autor: Artur Dąbrowski
Lula 3D - recenzja gry
Od ostatniego spotkania z Lulą nieco się zmieniło – teraz zgrabna blondynka zajmuje się produkcją własnych filmów porno. Razem z bohaterką trafiamy do willi w Beverly Hills, na terenie której trwają zdjęcia do jej nowej produkcji...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Nędza, nędza, nędza... Na tych słowach można by już właściwie zakończyć tę recenzję. Lula 3D jest do bólu sztampowa, nudna jak obrady sejmu i wykonana w każdym calu fatalnie. Mimo to zapraszam do dalszej lektury – dowiecie się, jak wygląda gra, w której spartaczono WSZYSTKO.
Lula 3D była zapowiadana jako gra przygodowa z elementami zręcznościowymi o zabarwieniu erotycznym. Z przygodówki mamy tu bieganie z pomieszczenia do pomieszczenia i prowadzenie nudnych rozmów, ze zręcznościówki – parę prostych fragmentów, zaś z erotyki – trochę nagich pań, które kształtami przypominają deskę do krojenia pieczywa. Zamiast włączać Lulę, lepiej już obejrzeć pornosa – zaoszczędzi się czasu i nerwów.
Brzdękająca instalacja
Kontakt z Lulą 3D rozpoczyna się od wkurzającej instalacji. Wkurzającej dlatego, że musimy przez dwadzieścia kilka minut słuchać powtarzających się i męczących ucho brzdęków, a także postękiwań głównej bohaterki. O zgrozo, ambitniejsze to niż występ Mandaryny w Sopocie. Włączając grę, mamy nadzieję, że cierpienie się zakończy – nic bardziej mylnego. Na wstępie oglądamy intro – brzydkie, słabo animowane i bezsensowne. Zauważamy między innymi jedną z „atrakcji” gry, czyli kobiety pływające nago w basenie. Poruszają się one niczym kłody, wzbudzając tym samym salwy śmiechu. Równie fatalnie wykonano menu – widzimy w nim kanciastą Lolę i trochę rozmytych tekstur. No, ale skoro już tu dobrnęliśmy, to rozpocznijmy nową grą i sprawdźmy, jaki scenariusz przygotowali dla nas panowie z NuClearVision (notabene, autorzy platformówki o przygodach Gordona Freemana – Codename: Gordon).
„Zabawmy się”
Od ostatniego spotkania z Lulą nieco się zmieniło – teraz zgrabna blondynka zajmuje się produkcją własnych filmów porno. Razem z bohaterką trafiamy do willi w Beverly Hills, na terenie której trwają zdjęcia do jej nowej produkcji. Niestety, z planu znikają trzy siostry występujące w głównych rolach. Nikt nie wie, co jest grane, ale już wkrótce trafiamy na trop, który prowadzi nas do San Francisco. Cały scenariusz kręci się wokół poszukiwań aktorek i w bardzo szybkim tempie zmierza ku końcowi – grę da się spokojnie ukończyć w dwa wieczory. Może to i dobrze.
Z tak banalną i prostą rozgrywką, jak w Luli 3D, jeszcze się nie spotkałem. „Zabawa” polega na chodzeniu od rozmówcy do rozmówcy, pytaniu o wszystkie możliwe zagadnienia i na podnoszeniu każdego przedmiotu, który bohaterka może włożyć do stanika (tak, właśnie tam mieści się cały inwentarz). Ach, zdarzają się też rozbudowane fragmenty poboczne, jak krótka przygoda z wibratorem, czy niesamowicie ekscytujące elementy zręcznościowe – strzelanki w stylu „FPP dla ubogich”, rzucanie pomidorami w okno czy strzelanie psem z katapulty!
Jak w zerówce
Poziom zawartych w Luli 3D zagadek jest żenujący. Jakkolwiek to gra dozwolona od lat osiemnastu, łamigłówki ma na poziomie szkoły podstawowej. Niedługo po rozpoczęciu rozgrywki musimy włączyć odtwarzacz wideo. Brakuje nam jedynie kabla, który leży dosłownie dwa kroki od urządzenia. Potem zdarzają się, rzecz jasna, bardziej skomplikowane zagadki. Jedna z trudniejszych wygląda następująco – wkładamy chili do szklanki w barze, żeby barman odszedł od lady po tę szklankę i wziął ją do umycia. W tym czasie wkładamy grzałkę do zlewu. Gdy barman wraca na stanowisko, wkłada ręce do wody w zlewie i ucieka z poparzonymi kończynami. Robi się z tego niezły ambaras, dzięki czemu możemy dostać się do nowej lokacji. Oj, nie lada trzeba głowy, żeby coś takiego wymyślić...
Łamanie palców
Dałoby się jeszcze tę nudną rozgrywkę strawić, gdyby nie niemożebne sterowanie bohaterką. Nie dość, że biega ona z szybkością słonia ze złamaną nogą, to nie może poruszać się na skos – gdy przyciśniemy naraz strzałkę do przodu i w bok, zatrzyma się. W połączeniu z charakterem rozgrywki, tj. bieganiem od lokacji do lokacji, daje to trudną do zniesienia mieszankę. Lula ponadto nie może skakać (nie ma mowy o przeskoczeniu niskiego murka), a sposób, w jaki podnosi z ziemi przedmioty, można uznać co najmniej za komiczny. Otóż za każdym razem musi przykucnąć w erotycznej pozie i sięgnąć po rzecz z gracją Elżbiety I. Co gorsza, zajmuje jej to parę sekund. A pamiętać trzeba, że każda sekunda przy tej grze to sekunda stracona.
Grę oglądamy z kamery umieszczonej za plecami – a właściwie za pupą – Luli. Niektórych widok ten może i ucieszy, ale ileż można patrzeć na wirtualne pośladki? Całe szczęście, że spacją da się przełączyć na spojrzenie z pierwszej osoby. Do tego praca kamery pozostawia wiele do życzenia. W czasie rozmowy potrafi się ona ustawić tak, byśmy widzieli tylko ramię postaci, gdy rozglądamy się zaś po małym pomieszczeniu, lubi przejść przez ścianę, ograniczając nieomal całkowicie nasz widok.
Kanciasty pornos
Autorzy tego niezwykłego produktu wychodzą chyba z założenia, że aby uczynić grę atrakcyjną od strony wizualnej, wystarczy tylko biusty bohaterek powiększyć do maksymalnych rozmiarów, a resztę można już olać z grubej rury. Podczas rozgrywki oglądamy kanciaste modele postaci, rozmyte tekstury, beznadziejną wodę, pozbawione szczegółów lokacje. Taki poziom graficzny prezentują obecnie komputerowe szachy, ale nie przygodówki czy zręcznościówki. Ostatnia sprawa to udźwiękowienie, które również jest do niczego. Muzyki jest w Luli 3D mało co, a kwestie mówione pozostawiają wiele do życzenia. Najlepiej brzmią chyba te wszystkie „ochy” i „achy” wydawane podczas... sami wiecie, kiedy. Ot, poziom typowy dla przeciętnych filmów porno.
Kompromitacja!
Lula 3D miała być ciekawą przygodówką z elementami zręcznościowymi. Wyszła wyjątkowo nudna gra dla napalonych nastolatków. Nie ma w niej absolutnie NICZEGO, czego wykonanie można by uznać za chociażby przeciętne. Zepsuto wszystko – od scenariusza przez rozgrywkę po stronę audiowizualną. Szkoda na ten tytuł nawet dwóch dyszek, za które sprzedaje ją rodzimy wydawca. Żenada, moi drodzy.
Artur „Roland” Dąbrowski
PLUSY:
- może nie najbrzydsza nazwa? no co?
MINUSY:
- WSZYSTKO.