Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 grudnia 2004, 12:49

Leisure Suit Larry: Magna Cum Laude - recenzja gry

Ilość scen erotycznych w „Magna Cum Laude” jest kilkakrotnie większa niż we wszystkich dotychczasowych odsłonach „Leisure Suit Larry” razem wziętych. Praktycznie cały czas na ekranie paradują roznegliżowane dziewczyny.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Choć wśród producentów klasycznych przygodówek zawsze wyżej stawiałem LucasArts niż Sierrę, temu ostatniemu koncernowi udało się stworzyć kilka interesujących gier. Po dziś dzień z rozrzewnieniem wspominam czas spędzony nad wszystkim odsłonami Quest for Glory, Police Quest czy właśnie Leisure Suit Larry. Stworzona w 1987 roku przez Ala Lowe’a wizja cieszącego się brakiem powodzenia u kobiet łysiejącego amanta miała w sobie coś, co niemal od razu przykuło mnie na dłużej do ekranu monitora. Mam tu na myśli sugestywną, erotyczną otoczkę, która i tak bardziej przejawiała się w sprośnych gagach niż obrazkach roznegliżowanych panienek (pomijam ich słabą jakość, ale to były inne czasy). To właśnie możliwość sprawdzenia się w roli podrywacza podtrzymywała klimat tej produkcji, jako towaru skierowanego do mężczyzn, chociaż znam kilka kobiet, które z równym zaangażowaniem próbowały doprowadzić Larry’ego do szczęśliwego końca.

Alkohol to twój wróg.

Wspomniana seria miała burzliwe dzieje. Nigdy nie ukazała się część czwarta – kilka lat temu mówiło się o kłótniach pomiędzy panem Lowe a właścicielami Sierry – główny zainteresowany na łamach swojej strony twierdzi dzisiaj zupełnie coś innego. Od czasu przejścia w interfejs oparty na ikonach, tj. od piątej części gry, seria zyskała na jakości wykonania, ale moim zdaniem nie była już tak zachwycająca jak wcześniej, co potwierdziła również szósta odsłona przygód Larry’ego. O wiele lepiej było natomiast przy okazji części siódmej, zwłaszcza w polskiej wersji językowej, gdzie niezapomnianą rolą mógł pochwalić się Jerzy Stuhr. W ten oto sposób dotarliśmy do roku 2004 i najnowszej odsłony kultowej serii, przy której – po raz pierwszy od siedemnastu lat – nie maczał palców Al Lowe.

Biczowanie na ekranie.

Głównym bohaterem Magna Cum Laude jest Larry Lovage, siostrzeniec znanego z poprzednich odsłon gry amanta. Podobnie jak jego słynny wuj, tak i Larry bardzo chciałby spotkać miłość swojego życia a już najbardziej poznać seksualną stronę związku z kobietą. Wydawałoby się, że problem praktycznie nie istnieje, wszak Lovage jest rezydentem jednego ze studenckich akademików. Cały wic polega jednak na tym, że Larry nie jest specjalnie atrakcyjny fizycznie i najkrócej rzecz ujmując, wywołuje więcej obrzydzenia niż zainteresowania.

Nowe pojęcie przygody

Trzeba sobie to jasno powiedzieć – nazwanie tej gry przygodówką jest godnym pożałowania błędem, chyba że w dzisiejszych czasach formuła „adventure” całkowicie sprowadziła się do nieustannego udziału w serii typowo zręcznościowych zmagań. Autorzy nie pomyśleli o żadnym elemencie charakterystycznym dla gatunku, który na początku lat dziewięćdziesiątych rządził elektroniczną rozrywką na PC. Nawet tak prozaiczna i prosta z pozoru czynność jak rozmowa z napotykanymi postaciami, sprowadza się do kierowania plemnikiem w labiryncie szybko przesuwających się ikonek, wyrażających nasze odczucia i wskazującego nowe kierunki w pogawędce.

Fotografowanie to jedna z niewielu rzeczy, jakie można robić w przerwie pomiędzy misjami.

Głupota takiego rozwiązania ma jeszcze inny wymiar. Konia z rzędem temu, kto jest w stanie równocześnie skupić się na sterowaniu nasieniem i obserwowaniem sceny z obojgiem dyskutantów. Jeżeli myślimy o pomyślnym zakończeniu rozmowy (a jest to konieczne, aby ruszyć się dalej), trzeba całkowicie oddać się omijaniu pułapek w labiryncie, zwłaszcza w późniejszej fazie gry, gdzie pogawędki bywają morderczo trudne. W Magna Cum Laude możecie również całkowicie zapomnieć o zbieraniu i wykorzystywaniu przedmiotów. Owszem, w niektórych miejscach pojawiają się rozmaite artefakty, na stałe wchodzące w skład naszego inwentarza, ale są to rzeczy, które – o zgrozo! – ułatwiają zabawę w zręcznościowych mini-grach. Chyba nie o to chodziło.

Gdzie ja widziałem ten lokal...?

Rozgrywkę podzielono na kilka części, w których kolejno musimy „rozprawić się” z trzema dziewczynami (w sumie jest ich piętnaście). W każdym akcie otrzymujemy dostęp do nowych lokacji a co za tym idzie większe pole manewru. Dzięki sprytnemu podziałowi na kolejne misje, autorom udało się stworzyć wrażenie nieliniowości rozgrywki, zupełnie jak w słynnej serii programów o nazwie Grand Theft Auto. Owszem, aby dowiedzieć się, jak potoczyły się miłosne podboje Larry’ego tak czy siak należy wykonać zadania, ale o kolejności podchodzenia do nich decyduje już gracz. Muszę uczciwie przyznać, że jest to jeden z nielicznych, jaśniejszych punktów programu (a przynajmniej był dla mnie, na samym początku „penetracji”). W pewnym sensie mamy w Magna Cum Laude dużo swobody, zwłaszcza po dotarciu do trzeciego aktu, gdzie pojawia się kilka naprawdę sporych rozmiarów lokacji.

Myślenie Twoim wrogiem

Zanim w moje łapska wpadła omawiana gra, miałem już mgliste wyobrażenie o tym, co będzie mnie czekać po jej zainstalowaniu (głównie dzięki innym redaktorom Gry-OnLine, którzy zdążyli odsądzić Magna Cum Laude od czci i wiary). Przyznam się szczerze, że na samym początku najnowsza odsłona Larry’ego wciągnęła mnie i zainteresowała. Wspominałem już o swobodzie w zwiedzaniu poszczególnych lokacji i podchodzeniu do wyznaczonych zadań według własnego widzimisię, które jak niewiele rzeczy na tym świecie, od razu wprawia mnie w dobry nastrój. Stosunkowo szybko doprowadziłem do zrobienia z siebie idioty przed sześcioma pięknościami i w tym też momencie zacząłem się zniechęcać.

Larry Laffer.

Największym wrogiem w Magna Cum Laude jest wtórność. Powiedzcie mi dobrzy ludzie, ileż można w jednej grze robić to samo? Najpierw rozmowa, później jedno, czasem dwa zadania, kolejna rozmowa, kolejne zadanie, kolejna rozmowa i jak nietrudno się domyślić, znów zadanie. Sześć razy piętnaście daje dziewięćdziesiąt – dziewięćdziesiąt wciąż tych samych rozwiązań, w których jedynym urozmaiceniem jest zwiększający się poziom trudności. O ile na początku można przymknąć oko i nawet dobrze się bawić rzucając do szklanki ćwierćdolarówkami, tak robiąc to po raz trzeci w ciągu godziny rozgrywki, człowiek potrafi wyjść z siebie (pomijam już fakt, że amerykańscy studenci mają świetne pomysły na nudę, jeżeli tak jest w rzeczywistości, to nie mam pytań). Rodzajów mini-gier jest zdecydowanie za mało, autorom całkowicie zabrakło w tej kwestii pomysłów. Przyznam się szczerze, że ostatnie trzy dziewczyny „przechodziłem” za pomocą zbieranych bonusów (kilka poświęconych żetonów kończy sukcesem każde zadanie), gdyż na samą myśl o kolejnym mordowaniu się z plemnikiem w labiryncie durnych ikon, trafiał mnie szlag.

Ładowanie kolejnych sekcji ubarwione jest zdjęciami modelek, ale trwa niemiłosiernie długo.

Na dobrą sprawę nie pomaga również pozorna nieliniowość. O ile na początku wydaje się być zdecydowanym atutem, tak później odniosłem wrażenie, że w zasadzie swoboda jest do niczego niepotrzebna – wszak jedyne, co można robić błąkając się po mieście to fotografowanie roznegliżowanych pań, udział w kolejnych, ukrytych tym razem misjach i kolekcjonowanie żetonów – potrzebnych tylko po to, aby wykupić erotyczne bonusy, ewentualnie nie trudzić się z mini-grami, które po kilku godzinach rozgrywki potrafią doprowadzić do szewskiej pasji.

Nudna...

... to bardzo dobre słowo na podsumowanie fabuły. Autorzy próbowali zrobić coś na wzór poprzednich gier z Larrym Lafferem w roli głównej – awanse do spotykanych pań nie przynoszą pożądanych rezultatów i w końcu pojawia się ta jedna, jedyna, gotowa zrobić dla nas wszystko. W Magna Cum Laude podniesiono to jednak do granic absurdu. Piętnaście kobiet to zdecydowanie za dużo – każdy, nawet największy desperat dałby sobie spokój z romansowaniem po tylu porażkach z rzędu. Poza tym, niezwykle irytujący jest sam fakt zakończeń. Choćby nie wiem, co się działo, Larry dostaje kosza. Na nic starania, prośby i groźby. W dodatku finał przygodnych romansów pozostawia niejednokrotnie wiele do życzenia. O ile jestem w stanie przełknąć, że obiekt naszych westchnień okazuje się lesbijką, tak nijak nie mogę pojąć, po co między naszym bohaterem a jego ofiarą staje mówiący ludzkim głosem automat do gier. Sami przyznacie, że brzmi to nad wyraz idiotycznie, a co dopiero zobaczyć takie cuda na własne oczy. Po raz kolejny zabrakło pomysłów a szkoda...

Randka z Bilzarbrą i automatem coin-up.

Porażką na całej linii jest też wulgarny humor, rodem z popisanych mazakami ścian miejskiego szaletu. Dialogi, gęsto ubarwione niecenzuralnymi słowami częściej są godne pożałowania niż szczerego uśmiechu. Scenarzyści mieli kilka przebłysków, co odzwierciedlone jest przez pojawienie się kilku naprawdę niezłych gagów, ale co z tego, kiedy ogromna większość wywołuje tylko niesmak. Brak Ala Lowe’a przy produkcji gry jest widoczny niemal na każdym kroku – jeśli kilka osób nie potrafiło nawet w połowie oddać tego samego, co dotychczasowy projektant, lepiej było się za to w ogóle nie brać.

Temu panu już podziękujemy.

Ilość scen erotycznych w Magna Cum Laude jest kilkakrotnie większa niż we wszystkich dotychczasowych odsłonach Leisure Suit Larry razem wziętych. Praktycznie cały czas na ekranie paradują nam roznegliżowane dziewczyny z gustownym napisem „Censored” w bardziej wrażliwych miejscach. Biorąc pod uwagę, że gra przeznaczona jest praktycznie dla osób dorosłych, tego typu posunięcia można sobie było darować. Chyba, że chodziło tylko o wyciągnięcie kolejnych pieniędzy za wersję nieocenzurowaną, która już znajduje się na rynku. Nie dysponujący dodatkową gotówką gracze mogą skorzystać z usług specjalnej łaty, która wyżej wymieniony problem usuwa raz na zawsze.

Gdzieś już to widziałem

W grze znajdziemy kilka nawiązań do poprzednich odsłon kultowej serii przygodówek. Pomijając te najbardziej oczywiste, jak tytuł programu i bliźniaczo podobna postać głównego bohatera, napotkamy tu również komputer, gdzie wyświetlana jest czwarta część gry (notabene faktycznie nieistniejąca), bar Lefty’s Too a w nim samego Larry’ego Laffera, topiącego smutki w alkoholu. Krewny Lovage’a pełni też początkowo funkcję narratora w przyzwoicie (jeden z niewielu pozytywnych aspektów) zbudowanym tutorialu, wprowadzającym gracza w świat podrywów.

Niestety to, co dla wytrawnego fana serii powinno być miłym urozmaiceniem zmagań, w Magna Cum Laude jest tylko smutnym i bolesnym wspomnieniem po dotychczasowych przygodach Larry’ego Laffera. Wolałbym, żeby ta gra nazywała się zupełnie inaczej i w żaden sposób nie odwoływała się do przeszłości – być może wtedy wyniósłbym z niej zupełnie inne, o wiele bardziej pozytywne wrażenia.

Wczesna wersja „Half-Life 2”.

Nareszcie koniec

Oddelegowanie mnie do napisania tej recenzji, mogło się dla Leisure Suit Larry: Magna Cum Laude skończyć tragicznie i tak też się stało. Nigdy nie ukrywałem swojego dystansu do nowych produkcji a zwłaszcza tych, które bazują na pozycjach dla mnie kultowych i bezczeszczą je w obrzydliwy sposób. Mimo przychylnego nastawienia oraz obiecującego początku zmagań, muszę jasno powiedzieć: Magna Cum Laude nie podoba mi się. Po kilkudziesięciu minutach zabawy zatęskniłem do klasyki i przestałem żywić do tej produkcji jakąkolwiek sympatię.

Magna Cum Laude to pomyłka, fatalna w skutkach próba zrobienia pieniędzy na kultowym dla mojego pokolenia serialu w sześciu odcinkach. Za każdym razem gdy udało mi się znaleźć jakieś zalety tej gry, potworna nuda, wtórność i brak pomysłów zniszczyły je w zarodku. Trzeba mieć naprawdę duży tupet, aby przypinać tego gniota do czegoś, co może służyć za przykład doskonałej serii gier przygodowych, zyskującej na atrakcyjności z każdym mijającym rokiem, niczym dobre wino. Omijajcie ten produkt szerokim łukiem, chyba że widok roznegliżowanych zlepków pikseli jest dla Was wystarczającą rekomendacją. Jeśli chodzi o mnie, Magna Cum Laude to największe rozczarowanie w mijającym roku. Wyrzuciłbym chętnie całe pudełko przez okno, gdyby nie świadomość ile musiałem wtopić w nie pieniędzy.

Krystian „U.V. Impaler” Smoszna

PLUSY:

  • kilka niezłych żartów...
  • próba stworzenia nieliniowego charakteru rozgrywki, po części udana;
  • zadowalająca oprawa audiowizualna;
  • aparat fotograficzny!

MINUSY:

  • brak jakichkolwiek nawiązań do przygodówkowego charakteru poprzednich odsłon serii;
  • mini-gry: niewielka różnorodność jak na tak dużo zadań postawionych przed graczem;
  • dłużyzny wywołane ładowaniem się kolejnych etapów;
  • kilka niezłych żartów zabitych przez klozetowy charakter kilkudziesięciu innych;
  • durne i mało wiarygodne zakończenia zmagań z kolejnymi dziewczynami;
  • słaba interakcja z otoczeniem, brak przedmiotów, które można byłoby użyć oraz osób, z którymi można byłoby porozmawiać;
  • brak interesujących pomysłów.

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat, do 2023 pełnił funkcję redaktora naczelnego. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.