autor: Rafał Kowalewski
NBA Live 06 - recenzja gry
Po raz dwunasty EA Sports pozwala nam, byśmy przez chwilę poczuli się uczestnikami nieosiągalnego świata koszykówki. Nieosiągalnego dla wszystkich, którzy próbowali swoich sił na boisku do koszykówki i wiedzą, jak trudno jest trafić do kosza.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
„12 groszy, tylko nie płacz proszę...” śpiewał swego czasu Kazik Staszewski, w dość humorystyczny sposób opisując naszą polską rzeczywistość. W tym roku – po raz dwunasty – grosz od graczy chce uzyskać firma EA Sports za jeden ze swych sztandarowych produktów, czyli NBA Live Basketball. Pierwsza gra z tej serii powstała w roku 1994, która otrzymała oznaczenie roku następnego i tak powstała NBA Live 95. Od tego czasu minęło 12 lat, i dziś naszym oczom ukazuje się najnowsze dzieło – zgodnie z tradycją firmy – numerowane awansem, czyli NBA Live 06.
O lidze NBA powiedziano chyba wszystko, co można było powiedzieć. Największa, najlepsza, najsławniejsza, najbogatsza liga koszykówki na świecie. Grają tam najlepsi koszykarze świata, zarabiają ogromne pieniądze, na mecze chodzą tłumy kibiców, a widownię telewizyjną na całym świecie można liczyć w setkach milionów ludzi. Postacie takie jak Michael Jordan, Kareem Abdul-Jabbar czy Earvin ‘Magic’ Johnson są rozpoznawalne w dowolnym zakątku ziemskiego globu. Od kilku lat mamy w tej lidze polskie akcenty, najpierw Cezarego Trybańskiego (który zaliczył kilka epizodów w drużynach Memphis Grizzlies, Phoenix Suns, New York Knicks i Chicago Bulls) a teraz Macieja Lampe (początkowo New York Knicks, potem Phoenix Suns, obecnie New Orleans Hornets). Ten ostatni jest powszechnie uważany za ogromny talent i z roku na rok jego gwiazda świeci coraz jaśniej i – być może – niedługo będzie kimś dla koszykówki jak Zbigniew Boniek dla naszej rodzimej piłki nożnej.
Partyzanci Broza Tity wyzwolili Jugosławię
EA Sports pozwala nam na to, byśmy przez chwilę poczuli się uczestnikami tego nieosiągalnego świata. Pewno wielu z was próbowało swoich sił na boisku do koszykówki i wie, jak trudno jest trafić do kosza. Tutaj możemy wykonywać bajeczne dryblingi Kobe Bryanta, perfekcyjne podania Steve’a Nasha, czy też potężne wsady Shaquille’a O’Neala.
Po uruchomieniu gry i obejrzeniu oficjalnych komunikatów o prawach marketingowych, widzimy standardowe animowane intro, pokazujące to, czego możemy się po grze spodziewać. Nie porywa na kolana, gdyż bywało w poprzednich wersjach, że filmy były z prawdziwymi graczami NBA, a nie tylko z ich komputerowymi wersjami. Zbyt duże koszty? Nie nam to oceniać. Zresztą, najważniejsze zaczyna się po przemknięciu tegoż teasera. Co więc widzimy? Menu gry. Można wybrać pośród wielu trybów: sezon, play-off, ‘dynasty mode’ (wielosezonowa symulacja), weekend gwiazd (all-star weekend), grę 1 na 1 czy po prostu trening na hali. Dostępna jest także gra on-line. Ponadto w opcjach mamy do wyboru ilość meczów, które chcemy zagrać, możliwości dopasowania realizmu rozgrywki do naszych wymagań (jak ilość fauli, po których opuszcza się plac gry). A także wiele innych ustawień, które wpływają na oprawę gry (opcje wizualne, dźwiękowe) czy takich, które wpływają na jej trudność (możliwość ustawienia w skali od 0 do 100 efektywności zagrań czy zjawisk zachodzących na boisku, takich jak częstotliwość udanych bloków czy tempo zmęczenia graczy – osobno dla zawodników gracza jak i komputerowego przeciwnika).
Jeżeli chcemy spełnić swoje marzenie i znaleźć się na jednym boisku z gwiazdami NBA – nic prostszego. Wchodzimy w odpowiednie miejsce i już tworzymy zawodnika, który może mieć bajeczne umiejętności, dodajemy go do składu ulubionej drużyny i możemy szaleć, zdobywając po 50 punktów w meczu.
Zaraz, zaraz – każdy zapyta – czy ja już czegoś takiego nie widziałem? Tak, tak. Takie same opcje były już w poprzedniej wersji gry. Lecz nie do końca. Jak to zwykle bywa – diabeł tkwi w szczegółach.
Tryb Dynastii na pierwszy rzut oka skojarzył mi się z Football Managerem. Jakiś pager, który przekazuje mi jakieś informacje od szefa. Zatrudnianie asystentów za określoną kwotę, przeprowadzanie sesji treningowych, transfery, kontrakty, płace, limity. Jakby wokół tego wszystkiego dzieją się gdzieś mecze, które mamy do rozegrania. Tryb ten jest miłą niespodzianką dla fanów gier, w których chodzi o coś więcej niż tylko łup-łup od meczu do meczu.
Fani ciekawostek, które pozwalają oderwać się od monotonnego trybu meczowego mogą sobie wejść w All-star Weekend. W tym trybie możemy wziąć udział w konkursie wsadów czy też w konkursie rzutów za 3 punkty. Niewątpliwie jest to gratka dla graczy, gdyż oprawa obu tych elementów jest żywcem wyjęta z hal NBA. Nie samymi meczami człowiek żyje, więc tutaj może sobie odreagować – zwłaszcza że różnorodność efektownych zagrań jest ogromna.
Więc mam wyższe wykształcenie, chociaż studiów nie skończyłem
No tak, tryby trybami, opcje opcjami, ale nawet możliwość wyboru gry 1 na 1 Dodą Elektrodą przeciwko Mandarynie nie będzie w stanie przyciągnąć gracza, jeśli to co najważniejsze okaże się katastrofą. A o czym mowa? Oczywiście o meczu. NBA Live 06 nie jest grą menedżerską, tylko symulatorem, więc na jak najwierniejszej symulacji rozgrywki skupiono największą uwagę. Oprawa graficzna robi wrażenie, ale w dobie superszybkich kart 3D nie jest to już sprawa wyjątkowa. Klawiszologia jest przejrzysta, można ustawić ją indywidualnie, toteż każdy może spokojnie obsłużyć grę kombinacją 8-9 klawiszy.
Zaczyna się mecz. Hala pełna, w świetle stroboskopów odbywa się prezentacja zawodników, światło w hali się zapala, zawodnicy stoją już na środku boiska, sędzia wyrzuca piłkę w górę i...! Zaczęło się. Jeśli udało nam się wyskoczyć wyżej od rywala, mamy piłkę. Możliwość wyboru jednej z wielu kamer pozwala na wszechstronne spojrzenie na boisko, w zależności od preferencji. Już po kilku sekundach widzimy, że kozłowanie piłki nie jest jak w poprzednich wersjach zjawiskiem mechanicznym, tutaj widać niemal drganie mięśni graczy. Kozłujący gracz reaguje na ataki rywala, nie ma manekinów. Jeśli chodzi o odwzorowanie zasad fizyki (przede wszystkim pierwsza zasada dynamiki Newtona), to widać naprawdę dużą pracę programistów EA Sports. Zawodnicy, którzy nie są przy piłce, w porównaniu z poprzednimi wersjami gry, wykazują się większą aktywnością, nierzadko wykonując akcje, których – jako gracz z piłką – nie planujemy (np. chcemy podać do zawodnika do ręki, a nagle idzie wysoka piłka, którą nasz zawodnik stojący pod koszem, wrzuca z powietrza, wykonując quasi alley-oop). Ta aktywność ma szczególne znaczenie w przypadku zbiórek, które były – przynajmniej dla mnie – zmorą serii NBA Live. Niemal zerowa aktywność zawodników, którymi akurat gracz nie sterował, a do tego mało racjonalny wybór zawodnika po oddaniu rzutu (niekoniecznie bywał to gracz najbliżej kosza). Tutaj przynajmniej połowicznie zostało to rozwiązane, bo podświetlenie gracza nadal nie zawsze bywa najbardziej sensowne.
Realizm rozgrywki wzrósł i – co się z tym wiąże – jest trudniej. Trudniej, bo łatwiej nadziać się na stratę, jeśli się wykona naskok na silniejszego rywala (piłka wypada z rąk po odbiciu się od takiej żywej ściany), łatwiej o faul, jeśli się próbuje uporczywie zabrać piłkę kozłującemu rywalowi, dryblingu i slam-dunków też trzeba się poduczyć, aby wykorzystywać te elementy optymalnie. Podania częściej bywają niecelne (np. zawodnik, do którego kierujemy piłkę został przepchnięty przez rywala i piłka ląduje na aucie). Oczywiście – żeby nie było tak, że odstraszam nowicjuszy od gry – poziomów trudności jest kilka, na najłatwiejszych te opcje o których pisałem wyżej, nie są aż tak uciążliwe. Jednak porównując grę na poziomie all-star, NBA Live 06 stawia wyższe wymagania niż jej poprzedniczki.
Różnorodność zagrań jest bardzo duża, dodatkowo potęguje ją obecność tzw. Freestyle Superstars, czyli indywidualnych zagrań, do których zdolni są tylko określeni zawodnicy. Zawodników freestyle jest w grze niewielu, są to autentyczne gwiazdy NBA, które zostały podzielone się na sześć grup: rozgrywający (playmaker, np. Steve Nash), snajperzy (scorer, np. Allen Iverson), strzelcy (shooter, np. Ray Allen), lotnicy (highflyer, np. LeBron James), stoperzy (stopper, np. Kevin Garnett) oraz mocarze (power, np. Ben Wallace). Każdy z tych typów ma charakterystyczne dla niego zagranie (np. dla rozgrywającego takim zagraniem będzie podanie zza pleców, a dla stopera spektakularne zablokowanie rywala). Takie urozmaicenie rozgrywki na pewno spotka się z pozytywnym odbiorem u graczy.
Możemy także pogrzebać w opcjach taktycznych. Ustalamy kogo kto kryje, czy dublujemy w obronie, czy zwiększamy pressing, czy kryjemy strefą, czy indywidualnie. Ustawić można schematy zarówno dla ataku jak i dla obrony, dzięki czemu można błyskawicznie przestawić zespół np. do obrony strefowej, czy też nakazać grę na zawodnika podkoszowego.
Jak widać, grywalność jest bardzo wysoka, lecz nie jest to gra pozbawiona błędów. Pisałem wcześniej o problemie ze zbiórkami, podobnie bywa z nie do końca logicznie skoordynowanym systemem kierowania podań. Nie ma się 100-procentowej pewności, czy piłka trafi do tego gracza, do którego się planuje podać. W ferworze walki może to kosztować nas kilka razy stratę piłki. Podobnie jest ze stratami piłki jako wyniku naskoku na gracza rywali. Jest to zrozumiałe w przypadkach graczy słabszych fizycznie, ale wypadanie piłki z rąk Amare Stoudemire’a nie powinno mieć miejsca przy prawie każdym naskoku w sąsiedztwie rywala. Niby jest zawodnikiem typu power, a odbija się od rywali... Dziwna niekonsekwencja.
Poza tym, przy ustawieniu kamery na Third Person Perspective, w momencie odbioru piłki następuje gwałtowny obrót kamery, przy czym razem z tym obrotem obraca się kierunek reakcji zawodnika na ruch kursora. Mówiąc prościej – jeśli będąc w obronie klawisz ‘strzałka w dół’ powodował ruch w kierunku kosza rywala, podczas zamieszania z kamerą, nie widząc gracza możemy poprzez ten klawisz zacząć się nagle niespodziewanie cofać. Najbezpieczniej podczas takiego manewru jest stanąć w miejscu i czekać na rozwój wydarzeń. Jednak to są drobne błędy, które można spokojnie ominąć, jeśli się pozna grę dostatecznie dobrze.
Zabłądziłem po północy na Southcie w Chicago
Kilka słów na temat grafiki. Zawodnicy odwzorowani są niemal idealnie. Tatuaże, fryzury, opaski, bandaże, modele butów itp. To samo dotyczy strojów oraz hal. Absolutnie realistyczna symulacja. Na maksymalnych ustawieniach grafiki w rozdzielczości 1280x1024 widać niemalże szczecinę na twarzach graczy. Ruchy zawodników są bardzo realistycznie wymodelowane. Zagrań jest mnóstwo, zwodów, podań, rzutów, wsadów. Pisałem już wyżej na temat symulacji sił bezwładności, animacje z tym związane są naprawdę wysokiej jakości, powtórki z wielu kamer umożliwiają zachwycanie się swoimi zagraniami, ławka podczas meczu żyje, publiczność również. Trochę rażą ‘maski pośmiertne’ na twarzach zawodników. Programiści EA Sports mogli się pokusić o jakieś animacje twarzy. Rewolucji kosmicznej względem poprzedniej wersji nie ma, zresztą – o takową tak naprawdę byłoby ciężko. Chyba musieliby prawdziwi koszykarze wyskakiwać z monitorów...
Do efektów dźwiękowych przyczepić się nie można, rapowy soundtrack pozwala na wtopienie się w klimat amerykańskiej koszykówki, komentarz legendarnego sprawozdawcy NBC Marva Alberta wspomaganego przez Steve’a Kerra jest bogaty, świetnie oddający nastrój meczu. Ciekawostką jest specjalne zatrudnienie do konkursu wsadów innej pary komentatorów i zarazem dawnych sław NBA – Erniego „EJ” Johnsona i Kenny’ego „The Jet” Smitha. Widownia reaguje żywiołowo na to, co się dzieje na boisku, słychać pisk obuwia na parkiecie, pokrzykiwania graczy – jednym słowem – atmosfera.
Atmosfera... No tak, ale czemu zachwycamy się panami Albertem i Kerrem a nie na przykład Mirosławem Noculakiem i Wojciechem Michałowiczem? Niestety, polskiej wersji gry nie ma, koszykówka widać w Polsce nie cieszy się aż taką popularnością jak piłka nożna – czego efektem jest polska wersja najnowszej FIFY (z głosami Dariusza Szpakowskiego i Włodzimierza Szaranowicza). Pozostaje uczyć się języka angielskiego...
Kto najlepiej gra na wieśle? Otóż ja gram całkiem nieźle...
Co ciekawego można powiedzieć jeszcze o NBA Live 06? Statystyki drużyn czy zawodników, jak to bywa w tej serii, są dość bogate. W trakcie sezonu są przyznawane nagrody indywidualne co miesiąc (dla najlepszego gracza oraz debiutanta wschodu i zachodu), w lutym można zagrać All-Star Weekend (mecz pierwszoroczniacy kontra drugoroczniacy, konkurs rzutów za 3 punkty, konkurs wsadów i mecz gwiazd). Poza tym możemy handlować graczami, odkodować specjalne bonusy, np. buty czy koszulki drużyn, poprawiać statystyki graczy poprzez trening, poćwiczyć na hali wykonywanie slam-dunków (wybór jest dość duży, więc jest nad czym pracować), pograć ze znajomymi przez sieć (jest możliwość przypisania sobie konkretnego zawodnika, więc mecze gdzie gra ze sobą 10 graczy i każdy kieruje innym zawodnikiem są naprawdę kuszącą perspektywą). Trochę tych dodatkowych złodziei czasu, poza samymi meczami (które mogą trwać – jeśli się ustawi – nawet pełne 48 minut, jak w rzeczywistości), gra oferuje. Lecz czy to nie jest jednak mydlenie oczu?
Jak powstają twoje teksty, gdy mnie ktoś tak spyta...
No, właśnie... Pisząc tę recenzję zastanawiałem się, jak podejść do tej gry. Czy starać się pisać o niej jako o autonomicznym produkcie, czy pisać jako kolejnym tworze pewnej długiej serii. Po namyśle postanowiłem podzielić się swoimi refleksjami, z zastrzeżeniem pewnym, że inaczej powinni podchodzić do nich ci, którzy serię NBA Live znają, a inaczej ci, którzy dopiero chcą po tę serię sięgnąć. Tym drugim tę grę polecam z pełną odpowiedzialnością. Nie znajdą drugiej tak grywalnej, tak realistycznej. Minusem jest brak polskiej wersji, ale dla fana koszykówki amerykańskiej nie jest to aż tak znaczący problem, bo w polskim języku koszykarskim bardzo dużo jest pojęć pochodzenia angielskiego (np. pick and roll czy pivot, tudzież slam-dunk). Godziny spędzone przed komputerem gwarantowane. Mecz meczowi nierówny, emocje na ciągłym wysokim poziomie. Warto sięgnąć do kieszeni po trochę większy pieniądz, bo otrzymuje się solidny produkt, który może starczyć nam na parę lat.
Tak, parę lat. Tą pokrętną paralelą dochodzę do drugiej grupy graczy. Jeśli ktoś ma w domu NBA Live 2005, nie ma po co iść do sklepu, chyba że jest fanatykiem aż tak wielkim, że po prostu musi mieć co roku kolejną wersję. Zmiany są – to oczywiste – ale czy warto wydawać z ich powodu kolejne ponad sto złotych? Z czystym sumieniem można nabywać sobie NBA Live co 2 lub nawet 3 lata. Mnie osobiście NBA Live 2004 do dzisiaj zapewnia godziny sympatycznej rozrywki. Nie oznacza to, że nie jest to lepsza gra od poprzedniczki. Jest. Lecz 12 miesięcy, to zdecydowanie za krótki czas, aby wydawać kolejny grosik...
Rafał J.I. „A. De Raph” Kowalewski
PLUSY:
- jeszcze lepsza grafika;
- jeszcze większy realizm;
- jeszcze więcej wszystkiego.
MINUS:
- zmiany nie uzasadniają przesiadki z poprzedniej części.
P.S. Śródtytuły pochodzą z piosenki Kazika Staszewskiego „12 groszy”.