autor: Przemysław Zamęcki
Hunted: Kuźnia Demona - recenzja gry
Ostatnio kondycja hack’n’slashy nie zachwyca. W recenzji sprawdzamy, czy >Hunted: Kuźnia Demona jest w stanie obronić honor gatunku.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Tworzenie gier kooperacyjnych jest dzisiaj standardem. Gracz świadomy tego, że może w dany tytuł pobawić się z kolegą, bratem, ojcem czy choćby nieznaną osobą po drugiej stronie globu, to gracz zadowolony, nawet jeżeli okazuje się, że produkt nie do końca spełnia oczekiwania w przypadku przechodzenia go przez jedną tylko osobę. Dlatego też mam z ostateczną oceną Hunted: Kuźnia Demona pewien problem, bo mimo iż bawiłem się całkiem przyzwoicie, to jestem świadom wszystkich niedoskonałości tego dzieła. A właściwie dziełka.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy tuż po uruchomieniu gry, dotyczyła oprawy graficznej. Dopóki sam nie zobaczyłem, nigdy w życiu nie uwierzyłbym na słowo, że tytuł na silniku Unreal 3 może być tak brzydki. Siłą rzeczy ocenia się to, co się widzi. To rozpaćkane coś, co miało przypominać las, było jednym z najgorszych koszmarów dziennych. Serio, nawet nie potrafię tego opisać słowami, ale chyba nie pomylę się specjalnie, jeżeli stwierdzę, że taka oprawa nie zachwyciłaby nikogo pięć i więcej lat temu. Przez pierwsze kilkanaście minut wręcz przecierałem oczy ze zdumienia, myśląc, że coś jest nie tak ze sterownikami do grafiki. Przedstawiony świat niemal zupełnie pozbawiony jest światłocienia, na czym cierpi jego przestrzenność. Małe lokacje ograniczone są niewidzialnymi ścianami, zawsze jest tylko jedno wejście i jedno wyjście. No i coś, co na początku przeszkadzało mi jeszcze bardziej niż słaba grafika: próba uczynienia z Hunted na siłę odpowiednika Gears of War w wersji fantasy. Krycie się za przypadkowo (ta...) rozmieszczonymi na drodze do celu murkami, sprint i oczywiście dwójka bohaterów, rzucająca co rusz mądrościami rodem z filmu „Krwiożercze mandarynki IV”. Tylko zamiast Markusa Feniksa i Dominica Santiago występują łysy rębajło Caddoc i elfka E'lara.
On – wytrenowany do walki w zwarciu wojownik, ona – łuczniczka rozpruwająca wrogów strzałami z dystansu. Co nie znaczy, że decydując się na wybór postaci, jesteśmy ograniczeni tylko do machania mieczem czy tylko do strzelania z łuku, bowiem Caddoc w każdej chwili może skorzystać z kuszy, a E’lara, jak trzeba, to przyłoży mieczem. Cały wic polega na tym, że każde z nich rozwija umiejętności tylko w swojej specjalności, więc mimo iż możemy pobawić się łysym kusznikiem, to przez cały czas będzie on równie miernym strzelcem jak na początku rozgrywki. Pomijając oczywiście kwestię znalezienia potężniejszego egzemplarza kuszy. U elfki jest dokładnie tak samo, tyle że ona będzie słabym szermierzem. Na szczęście, grając w pojedynkę, nie jesteśmy zmuszeni przechodzić całej gry jedną postacią. Co prawda nie możemy przełączać się pomiędzy nimi w dowolnym momencie, jak choćby w The First Templar, ale zwykle na początku każdej lokacji znajduje się specjalne miejsce, gdzie da się dokonać podmiany.
Caddoc ma koszmary, których bohaterką jest dziwna kobieta. Spotykamy ją dosłownie parę chwil po rozpoczęciu gry i trochę jakby niechcący pakujemy się w paskudną kabałę. Niedługo potem, już zupełnie chcący, przyjmujemy zlecenie od burmistrza pewnego miasteczka, którego mieszkańcy, a wraz z nimi córka owego pana, zostali uprowadzeni przez wargarów – rasę stworów przypominających z grubsza tolkienowskich orków czy gobliny.
Rozgrywka w Hunted sprowadza się do parcia przed siebie korytarzami, udającymi raz miasto, raz jaskinie, a innym razem las, i zabijania następujących po sobie fal nieprzyjaciół. Każda z postaci dysponuje ciosem zwykłym oraz powolniejszym, a także zadającym więcej obrażeń ciosem dodatkowym. W przypadku broni dystansowych możemy w trakcie strzelania przybliżyć widok, co wymaga jednak nieco więcej czasu niż szybkie szycie z łuku przez E’larę. W późniejszej fazie jedna strzała może powalić większość wrogów, co wygląda nawet dość efektownie, kiedy – biegając pomiędzy tłumem nieprzyjaciół – sprawiamy, że jeden po drugim dosłownie nakrywają się nogami.
W świecie gry co jakiś czas znajdujemy stojaki z bronią, również magiczną. Czary nie działają jednak permanentnie, toteż bardzo szybko miecz, topór czy łuk po prostu powszednieją. Tu do głosu dochodzi jedna z wad tej produkcji, a mianowicie już na wczesnym etapie rozgrywki da się znaleźć oręż tak potężny, że później przez kilka poziomów nie ma potrzeby jego wymieniania, bo wszystko inne jest zdecydowanie słabsze. Zasada ta dotyczy także tarcz, ale akurat one zużywają się od uderzeń, więc warto cały czas aktywnie przeszukiwać pole walki, by zastępować je coraz nowszymi egzemplarzami.
Każda z postaci posiada także trzy przypisane jej magiczne umiejętności. Przyznam, że zdecydowanie przyjemniej grało mi się łuczniczką i to z jej zdolności korzystałem najczęściej. Szkoda trochę, że nie wszystkie umiejętności są równie przydatne. Nie zauważyłem bowiem, aby odmienne rodzaje wrogów były szczególnie podatne na zamrażanie czy kule ognia. Trzecią zdolnością jest niszczenie tarcz, ale jej nie używałem w ogóle. Lepiej posłać pod nogi delikwenta wybuchowy pocisk niż zawracać sobie głowę jego osłoną. Caddoc dzięki magii bojowej zadaje potężniejsze ciosy, błyskawicznie zbliża się do przeciwnika i efektownie unosi wrogów w powietrze, by następnie trzasnąć nimi o ziemię lub wystawić ich po prostu na strzał E’lary.
Oddzielnie rozwijamy trzy zaklęcia magiczne, które są wspólne dla obu bohaterów. Ciekawe w magii jest to, że czar możemy rzucić na współtowarzysza, poprawiając jego współczynniki bojowe, ale na dobrą sprawę rzadko to stosowałem. Nie czułem specjalnego wzrostu mocy, a poza tym zdecydowanie łatwiej i praktyczniej ustrzelić wroga z łuku. Korzystanie ze wszystkich umiejętności zużywa manę postaci, ale flakoników z tym napojem jest tyle, że niespecjalnie trzeba się tym przejmować. To samo dotyczy mikstur uzdrawiających, strzał, bełtów i całej reszty – w świecie Hunted żelastwo i magiczne przedmioty walają się dosłownie wszędzie. No, ale to przecież klasyczny hack’n’slash, więc czego innego powinniśmy się spodziewać?
Pisałem już, że Hunted jest brzydkie. Strasznie brzydkie i miejscami wręcz odrzucające. Również animacja postaci pozostawia wiele do życzenia, szczególnie skoki. Ale byłbym nieuczciwy, nie wspominając, że w lokacjach zamkniętych, takich jak piwnice czy jaskinie, jest już bardzo przyzwoicie i pojawia się nawet przyjemna dla oka gra świateł i cieni. Ponadto takie miejsca po pierwsze – mają swój urok i klimat (świat Hunted jest mroczny), a po drugie – zwykle właśnie w nich autorzy przygotowali różne zagadki eksploracyjne, dzięki którym możemy wejść w posiadanie lepszej broni. Puzzle w hack’n’slashu? Rozwiązanie dosyć niekonwencjonalne, ale urozmaicające zabawę, a przede wszystkim nieobligatoryjne. „Nie chcesz szukać, biegnij dalej rżnąć monstra, ale nie mów, że Cię nie zachęcaliśmy” – przed opuszczeniem lokacji z taką zagadką jedno z bohaterów zawsze ostrzega, że warto jeszcze trochę poszperać, zanim pójdzie się dalej. Bardzo przyjemne rozwiązanie i na dobrą sprawę właśnie dzięki niemu podwyższyłem grze ocenę końcową o jedno oczko.
Hunted: Kuźnia Demona jest bogate w opcje. W kooperacji możemy przejść całą kampanię zarówno przez Internet jak i poprzez sieć lokalną lub na podzielonym ekranie. A do tego gra oferuje jeszcze Tygiel – prosty w obsłudze edytor tworzenia poziomów, w którym poszczególne elementy odblokowujemy, przechodząc tryb główny i wyszukując poukrywane tam znajdźki, których też jest co niemiara. A także kasę. Za pieniądze „odziedziczone” po zabitych przeciwnikach w samej grze nic nie kupimy, za to możemy poszaleć w Tyglu. Kilka kliknięć i już mamy nowy poziom. I choć brzmi to nieźle, to jednak ileż identycznych komnat można pokonywać, mierząc się kolejnymi falami przeciwników? Jedyne, co je różni, to kolejność. Po kilku podejściach podziękowałem, bo się zwyczajnie zmęczyłem.
Zwykle dużą uwagę poświęcam w każdej grze oprawie dźwiękowej. Hunted nie wybija się jakoś specjalnie pod tym względem, ale przygotowana przez Kevina Riepla muzyka ma swoje dobre momenty. Na szczególne uznanie zasługują chóry, które po raz pierwszy słyszymy podczas wędrówki po rozległym systemie jaskiń – skojarzenia z Morią i Władcą Pierścieni są tu jak najbardziej na miejscu. Poza tym przez większość czasu towarzyszą nam jednostajne utwory – coś na kształt orkiestrowego ambientu, co znawcy tematu najczęściej nazywają underscorem. Ten w Hunted nie zachwyca.
Jeżeli nie zamierzacie bawić się w kooperacji, poczekajcie, aż gra trafi do jakiejś taniej serii – wybulenie za nią pełnej ceny nie ma sensu. W przeciwnym wypadku możecie zaryzykować, ale nie mówcie potem, że nie ostrzegałem przed paskudną oprawą wizualną. Jeżeli jednak jesteście w stanie zacisnąć zęby, to – o dziwo – Hunted okaże się kawałkiem całkiem przyzwoicie napisanego kodu, który w lepszych warunkach mógłby być uznawany za kandydata na hit. Nie, żeby tam od razu miał otrzymać tytuł gry roku, ale poprawki w sferze wizualnej i dopieszczenie prostej jak drut fabuły mogłoby sprawić, że produkcja nabrałaby blasku. Na razie jednak ode mnie ocena taka, a nie inna. I nie zapominajcie, że jeden punkcik jest za zagadki.
g40st
PLUSY:
- tryb kooperacji;
- niezła mechanika walki;
- bogactwo opcji w wyborze trybu zabawy;
- edytor poziomów.
MINUSY:
- straszliwie brzydka grafika na otwartych przestrzeniach;
- kiepska animacja postaci;
- niespecjalnie przydatne niektóre umiejętności;
- rękawowa konstrukcja lokacji.