Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 28 grudnia 2006, 14:04

autor: Krzysztof Gonciarz

Eragon - recenzja gry

Jeśli myślisz, że czasy beznadziejnie słabych adaptacji filmowych już minęły, zagraj w Eragona. Albo nie, lepiej nie graj – takich przeżyć nie życzymy nikomu.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Co można mieć za 99 złotych? Wybór jest cokolwiek niemały, co by przykładowo wymienić 40 tabliczek czekolady klasy średniej, 1000 pudełek zapałek, 2 pełnocenowe płyty audio bądź 3 z promocji. W grach za to wynajdziemy choćby jakiegoś Company of Heroes, jeden z najlepszych tytułów ostatnich miesięcy. Naprawdę trudno znaleźć więc powód, dla którego ktokolwiek miałby rezygnować z posiadania 40 tysięcy zapałek (bo 40 w paczce, sam liczyłem) na rzecz czegoś takiego jak Eragon. Był to chyba dobry rok, bo nie pamiętam, bym zetknął się w nim z produkcją tak słabą. Zrezygnowaliśmy wszak z recenzji sequela Crazy Frog Racer, któremu circa 12 miesięcy temu z radością postawiłem ocenę 10%. I choć Eragon niewątpliwie zasługuje na nieco więcej, z pewnym wzruszeniem drugi raz z rzędu zamykam swój recenzencki rok mocnym kopnięciem w niższe rejestry naszej skali. Oto więc moja tegoroczna recka numer 34. Kochani, byliście najukochańsi.

Gra oparta jest na filmie pod tym samym tytułem, który dnia 26 grudnia wszedł do polskich kin. Taka tam fantasy baśń o smokach i rycerzach z udziałem kilku wziętych aktorów. Warto się nią zainteresować zanim zabierzemy się za grę, gdyż dzieło Sierry i Vivendi nie zadaje sobie trudu logicznego wprowadzenia gracza w ową historię. Rach, ciach, prask, trzask: lakoniczne intro to mętny ciąg średnio zgrabnych zdań, poprzecinanych groźno brzmiącymi nazwami własnymi (w tym imieniem głównego mąciciela, Galbatoriksa, jako żywo kojarzącym się z grupą niezwyciężonych Galów). Ani się obejrzymy, mija ekspresowy tutorial i rzucani jesteśmy w wir akcji, ergo: naparzamy wszystkich dookoła. Hm.

Ogólnie to tu jest napisane „wypchaj się, pecetowcze”.

Tak, Eragon to beat’em-up w czystej postaci. Przez większość spędzonego z nim czasu po prostu klepiemy bezmyślnie przyciski, opędzając się od atakujących nas zewsząd, mało zróżnicowanych przeciwników. Steruje się przy tym nad wyraz topornie, co zresztą uzasadnić próbuje pojawiający się przy każdym uruchomieniu gry komunikat, przedstawiający pada od 360-tki i głoszący w skrócie „najlepiej grać tym”. Ale żeby nie było tak do końca nudno, w mechanice (hehe) rozgrywki (hehe) pojawiają się urozmaicające zabawę (hehe) elementy, takie jak zaskryptowane rzuty i kombosy. Będąc szczerym, sumarycznie nie wygląda to najgorzej – momentami jest nawet dość sympatycznie. Szkoda tylko, że na pozór złożona walka sprowadza się do naprzemiennego wciskania klawiszy J i K oraz czekania, aż się przeciwnicy sami ponadziewają na nasz kozik. O AI oczywiście nie może być mowy.

To co w tej grze bawi najbardziej, to ekstremalnie nieudolna próba zrzynki z LEGO Star Wars. Otóż nasz bohater posiada magiczne moce, z pomocą których może np. ułożyć mostek z leżących odłogiem desek czy zrzucić na przeciwników wiszący nad nimi ciężar. Mało tego, czary te mają nawet zastosowanie bojowe, którym jest odpychanie bądź przyciąganie przeciwników niewidzialnym polem siłowym. Rolling-On-The-Floor-Laughing, czy nie?

Nie mniejszym nawiązaniem do kultowego już dzieła Traveller’s Tales jest tryb dla dwóch graczy, czyli arcade’owy coop w którym drugi player może się w każdym momencie włączyć do gry oraz z niej wyjść (wtedy stery nad drugą postacią przejmuje komputer). I najgorsze w tym wszystkim jest to, że sam fakt naśladownictwa nie jest przecież jednoznacznie zły, bo stykamy się z nim codziennie – złe jest wykonanie, pod względem grywalności stanowiące niskobudżetową, smutną parodię LSW w świecie, który jest niskobudżetową, smutną parodią Tolkiena. A wszystko rozbija się rzecz jasna o szeroko pojętą mechanikę. Zagadki są banalne i podgniłe (generalnie są ich dwa rodzaje: robienie mostków z desek i robienie z desek mostów), a coop... No cóż, coop byłby OK – jeśli założymy, że ktokolwiek zechce się z nami w to bawić. Swoją drogą trudno jest tu zmieścić się na klawiaturze we dwóch, więc lepiej mieć w zanadrzu jakiegoś pada. Jak w polskim filmie – nuda, nic się nie dzieje. Poziom trudności też niedomaga i jeśli ktoś jest odpowiednio wytrwały, skończy ten tytuł na jedno posiedzenie. Że dla dzieci? Jak już ktoś bezlitośnie uposaży w to początkującego gracza, to nie dość, że przyjmie na siebie odpowiedzialność moralną za spaczenie mu gustu, to jeszcze najprawdopodobniej prędzej czy później zostanie przez dzieciaka wyśmiany.

Jeśli nawet latanie na smoku nie ratuje tej gry, nic jej już nie pomoże.

Pewnym powiewem świeżego powietrza są poziomy, w których kierujemy zaprzyjaźnioną z bohaterem smoczycą. Byłby klimat a’la z dawna zapomniany Drakan, ale znowu musiano coś po drodze spaprać. W praktyce wygląda to tak, że gadzina leci sobie cały czas naprzód, a my tylko manewrujemy na boki, by omijać przeszkody, oraz strzelamy z łuku do przewijających się w tle potworków. I to tyle. Lecimy, lecimy, lecimy, koniec poziomu. Wow.

O tym, że Eragon jest grą do cna złą dowiedziałem się jeszcze przed uruchomieniem go, gdyż by bestia ruszyła na moim sprzęcie musiałem zainstalować sterowniki karty graficznej sprzed półtora roku oraz metodą prób i błędów zmienić rozdzielczość pulpitu. Niby OK, że jednostkowy przypadek i zdarza się – nigdy jednak tego typu wpadki nie zwiastują produkcji dopracowanej technicznie. Tak się okazało i tym razem, jako że pełno tu bugów i dziwnych przekłamań. Przez cały czas wydaje się, że gra wisi na włosku i zaraz wyskoczy jakiś krytyczny błąd systemu operacyjnego. Bezsensowna fizyka, źle realizowane skrypty rzutów, potwornie nierówny poziom głośności dźwięków, długo by wymieniać wszystkie mniej lub bardziej istotne robaczki. No i to potworne sterowanie, momentami wymagające od nas kręcenia na klawiaturze trzyprzyciskowych akordów.

Leżą przede mną dwa pudełka: Eragon i Paraworld. Obie te gry ukazały się w pełnych, polskich wersjach językowych, pierwsza nakładem CD Projektu, druga – Nicolas Games. Lokalizacje prezentują mniej więcej taki sam poziom. O ile więc w przypadku prehistorycznego RTS-a porównanie do naszej wielokrotnej Gazeli Biznesu może być nobilitujące, od CDP oczekujemy jednak nieco więcej. Nieskładne, brzydkie zdania i momentami zupełnie gubiące kontekst dialogi dość poważnie irytują, podobnie jak napisy nader często wychodzące poza przeznaczone im ramki (jak pozycje w menu). Głosy lektorów, cóż, są. I to „bycie” jest w zasadzie wszystkim, co czynią, jako że odtwórcy poszczególnych ról najwyraźniej nie mieli zielonego pojęcia o tym, co mają zagrać.

Oj, święte słowa.

Trochę to wszystko brzmi jak tyrada frustrata, ale cóż poradzić, że omawiany tytuł na każdym kroku kryje nowe pułapki na gracza. Ilekroć wydaje ci się, że znalazłeś jakiś jaśniejszy punkt w tej ciemni, zostajesz brutalnie sprowadzony na ziemię denerwującym bugiem bądź po prostu śmiertelną nudą. Nic prócz chwytliwego tytułu nie uzasadnia istnienia tej gry, nie zaspokaja ona żadnych ludzkich potrzeb, jest wręcz szkodliwa dla zdrowia i powinien się nią zainteresować Wicepremier. Jeśli nie masz luźnych 99 złotych i nie wiesz, co z nimi zrobić, daj nam znać, a poradzimy ci, ale po prostu nie kupuj Eragona. Nie pożyczaj go, nie kradnij, nie graj w niego.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUS:

  • znany tytuł.

MINUSY:

  • łopatologiczna mechanika;
  • brak SI przeciwników;
  • nieakceptowalne sterowanie;
  • słabe wykonanie techniczne;
  • nuda i powtarzalność;
  • polska wersja poniżej osiągalnego poziomu;
  • cena nie gra roli w ocenie, ale... nie taka cena;
  • i tak dalej...
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.