autor: Borys Zajączkowski
Jack Orlando A Cinematic Adventure: Director's Cut - Director's Cut
Mroczny świat szalonej Ameryki lat trzydziestych, nocnego życia, gangsterskich porachunków i zawiłych, zapierających dech w piersiach zagadek. Prywatny detektyw Jack Orlando budzi się po nocy spędzonej przy alkoholu w zaułku podwórka obok zwłok mężczyzny.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Zawsze robi mi się trochę przykro, gdy jakaś gra nie wprawia mnie w absolutny zachwyt, na którego falach niesiony piszę recenzję od początku do końca wychwalając wszystko po kolei. Jeszcze bardziej mi przykro, gdy rzecz dotyczy gry polskiej i to na dodatek przecież nienajgorszej... Problem mój polega bowiem na tym, bym ustosunkował się do odrobinę podrasowanego wydania „Jacka Orlando” – przygodówki, której pierwsza odsłona miała miejsce trzy i pół roku temu, która wówczas zyskała sobie wcale znaczne grono pochlebnie doń nastawionych graczy i doprawdy nie zaistniał żaden szczególnie istotny powód, by wydawać ją raz jeszcze poza może jednym: wersja z 1998 roku już wtedy nie chciała się uruchamiać na niektórych komputerach, obecnie zaś nie zechce się uruchamiać zapewne na większości używanego sprzętu. Dlatego właśnie „Jacka Orlando, Director’s Cut” postrzegam jako swego rodzaju łatkę na oryginalne wydanie, z tym tylko zastrzeżeniem, że łatka ta kosztuje 30 złotych (no, bez pięciu groszy, jak każe tradycja).
Oczywiście w dobie, kiedy gier przygodowych pojawia się jak na lekarstwo, każdy reprezentant tego ginącego gatunku zyskuje z miejsca na wartości tylko dlatego, że w ogóle jest. Dobrze by jednak było, gdyby nowe wydanie niosło ze sobą również dużo wszelkiego rodzaju ulepszeń. Tak się dzieje tylko po części, gdyż z nowych lokacji, przygód i zagadek wynika przede wszystkim to, że aby ukończyć grę nie można bazować jedynie na wiedzy z pierwszej jej odsłony, gdyż tu i ówdzie okazuje się, że jakiegoś przedmiotu nie ma tam, gdzie powinien być, a w innym miejscu z kolei należy wykonać inną czynność, by posunąć akcję naprzód. Jedyną nie dającą się przecenić poprawką jest polepszona jakość muzyki (do standardu CD), co z jednej strony bardzo cieszy, gdyż muzyka w „Jacku Orlando” jest zdecydowanie najbardziej dopracowanym elementem gry, z drugiej zaś stanowi jeszcze jeden przyczynek do patriotycznego frasunku – jej autorem bowiem jest pan Harold Faltermeyer („Top Gun”, „Gliniarz z Beverly Hills”), który absolutnie Polakiem nie jest.
Zastanawiam się, w związku z wszystkim powyższym, do kogo adresowany jest „Jack Orlando, Director’s Cut”. Potencjalni jego odbiorcy, w sposób oczywisty, dzielą się na dwie grupy: ci, którzy nad poprzednim wydaniem spędzili należny mu czas dobre trzy lata temu oraz ci, którzy w tę grę nie grali, natomiast lubią przygodówki jako takie.
Osobiście nie wydaje mi się, aby ktokolwiek z tej pierwszej grupy znalazł się na takim głodzie ponownego zagrania w „Jacka Orlando”, by skusił się na zakup obecnej wersji. Koniec końców, gry przygodowe, jak żadne inne, są zabawkami jednorazowymi, a chęć powtórnego przeżycia tych samych przygód nawet jeśli się po latach pojawia, zwykle nie idzie w parze z chęcią ponownego za nie płacenia. Tym bardziej, że „wersja reżyserska” prezentuje się z zewnątrz stosunkowo ubogo: nie posiada pudełka, całość zamknięta w standardowym już opakowaniu DVD, bez instrukcji. Zwłaszcza ten ostatni fakt, że gra nie posiada wydrukowanego podręcznika, skłania do przypuszczeń, iż adresowana jest ona do swoich wielbicieli sprzed lat – i to tych, którzy nie dość na tym, że mają nieprzejednaną chęć ponownego w nią zagrania, to jeszcze jej wersja pierwotna odmawia uruchamiania się na ich sprzęcie. Tymczasem to, co mogłoby ewentualnie ich dodatkowo zdopingować do zakupu, czyli zmiany i poprawki w samej fabule, mają charakter siłą rzeczy kosmetyczny.
Druga grupa, która osobiście wydaje mi się potencjalnie znacznie bardziej zainteresowana nowym wydaniem „Jacka Orlando”, to gracze złaknieni rzadko się pojawiających przygodówek, nie mający dotychczas okazji poznania go lub nie będący w stanie go poznać z przyczyn technicznych. Dlatego całą resztę niniejszej recenzji przeznaczam właśnie dla nich, a tym samym postaram się grze przyjrzeć już nie od strony tych elementów, które uległy zmianie, ale pod kątem prostej jej atrakcyjności, jako jednej z bardzo niewielu gier przygodowych wydanych w pierwszym roku XXI wieku.
Nadszedł czas po temu najwyższy, by po całym narzekaniu, które uprawiam od kilku akapitów, napisać, że „Jack Orlando” jest dobrą grą przygodową. Oto jest rok 1933, trzynastoletnia noc prohibicji uległa potrzebom ludu, podstawowy zaś dotychczas element przestępczy, odpowiedzialny za szmuglowanie i kolportaż alkoholu stracił rację bytu. Wraz z nim straciło pracę wielu wykwalifikowanych stróżów prawa, zahartowanych w ściganiu przemytniczych mafiosów, między innymi również najlepszy pośród nich – prywatny detektyw Jack Orlando. Prawdziwi twardziele mają to już do siebie, iż straciwszy na chwilę sens życia odnajdują go na dwa centymetry od dna szklanki, w której żadne kostki lodu nie dryfują. Jack do takich się właśnie zalicza i tajemnicą poliszynela pozostaje, skąd na tę whisky ma (pijok mo, pijokowi pon Bóg do). Tak czy siak, pewnego wieczoru wychodząc (w zasadzie: wytaczając się) z knajpy staje się cokolwiek niechcący świadkiem przestępstwa – w pobocznej uliczce bowiem, pewien pan drugiemu panu podziękował za pomyślną współpracę, wszczepiając mu kilka gramów ołowiu w okolice serca. Rzecz nie tylko w imperialistycznej Ameryce normalna i praktykowana po dziś dzień. Gdyby Jack nie był tak kompletnie pijany, wówczas może by nie wbiegał w ciemną uliczkę na oślep po to tylko, by zostać ogłuszonym przez zabójcę i spocząć bezwładnie obok ciepłego jeszcze ciała ofiary. Nie zostałby przez przybyłych policjantów uznany za głównego podejrzanego i nie miałby całej reszty związanych z tym nieprzyjemności, w tym nie dostałby czterdziestu ośmiu godzin na udowodnienie swojej niewinności i pojmanie prawdziwych winnych tudzież prowodyrów całego zajścia.
Fabuła gry ma zatem dobry, nastrojowy start i radośnie przyznaję, że nie gubi swojej mrocznej, nasyconej niepewnością atmosfery aż do końca. O ile jednak ona sama nie pozostawia wiele do życzenia, o tyle składające się na nią elementy tu i ówdzie dałoby się doszlifować, żeby znienacka nie kłuły. Tu, w jednej scenie Jack topi smutki w szklaneczce szlachetnego trunku, w drugiej zaś śmierdzi tanią whisky. Podobnie same dialogi pozostawiają bardzo wiele do życzenia, gdyż zwyczajnie często nie ma z czego wybrać kwestii, którą w danej sytuacji pasowałoby wypowiedzieć. Jest to wprawdzie popularną przypadłością gier przygodowych, lecz te najbardziej z nich cenione nadrabiają ów brak humorem – w „Jacku Orlando” niestety się tak nie dzieje.
Boziu broń, wcale nie uważam, że gra osadzona w światku gangsterskim powinna skrzyć się dowcipem, a śmichy-chichy miałyby się dobywać z każdego kąta. Sądzę jednak, że każdej kwestii i każdemu opisowi lepiej być poważnym niż nie śmiesznym i dobrze by grze zrobiło gdyby Jack poproszony o opisanie ciężarówki odpowiadał: „ot, stara, rozpadająca się ciężarówka” (ewentualnie: „w takiej samiuśkiej się urodziłem”), niż: „myślę, że takim wehikułem nie wybrałbym się na wakacje”. Drobna różnica, przez którą Polakom od zawsze podobały się amerykańskie dialogi, choć nie zawsze same filmy.
To, co dodatkowo psuje przyjemność odbioru występujących w grze tekstów to drugie po nieszczęśliwych dialogach schorzenie polskich produkcji, również filmowych – lektorzy. Nie do końca się orientuję, dlaczego Polacy nie potrafią czytać na głos, a dotyczy ta uwaga przecież nie tylko amatorów, lecz również szkolonych profesjonalistów, jak należałoby zwać wynajmowanych, od czasu do czasu, przy okazji większych produkcji, aktorów dramatycznych. Odnoszę wrażenie, że każdy lektor większość swojej uwagi poświęca na prawidłowe wypowiadanie słów, odpowiednie kładzenie akcentów, czytanie nie za szybko i nie za wolno, tudzież zauważanie przecinków. Wyrażanie uczuć, bądź zwyczajne znajdywanie się w takiej czy innej sytuacji przerasta możliwości nas, jako Polaków. Nie inaczej rzecz się ma w „Jacku Orlando”. Wypowiadane kwestie w większości przypadków brzmią pusto i bez wyrazu (zresztą źle napisane dialogi tym trudniej atrakcyjnie dla ucha wypowiedzieć), jak podczas nauki czytania w początkowych klasach szkoły podstawowej. Zastanawiam się, czy jest to sens bym tak kalał własne gniazdo przy okazji skądinąd ciekawej gry, lecz właśnie tym bardziej mnie to irytuje, iż gra sama w sobie jest wciągająca i tak jak zasługuje na doskonałą muzykę pana Faltermeyera (którą ma), również domaga się równie dobrej oprawy dźwiękowej, z którą jest bardzo tak sobie.
No, ale spuśćmy zasłonę miłosierdzia na grono lektorów (koniec końców, niektórzy spośród nich wcale dobrze sobie radzą – niestety ci nie dostali ról pierwszoplanowych...). Tym, co zdecydowanie najbardziej uzupełnia fabułę gry przygodowej jest nie dźwięk lecz grafika. Z tą nie jest źle. Wprawdzie z oprawą graficzną powstałą ponad trzy lata wcześniej nie może być również zbyt dobrze. Generalnie jednak przyznać jej należy wielkiego plusa za to, iż podstawową swoją funkcję wypełnia jak najlepiej – trzyma klimat – i tu się przez te lata nic nie zmieniło. Niestety, podobnie jak i w przypadku wszystkich innych składowych „Jacka Orlando”, tak i w jej przypadku o ile jako całość prezentuje się znośnie, o tyle niedopracowanie w szczegółach kłuje w oczy przy każdej nadarzającej się okazji. A to perspektywa sobie tu i ówdzie zaszaleje i nie wie, który punkt zbieżności obrać, to taka czy inna postać połknie sobie na chwilę kijek i niczym niezrażona przetruchta jak samotny tudzież wyłamany żagiel. Są to jednak wszystko szczegóły, do których, przy odrobinie dobrej woli i chęci wcielenia się na pewien czas w ciało prywatnego detektywa, można się nie tylko przyzwyczaić, ale nawet przestać je zauważać. Wówczas dopiero można docenić nakład pracy konieczny do stworzenia nastrojowej wizji amerykańskiego miasta z lat trzydziestych, mnogość przykuwających oko szczególików w tle oraz wielką ilość naprawdę precyzyjnych animacji wszystkich występujących w grze postaci.
Sama przyjemność wynikająca z gry i ze znajdywania rozwiązań napotykanych po drodze problemów ma się dobrze. Zagadki przedstawiają sobą przyzwoity i nie udziwniony poziom trudności, w każdym razie nie są dziwaczniejsze, niźli w reszcie gier przygodowych. Na plus „Jackowi Orlando” zaliczyć należy również stosunkowo sporą ilość pojawiających się w nim przedmiotów bezużytecznych, dzięki czemu rozgrywka zyskuje nieco na swoim realizmie. Bywają także sytuacje, z których wyjście można znaleźć na dwa różne sposoby, co wspomnianemu realizmowi również robi troszkę lepiej, a w każdym razie odkrywanie podobnych smaczków po prostu cieszy. Dla przykładu, aby dostać się do wewnątrz strzeżonego przez bramkarza lokalu można zwyczajnie dać mu w łapę piątaka, bądź też odbyć podróż naokoło, przez płot, podwórko i garderobę śpiewaczki, a tym samym owe pięć dolców zaoszczędzić. Zresztą generalnie w „Jacka Orlando” gra się bardzo przyjemnie, jak tylko uda się przyzwyczaić do nie zawsze właściwych dialogów (nie raz pojawić się może wrażenie, że Jack ma nie więcej niż pięć lat i właśnie wyrwał się na dziwki – „ta pani wygląda na nocnego motyla” – z przedszkola), nie zawsze przekonujących lektorów i nie zawsze zgodnej z oczekiwaniami geometrii otoczenia.
Wszystkie niedociągnięcia, te drobne i te jeszcze drobniejsze, ratuje muzyka. Muzyka pana Harolda Faltermeyera jest bowiem boska, w pełnym tego słowa znaczeniu, doskonale trzyma (znany nam wprawdzie jedynie z filmów gangsterskich) klimat spowitych w mroku nocy miast sprzed ponad pół wieku – okien nocnych lokali oświetlających chodniki, uchylonych drzwi, przez które sączy się ostry zapach cygar przemieszany ze słodkawą wonią whisky i stuku kobiecych obcasów na betonie, zdążających do pomrukującej na wolnych obrotach taksówki. Po prostu miękki, knajpiany jazz z tego najmilszego gatunku, który wpada w ucho każdemu, a jeśli nie wpada to tylko za sprawą za małej lub za dużej ilości spożytej whisky.
Całość mojego średnio pochlebnego wywodu reasumując, stwierdzić wypada, że „Jack Orlando” jest grą generalnie niezłą, lecz straszliwie cierpiącą w szczegółach. Wiem jednak z własnego doświadczenia, że przy odrobinie dobrych chęci można przejść do porządku dziennego nad wszystkimi niedopracowaniami i czerpać z niej nie lada przyjemność, tym bardziej że ostatnimi czasy konkurencja zwyczajnie śpi, a co gorsza dla całego gatunku gier przygodowych wszystko wskazuje na to, że proces ich wymierania jest nieodwracalny i okrutnie monotoniczny w swojej naturze. I szkoda tylko, że „Jack Orlando” w swojej obecnej formie nie ukazał się te trzy a jeszcze lepiej cztery lata temu, gdyż w takim przypadku zapewne nie byłoby potrzeby w nim niczego poprawiać.
Shuck