platformowych.
O AUTORZE
Z wszystkimi trzema grami spędziłem wiele czasu jeszcze w okresie świetności „szaraka”, a odrestaurowanym wersjom poświęciłem około czternastu godzin, w trakcie których udało mi się ukończyć pierwsze dwie przygody w całości i wypróbować całkiem spory kawałek Warped. Oczywiście co najmniej drugie tyle należy dodać, jeżeli zamierza się „wymasterować” trzy gry, zgarniając wszystkie klejnoty, kryształy oraz relikty.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Crash Bandicoot N. Sane Trilogy na PS4 otrzymaliśmy nieodpłatnie od polskiego wydawcy, firmy CDP.