autor: Krzysztof Gonciarz
Onimusha: Dawn of Dreams - recenzja gry
Jeśli lubisz fikuśne fryzury, wielkie miecze i przydługawe monologi czarnych charakterów, Onimusha to gra dla ciebie.
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
Ja (9-03-2006 12:45) A tak w ogóle to Onimusha?
Shuck (9-03-2006 12:46) Nie musha.
Ja (9-03-2006 12:46) Ja musha, jakby co.
Shuck (9-03-2006 12:47) To se weźmiesz płytkę dzisiaj.
Feudalna Japonia tylko okazjonalnie przedstawiana jest w grach wideo z zachowaniem jakichkolwiek realiów historycznych. Przeważnie jest to dla developerów idealne pole do eksperymentów, polegających przeważnie na mieszaniu tradycji z dość specyficznymi, zahaczającymi o groteskę gadżetami. „Dlaczego nikt w XV wieku nie miał w Japonii naturalnego koloru włosów?” – słusznie głosi tytuł wątku na pewnym zagranicznym forum dyskusyjnym. Istotnie. Awangardowe fryzury, przerośnięte miecze, lolitkowate, 16-letnie wojowniczki (nie kryjące się z kolorem bielizny), rozgadane czarne charaktery, to wszystko w zaskakujący sposób trzyma się kupy. To świat, w którym pomoc zawsze przybywa w ostatniej chwili – i mało tego, nasz wybawca zawsze ma w zanadrzu przygotowany jednolinijkowy, adekwatny do sytuacji komentarz godny Agenta 007. I jak tego nie lubić?
Czwarta część kultowej serii Onimusha, robiąca doskonały użytek z powyższych szkiców, teoretycznie nigdy nie miała się ukazać. Opowiadająca o losach Samanosuke Akechiego i jego heroicznej walki z Oda Nobunagą trylogia dobiegła wszak końca. Capcom ani myślał jednak zabić znoszącą złote jajka kurę, przez co początkowe zapowiedzi o zakończeniu całej serii szybko przeinterpretowane zostały na koniec „tamtej” części sagi. Akcja toczy się więc 15 lat po zakończeniu dość niesławnej (Jean Reno?) części trzeciej. Kolejny cesarz uległ pokusom demonów Genma i zaprzedał im duszę. Hideyoshi, bo tak na imię mącicielowi, prowadzi ponadto badania nad demonicznymi drzewami wiśniowymi, które zamiast kwiatów rodzą zarodniki zmieniające ludzi w bezwolnych sługusów zła. Wiadomym jest, że w tej sytuacji kwestią czasu jest pojawienie się samotnego bohatera, który w imię własnych ideałów rzuci wyzwanie całemu cesarstwu. Śmiałek tym razem nosi przywołujące spożywcze skojarzenia imię Soki.
Fabuła zaczyna się standardowo i takie też nastawienie utrzymuje przez większość czasu gry. Nie znaczy to jednak, że można odmówić jej uroku. Wciąga ona na sposób typowy dla tego rodzaju japońskiej narracji. Z czasem drużyna naszych bohaterów rozrasta się aż do 5 osób, z których każda ma swego szwarzcharakterowego odpowiednika po drugiej stronie barykady. Postacie pozytywne szybko wygrywają sympatię gracza, zaś negatywne budzą respekt ze względu na swą niezachwianą porażkami pewność siebie oraz niezaprzeczalną moc. Odkrywanie kolejnych zwrotów akcji jest przyjemnością, której ciężko sobie odmówić i rzadko pojawiają się momenty, w których mamy zabawy dosyć. Wręcz przeciwnie, zbyt łatwo jest o zarwanie nad Onimushą nocki.
Esencją gry jest walka. Szczątkowe zagadki, nieśmiało kiełkujące raz na kilka etapów, nie wprowadzają do zabawy niczego nowego i są czystym urozmaiceniem. Eliminowanie hord przeciwników pod względem technicznym nijak nie mierzy się z tym, co w zeszłym roku pokazał Devil May Cry 3. O wiele więcej tutaj automatycznego mashowania „kwadracika”, niż konstruowania skomplikowanych kombinacji za pomocą gałek analogowych. Każda z 5 postaci ma oczywiście zestaw właściwych jej technik, rozbudowywanych za zdobyte punkty doświadczenia, ale w większości przypadków i tak przeciwnicy nie stawiają nam poprzeczki zbyt wysoko. Trudność tych najgorszych polega raczej na olbrzymiej dysproporcji w ilości HP oraz na wrażliwości na ciosy pomiędzy nimi a nami, niźli konieczności intensywnego kombinowania nad przełamaniem ich bloku. AI zawodzi niestety na całej linii. O ile bossowie (których jest tu cała masa – potrafi ich być z 5 w ciągu jednego etapu!) poruszają się po zaskryptowanych trasach, które wystarczy rozgryźć, standardowi przeciwnicy występujący w grupach często zachowują się po prostu głupio, bardzo ułatwiając spokojne wycięcie ich w pień.
W większości misji kierujemy naraz dwoma postaciami – jedną bezpośrednio, drugą poprzez jedną z 4 podstawowych komend (obsługiwanych d-padem). Role zamieniamy za pomocą L2. Towarzyszowi możemy kazać regenerować siły, szarżować oraz trzymać się blisko nas. Czwarta opcja zależna jest od postaci, której rozkazujemy. Mnich Tenkai może swoimi czarami podnieść siłę naszej broni, Jubei zwrócić na siebie uwagę wroga, Soki zbierać wszystkie bonusy pozostawione przez martwych wrogów itp. Miły dodatek. Dodatkowo, każda z 5 postaci ma właściwą sobie umiejętność, która pozwala jej na wyciągnięcie „czegoś więcej” z danego etapu. Przykładowo, dla Ohatsu będzie to hak na lince, dla Roberto możliwość przesuwania wielkich, kamiennych bloków. Dodatek ten łączy się logicznie z opcją powtórnego odwiedzania poszczególnych poziomów, celem wyciągnięcia z nich wszystkich sekretów. Jeśli w tym miejscu skojarzyłeś sobie Lego Star Wars, dobrze myślisz. Znajdziemy tu nawet ukryty tryb dla dwóch graczy!
Po ukończeniu każdego etapu przenoszeni jesteśmy do kryjówki, w której porozmawiać możemy ze wszystkimi towarzyszami (niestety brak voice-overów w tych rozmowach), zrobić zakupy w sklepie, podrasować parametry postaci. Jeśli idzie o ich rozwój, mamy bardzo duże pole do popisu. Do znalezienia są dziesiątki rodzajów broni (różniących się niekiedy dość znacznie, nie tylko detalami w rodzaju koloru rączki miecza) i zwiększających parametry dodatków. Szczególnym extrasem, który zasługuje na wymienienie w rubryczce „Plusy” na końcu recenzji, jest tzw. Dark Realm – stupoziomowy loch, pełniący rolę swoistej sali treningowej dla naszych bohaterów. Wejść doń możemy pomiędzy misjami, pojedynczą postacią. Tam czekają na nas setki potworów, za pokonanie których otrzymamy najlepsze przedmioty w grze (nagrody co 10 poziomów) oraz zbierzemy gigantyczne ilości punktów doświadczenia. Banalne to, ale młóćka jest po prostu przednia. Nawet, jeśli nie jesteś maniakiem przechodzenia gier na 100%, bardzo prawdopodobne że przynajmniej na chwilę chwycisz bakcyla i zaczniesz robić zadymę w tych prostych podziemiach. Szkoda tylko, że Dark Realm jawi się celem samym w sobie, gdyż zbudowanych za jego pomocą postaci nie ma już za bardzo komu przeciwstawić.
W chwili uruchomienia gry wita nas cudowne intro, pochodzące ze zdecydowanie najwyższej półki jeśli chodzi o prerenderowane filmiki w grach. Szkoda tylko, że większość sekwencji animowanych daleka jest od tego poziomu i graficznie bliżej jej do jakości wizualiów prezentowanych przez samą grę. Te z kolei określić można jako dobre. Żadnych rewelacji ani orzeszków, po prostu to, czego oczekiwalibyśmy od sensownej produkcji schyłkowej ery PS2. Jest trochę fajnych efektów czarów, obowiązkowe bullet time’y, stopklatki, filtry ekranu podkreślające trafienia krytyczne – standard.
Muzycznie, mieszają się w Onimushy rozmaite style i konwencje, osiągając sumarycznie efekt na mocne 4.0 w skali akademickiej. Poza rdzennie japońskimi wstawkami i chóralnymi przerywnikami mamy tutaj nieco typowo japońskiego szusania gitarą (z solo przypominającym, nie wiedzieć na jakich zasadach, Street Fightera – zwróćcie uwagę na pierwszym etapie, lol), raz nawet przypomina się pocięty w drum’n’bassowej estetyce Amen Break (odsyłam do MNP#29). Voice-overy, raczące nas tylko w cut-scenkach (na co te dwie płyty DVD, kruca fiks?), wywołują mieszane odczucia. W tego typu grach nic nie zastąpi oryginalnej, japońskiej ścieżki dźwiękowej, okraszonej tylko angielskimi napisami. Niestety, w PAL-owej wersji znajdziemy całą gamę języków europejskich, ale o głosach rodem z KKW należy zapomnieć. Szkoda tym bardziej, że we wszystkich filmikach ruchy ust są właśnie do niego dopasowane, nikt nawet nie próbował zsynchronizować ich z językiem Szekspira.
Około 25 godzin, tyle zajmuje ukończenie Onimushy graczowi, który nie ma szajby na punkcie dopakowywania postaci na full, ale jednocześnie nie stroni od łowienia co poniektórych bonusów. Sporo. Pomnijmy na przykład coś takiego jak Genji z końca zeszłego roku, sympatyczną gierkę w tym stylu, która położona na kolana została przez nie dającą się zaakceptować długość przejścia w okolicach 5 godzin. Dawn of Dreams to kawał software’u, umiejętnie wciągający i stroniący od jakichkolwiek przejawów nudy. Mamy tu całą plejadę budzących sympatię postaci, intrygujący scenariusz, niezły system walki, ogólnie: wszystko, co wielbicielom japońskich beat’em’upów do szczęścia potrzeba. Nie jest to z pewnością ani DMC3 ani God of War, ale odmienny od tych szlagierów charakter zabawy pozwala zapomnieć o niekorzystności takiego zestawienia. Zresztą, przecież to Capcom.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- scenariusz;
- 5 postaci;
- długość;
- tryb dark realm.
MINUSY:
- zawodzące AI przeciwników;
- brak japońskich voice-overów.