Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 20 października 2003, 17:31

autor: Piotr Deja

Lionheart: Legacy of the Crusader - recenzja gry

Lionheart to gra z gatunku cRPG wzorowana na kultowej serii Fallout, powstała przy współpracy firmy Black Isle Studio (twórcy takich hitów jak: Fallout, Icewind Dale, Baldur’s Gate II) oraz Reflexive Entertainment...

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Lionheart to doskonały przykład tego, jak producenci reklamą chcą nadrobić braki w grze. Ten cRPG był od początku niezwykle szumnie zapowiadany. Tworzony przez Black Isle Studios (a raczej przez Reflexive Entertainment, ale szczerze mówiąc – każdy patrzył tylko na to, że gra sygnowana jest przez logo panów z czarnej wyspy), korzystający z systemu kreowania i rozwijania postaci SPECIAL, znanego z kultowej serii Fallout i posiadający niesamowitą fabułę, Lionheart miał być hitem. Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej brutalna. Wyobraźcie sobie wspaniałą i wytwornie urządzoną restaurację, z przepięknym krajobrazem za oknem i elegancko ubranymi kelnerami, do której wchodzicie. Siadacie, a po chwili kelnerzy po prostu wysypują wam na talerz zwykłe ziemniaki, podając jednocześnie do picia szklankę wody z kranu. Tak właśnie czułem się, odpalając Lionheart: Legacy of the Crusader.

Jednym z największych atutów gry jest świat, w którym ją umieszczono. Jest rok 1588, ale to zupełnie inny rok niż ten znany ze stron podręczników do historii. Wszystko zaczęło się pod koniec Trzeciej Krucjaty, podczas oblężenia Akki. Ryszard Lwie Serce chciał pokazać swą potęgę Saladynowi, kiedy ten nie zgodził się na zapłacenie rekompensaty. Doradca króla polecił mu, by zgromadzić w jednym miejscu święte relikwie i skazać na śmierć 3000 niewolników muzułmańskich. Okazało się, że rytuał, miast pobłogosławić angielską armię, rozerwał tkaninę rzeczywistości, a przez utworzoną dziurę zaczęły przenikać do naszego świata wszelkiej maści duchy, demony, bestie oraz – co najważniejsze - magia. Saladyn i Ryszard Lwie Serce połączyli siły, by przepędzić hordę i zabić doradcę, który okazał się demonem. Tak właśnie magia zupełnie odmieniła rzeczywistość. Najpierw ludzie używali jej do różnych, codziennych obowiązków – później jednak, po Czwartej Krucjacie przeciwko smokom, stało się to surowo zabronione. Powstała Hiszpańska Inkwizycja, która już nie zajmowała się tylko heretykami, a tymi, którzy ośmielili się używać magii w jakikolwiek sposób lub mieli w sobie skażoną magią krew.

Historia jest znacznie, znacznie dłuższa. Podałem tu tylko najważniejsze fakty, natomiast wszystkim radzę przeczytać instrukcję. Alternatywna historia świata wymyślona przez Reflexive jest naprawdę ciekawa. Jednak wspomniana „skażona” krew ściśle wiąże się z tworzeniem bohatera, o czym szerzej poniżej.

Jak już wspomniałem, Lionheart korzysta z systemu SPECIAL (skrót od pierwszych liter wyrazów oznaczających współczynniki postaci: Strength, Perception, Endurance, Charisma, Intelligence, Agility i Luck). System ten jest o tyle dobry, iż pozwala dowolnie rozwijać postać, nie tylko w obrębie danej klasy (jak jest np. w D&D). Po obejrzeniu animacji i zapoznaniu się z obecną sytuacją przechodzimy do kreacji naszego herosa. Nawet niedoświadczeni gracze powinni bez trudu odnaleźć się w mechanice. Na początku należy wybrać rasę – w Lionheart udostępniono nam cztery ich rodzaje. Nie są to jednak znane ze wszystkich RPG-ów elfy, krasnoludy itp., ale: ludzie czystej krwi (najbardziej wszechstronni), półbiesy (mieszanina krwi człowieka i diabelskich duchów lub impów, które lepiej znają się na magii niż ludzie), sylwanie (w ich żyłach płynie krew ludzi i duchów żywiołów, najlepiej spośród wszystkich ras radzą sobie z magią) oraz zwierzoludzie (hybrydy ludzi i zwierzęcych duchów, które brak inteligencji nadrabiają brutalną siłą).

Co ciekawe, jeśli zdecydujemy się wybrać rasę inną niż człowiek czystej krwi, musimy być świadomi, iż nasze dziedzictwo może wzbudzać niechęć, strach, a nawet wrogość napotkanych istot. Po wyborze rasy należy zdecydować, które cechy najbardziej nam odpowiadają (niektóre są dostępne tylko dla poszczególnych ras, np. Krwawe Szpony możemy wybrać jedynie wtedy, gdy jesteśmy półbiesem). Potem następuje wybór umiejętności (podzielone na te dotyczące walki, złodziejstwa i magii, np. walka bronią jednoręczną, dyplomacja itp.), a na końcu – czegoś w rodzaju ducha opiekuńczego. Są trzy duchy i każdy odpowiada za inny rodzaj magii (o której szerzej w dalszej części recenzji): duch żywiołów związany jest z magią boską, duch demoniczny odpowiada za magię umysłu, a duch zwierzęcy udostępnia magię plemienną. Po dokonaniu wyborów możemy nareszcie przystąpić do gry.

Grafika nie uderzyła mnie od razu. Ilustracje w menu nie zachwycają. Jest ich kilkanaście, podczas każdego włączenia gry losowo wybierana jest inna. No cóż, niektóre były ciekawe, inne tylko dobre, a jeszcze inne – po prostu brzydkie. Zadziwiające, że na takie szczegóły nie zwracałem uwagi grając np. w Baldur’s Gate. Dopiero teraz – gdy coś było „nie tak” – doceniłem, jak ważna może być głupia ilustracja pod menu. Ale przejdźmy dalej. Później – po wejściu do Nowej Barcelony - poczułem się jak wspomniany na początku gość restauracji. Mój Boże, to beznadziejne! Jak w 2003 roku można wydać grę z taką oprawą graficzną?! Na jako-takie, chyba ręcznie rysowane i malowane tła wstawiono bez-na-dziej-nie wyrenderowane obiekty 3D. Najgorzej prezentuje się miasto, z topornymi budynkami i powtarzającymi się fragmentami murów. Niektóre lochy wyglądają, jakby były wyjęte z Diablo. Postacie? Lepiej nie pytać. Przy kreowaniu bohatera zapomnijcie o możliwościach dostępnych w innych znanych RPG-ach – tu możemy co najwyżej zmienić kolor ubranka lub wygląd główki. Postacie z gry (NPC) także nie różnią się zbytnio. Zdarzają się perełki, ale tylko jeśli chodzi o oryginalność, a nie jakość wyglądu. Większość potworków jest jeszcze znośna, ale weźmy chociażby zwykły szkielet – ustępuje pod każdym względem temu np. z Icewind Dale. A ID wyszło trzy lata temu! Niektóre potworki, takie jak wilki albo osy, są tak beznadziejne, że aż żal o nich pisać. Podobnie jest z animacją. Z jednej strony cieszyłem się, że moja postać szybciutko przebierała nogami (dzięki czemu przechodzenie z jednego punktu mapy do drugiego nie było takie długie), z drugiej zaś... ekhm, wyglądało to głupio. W dobie tak prześlicznych gier jak Morrowind czy Neverwinter Nights, grafika i animacja Lionhearta jest nie do przyjęcia. I nie chodzi tu o sam fakt, że wymienione gry są w 3D – bo jeśli gra dzisiaj ma wychodzić w 2D, to jakość grafiki powinna CO NAJMNIEJ dorównywać chociażby tej z drugiej części Commandosów.

Z muzyką jest nie lepiej. Do samych utworów nic nie mam, np. motyw z Nowej Barcelony, taki melancholijny i spokojny, był całkiem miły dla ucha... do czasu, aż przeleciał 478 czy 479 raz (nie pamiętam dokładnie). Muzyki jest za mało, po prostu za szybko się nudzi. Owszem, w prawie każdej grze motywy się powtarzają, ale nie tak często, jak w Lionhearcie. Co więcej, muzyka nie zmienia się dynamicznie, tj. wspomniany spokojny motyw płynął sobie w tle zarówno wtedy, jak zwiedzałem miasto, jak i wtedy, gdy wyrzynałem w pień utopce w miejskich kanałach. Co do dźwięków, nie mam zastrzeżeń żadnych – tu akurat ogólnie jest ok, może nawet lepiej niż ok – ale bez zbytnich rewelacji. Dotyczy to zarówno odgłosów przeciwników, jak i szczęku broni i głosów postaci.

Jednakże gry cRPG mają to do siebie, że nie oprawa jest tu najważniejsza. O wiele bardziej liczy się część merytoryczna. Jak tutaj wypada Lionheart? No cóż, autorzy mieli najwyraźniej na uwadze moje zdrowie psychiczne i nie spartolili tego elementu. To znaczy tutaj też nie ma zbyt wielkich rewelacji, ale grać się da. Pomijając fabułę, która jest naprawdę ciekawa, jest tu mnóstwo questów pobocznych (przynajmniej w pierwszej części gry). Niestety, początek jest podejrzanie podobny do tego z Baldur’s Gate II – znów zostajemy porwani, znów budzimy się w lochach, z których musimy uciekać. W ucieczce pomaga nam opiekuńczy duch (ten, którego wybiera się przy tworzeniu postaci). Co ciekawe, każdy z trzech duchów ma inny sposób mówienia i inny charakter (szkoda jednak, że tak rzadko duchy odzywają się – moim zdaniem jest to jeden z wielu niewykorzystanych, czy raczej nierozwiniętych pomysłów w grze). Potem trafiamy do Nowej Barcelony – tutaj rozgrywa się „lwia” część gry, a raczej ta najbardziej rpg-owa. Co chwila spotykamy jakiegoś kupca, próbującego wcisnąć nam swój towar, lub osobę potrzebującą pomocy (co oczywiście zamienia się w poboczne zadanie). Tu właśnie odnajdziemy takie osobistości jak Leonardo DaVinci (który na początku ratuje nas z lochów), Corteza (jeśli przyniesiemy mu mechaniczną rękę, to przyłączy się do naszej drużyny), Galileusza (a raczej jego obserwatorium), Machiavelliego itp. Te postacie, choć nieliczne, naprawdę ożywiają świat. Szkoda, że jest tak tylko na początku. Dalsza gra nie obfituje już w takie niespodzianki, zmienia się raczej w typowego hack’n’slasha – wygląda wręcz na to, że autorzy chcieli sztucznie przedłużyć rozgrywkę. Jednak questy, całkiem pomysłowe i wciągające, trochę to rekompensują. Spotkałem się z różnymi smaczkami, np. musiałem znaleźć rycerza i zrobiłem to przez zupełny przypadek (gdyż kobieta, z którą rozmawiałem, okazała się być właśnie tym rycerzem w przebraniu) albo odnaleźć razem z Cortezem zagubiony skarb.

Niewątpliwie dużą zaletą są bardzo dobrze opracowane dialogi – tutaj Lionheart dorównuje najlepszym grom z gatunku. Pomysłowe jest umieszczenie specjalnych ikonek obok niektórych kwestii w dialogu, które pokazują na przykład, czy dana odpowiedź ma sprowokować postać, czy też ją przekupić, zastraszyć albo dostać od niej zadanie. Rzwiązań jest dużo – by wydostać się z więzienia można: a) otworzyć zamek wytrychem, b) przekonać strażnika, by otworzył drzwi, c) zabić strażnika.

Reszta interfejsu jest dobra – nie nazwałbym jej rewelacyjną, ale grać się da. Z walką jednak sprawa ma się zupełnie inaczej. Nie ma tu żadnych tur, wszystko odbywa się w czasie rzeczywistym. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt, iż coś takiego jak „aktywna pauza” w Lionhearcie nie istnieje. Tzn. można zatrzymać grę, ale podczas pauzy niemożliwe jest wydanie rozkazu. Dochodzi więc do sytuacji, w której gra, z założenia cRPG, zmienia się w zręcznościówkę, polegającą na jak najszybszym trafieniu kursorem przeciwnika i kliknięciu (atak). Jeszcze lepsza „zabawa” jest wtedy, gdy sterujemy łucznikiem lub magiem. Z szybkimi przeciwnikami nie mamy szans – jedynie ci, którzy chodzą równie prędko, co nasz bohater (lub wolniej), mogą być naszymi ofiarami. Tu nie tylko trzeba celować, ale też co chwila uciekać, by wróg nas nie dosięgnął. Powiem szczerze – mam dobrą koordynację ręka/oko, więc ten interfejs wcale mi nie przeszkadzał. Znam jednak ludzi, których doprowadził do szewskiej pasji..

Liczba zaklęć wynosi ok. 30. Podzielone są na różne segmenty, np. magia lodu, ognia, gniew natury czy nekromancja, a te na wspomniane rodzaje magii: umysłu, boską i plemienną. Niestety, nie można poznać wszystkich zaklęć. Mija się to z celem wtedy, kiedy ktoś zawsze gra czarodziejem we wszelkich cRPG-ach. Tutaj magowie i inne nie znające się na walce postacie po prostu nie mają szans.

Skoro już o walce mowa, to warto wspomnieć co nieco o przeciwnikach. Jest ich kilkadziesiąt rodzajów – i choć nazwy są znane (np. zombie, wilki, szkielety, gobliny), to wygląd niektórych jest zupełnie nowatorski. Byłoby w sumie całkiem dobrze, gdyby nie ta grafika... Z przedmiotami jest nieźle – jest ich bardzo dużo, a wszystko dzięki systemowi ich losowania; wygląd ikonek w ekwipunku jest ok. Nie jest to jednak tak wielka zaleta, by się nad nią dłużej rozwodzić. Tryb multiplayer ma kilka błędów, ale powinny zostać one naprawione przez patch.

Przy wystawieniu końcowej oceny mam, szczerze mówiąc, bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony badziewna grafika, mało muzyki i ogólne błędy czynią grę niegodną nawet wzięcia do ręki. Z drugie jednak... no właśnie, coś do niej ciągnie. Więc tak: jeżeli nie jesteś fanem gier tego typu, to do Lionhearta nawet się nie zbliżaj, a ocenę końcową możesz o kilkanaście procent obniżyć. Lecz jeśli strasznie tęsknisz za Baldurami i pochłaniasz każdą grę cRPG – Lionheart wart jest swej ceny. Jeśli tylko przyzwyczaisz się do interfejsu, czeka cię kilkadziesiąt godzin całkiem dobrej zabawy. Jedynie żal ściska, gdy pomyśli się, jaki z Lionhearta mógłby być hit, gdyby tylko dopracować błędy, zmienić grafikę i dopilnować, by cała gra wyglądała jak Nowa Barcelona (tj. mnóstwo questów). Cóż, może doświadczymy tego w kontynuacji?

Piotr „Ziuziek” Deja

Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii
Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii

Recenzja gry

Po dziewięciu latach i bankructwie oryginalnych twórców, seria Mario & Luigi powraca z całkiem nową odsłoną. Brothership to godna kontynuacja serii, logicznie rozwijająca motywy poprzedniczek - lecz pokazuje także, że więcej to nie zawsze lepiej.

Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało
Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało

Recenzja gry

Dragon Age: The Veilguard robi wiele rzeczy, za które gracze pokochali gry BioWare – lecz zarazem przypomina, jak wiele w gatunku RPG da się wykonać znacznie lepiej.

Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę
Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę

Recenzja gry

Kiedy dowiedziałem się, że Bethesda nie planuje przekazać kodów do Shattered Space przed premierą, zacząłem zadawać sobie pytania. Czy stan techniczny jest zły? A może historia jest zwyczajnie nudna? Moje obawy były uzasadnione, choć tylko częściowo.