autor: Łukasz Kendryna
Mass Effect 2: The Arrival - recenzja gry
Gdy wszyscy z niecierpliwością wyczekują finału trylogii Mass Effect, na wirtualnych półkach serwisów dystrybucji cyfrowej wylądował Arrival, czyli kolejny płatny dodatek DLC do "dwójki".
Drugi rozdział trylogii Mass Effect zadebiutował na rynku ponad rok temu. W świecie elektronicznej rozrywki to szmat czasu, często równoznaczny z całkowitym zapomnieniem danego tytułu, i to zarówno przez graczy, jak i samych deweloperów. W przypadku przygód Sheparda czas nie ma jednak większego znaczenia. Pomimo upływu kilkunastu miesięcy twórcy z BioWare nie pozwalają, by kurz osiadł na pudełku z grą. Gdy wszyscy z niecierpliwością wyczekują finału trylogii, na wirtualnych półkach serwisów dystrybucji cyfrowej wylądował Arrival, czyli kolejny płatny dodatek DLC.
Decydując się na jego zakup, wysupławszy 560 punktów Microsoftu (tudzież około 26 zł na platformie Sony), uzyskujemy dostęp do pliku ważącego blisko 800 MB. Gdy ten już zagości na dysku naszej konsoli, komandor Shepard w środowisku gry otrzymuje prywatną wiadomość. Odbierając ją, rozpoczynamy premierową misję, stanowiącą istotę dodatku. Za wyjątkiem wspomnianego zadania około dwugodzinny Arrival nie oferuje nic więcej, co byłoby godne uwagi.
Głównym celem wspomnianej misji okazuje się ratunek. Na prośbę admirała Hacketta udajemy się w odległą część galaktyki, na powierzchnię planety Aratoht, aby zinfiltrować bazę batarian i uwolnić przetrzymywaną tam doktor Kenson. Według informacji otrzymanych od zleceniodawcy pojmana pani naukowiec natrafiła na ślad artefaktu Żniwiarzy, co może mieć niemały związek ze zbliżającą się inwazją.
W trakcie rozgrywki gracz otrzymuje możliwość zwiedzenia dwóch nowych lokacji: wspomnianej bazy czterookich obcych oraz powierzchni asteroidy z placówką rasy ludzkiej. To niewiele, jednak dobrze napisany scenariusz, z niezapomnianymi kreacjami nowych bohaterów, mógłby zaspokoić nawet największe apetyty. Niestety, zaprezentowana w Arrivalu historia pozostawia wiele do życzenia. Głównej bohaterce, agentce Amandzie Kenson, daleko do pamiętnych postaci z podstawki. Podczas wykonywania misji nie poznajemy jej zbyt dobrze, przez co trudno związać się z nią bliżej. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż w toku wydarzeń cieplejszy stosunek do kluczowej bohaterki mogłoby znacząco podsycić emocjonalny wymiar gry. A tak całość sprowadza się do miałkich rozmów i chęci pchnięcia rozgrywki naprzód, bez zbędnego rozrzewnienia.
Obecny w dialogach system dobra i zła prezentuje się standardowo dla serii. Zgodnie z konwencją dylematy natury etycznej są czarno-białe. W konsekwencji, co już wcześniej zarzucano podstawce, gracz nie ma realnej możliwości podejmowania decyzji. Chcąc pozostać dobrym (tudzież złym), musi cały czas wybierać wyłącznie jedną z dostępnych opcji. W przypadku Arrivala i tak nie ma to większego znaczenia, gdyż sposobność zmiany charakteru głównego bohatera nadarza się niezwykle rzadko.
Brak innowacji w systemie dobra i zła obecny jest również w mechanice prowadzenia walk. Jest to ta sama strzelanina, którą mieliśmy okazję przetestować przed rokiem. Jako nowość można potraktować jedynie podejście do struktury samej misji. Z uwagi, że jest ona super tajna, Shepard wykonuje ją w pojedynkę, bez pomocy członków barwnej kompani. Ma to oczywiście wpływ na charakter starć. Są one trudniejsze i nieco bardziej monotonne. Bez wsparcia pozostałych postaci, będących w posiadaniu odmiennych zdolności, strategia podczas potyczek jest niezmienna i mało urozmaicona. Po pokonaniu kilku pomieszczeń wypełnionych kolejnymi napastnikami szybko odczuwamy znużenie, tym bardziej, że odwiedzane lokacje nie zachwycają.
Zarówno siedziba batarian, jak i baza ludzi nie urzekają swymi projektami. Ograniczają się bowiem niemal wyłącznie do kolejnych, jednorodnych sal. Wyjątkiem jest sam początek właściwej rozgrywki. Widzimy wówczas powierzchnię planety Aratoht, pokrytej florą i skąpanej w rzęsistym deszczu.
Powyższy ciąg narzekań pod adresem Arrivala nie dyskredytuje go jednak całkowicie. Wydarzenia opowiedziane w dodatku, te w skali makro, mające wpływ na całą galaktykę, a nie wyłącznie na losy poszczególnych bohaterów, są interesujące i warte uwagi. Jeśli zaliczasz się do fanów sagi i pragniesz poznać wszystkie sytuacje powiązane z głównym wątkiem fabularnym, zadbaj, by nowe DLC wylądowało na dysku Twojej konsoli. Spotkanie Żniwiarzy i wyraźne nawiązania do zbliżającej się „trójki” nie powinny umknąć najbardziej zainteresowanym.
Poza tym, pomimo niedociągnięć w ogólnej koncepcji dodatku, prezentuje on doskonały poziom techniczny. Kamera w trakcie rozmów pracuje dynamicznie, wzmagając wrażenie filmowości. Głosy bohaterów również są bez zarzutu. Nawet momentami nudna walka od strony mechaniki nie rozczarowuje.
Kolejny już dodatek DLC do drugiego Mass Effecta wypada dość przeciętnie. Zaprezentowana w nim historia na płaszczyźnie mikro nie wywołuje podobnych wrażeń jak te z podstawowej wersji gry. Brak emocjonalnych więzi z kluczową bohaterką oraz tylko nieliczne wybory natury moralnej nie angażują gracza. Na szczęście od totalnego zapomnienia Arrival ratuje skala makro i wydarzenia ściśle powiązane z głównym wątkiem fabularnym. Swój niemały udział mają w tym Żniwiarze.
Łukasz „Crash” Kendryna
PLUSY:
- wydarzenia mocno związane z fabułą podstawki;
- pod względem mechaniki to wciąż doskonały Mass Effect 2.
MINUSY:
- mało porywająca doktor Kenson, główna postać dodatku;
- niewiele nowości;
- nudnawa walka.