Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 7 stycznia 2008, 10:26

autor: Daniel Kazek

Doomsday - recenzja gry

Doomsday to dzieło Polaków z białostockiej firmy Evermotion. Do czynienia mamy z prostą strzelanką, natychmiast przywołującą na myśl popularną swego czasu serię SWIV, fenomenalnego Tyriana, czy też Raptor: Call of the Shadows.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że z końcem roku przeżyliśmy prawdziwy wysyp hitów, bo za takie należy uznać tytuły cieszące się ogromnym zainteresowaniem jeszcze długo przed ich premierą. Najnowsza odsłona Call of Duty, kolejny dodatek do F.E.A.R.-a, trzecia próba zdominowania świata w Empire Earth, ewentualnie graficzna bomba pod postacią Crysisa lub „Potrzeba Prędkości” od EA, co kto lubi. Dlaczego o tym wspominam? Bowiem czasami warto stanąć i rozejrzeć się, czy może czegoś nie przeoczyliśmy, takiego Doomsday na przykład, który sam krzyczeć nie potrafi. Podobnych gier jest oczywiście zatrzęsienie, przy czym to między innymi recenzentów rola, aby dać im szansę zaistnienia w świadomości graczy.

Doomsday to dzieło Polaków z białostockiej firmy Evermotion, jednak już na wstępie należy zdać sobie sprawę, że Wiedźmin to to nie jest, bo też nie miał nim być, tak gwoli ścisłości. Do czynienia mamy z bardzo prostą strzelanką, natychmiast przywołującą na myśl popularną swego czasu serię SWIV (aka Silkworm), fenomenalnego Tyriana, czy też dzieło firmy Apogee pt. Raptor: Call of the Shadows, przez wielu do dziś uważane za niedościgniony wzór. Oczywiście można sięgnąć jeszcze głębiej, czyli do lat osiemdziesiątych, ale wolę tego nie robić, aby nie wpaść w nostalgiczną pułapkę.

Taki laser to jedna najtańszych opcji dostępnych w sklepie. Można sobie na niego pozwolić po kilku pierwszych levelach.

Miało być jednak o Doomsday. Jak już pokrótce wyjaśniłem, nie jest to program, po którym należy spodziewać się rzeczy wielkich. Wszak od zawsze idea tego gatunku sprowadzała się to dobrej zabawy w prosty, niemalże łopatologiczny sposób, radości z eliminacji wrogów i parcia do przodu bez oglądania się za siebie. I tego też oczekiwałem, przebierając z niecierpliwością nóżkami chwilę po pierwszym uruchomieniu gry.

O fabule nie ma sensu się zbytnio rozwodzić. Coś tam o najechaniu naszej pięknej planety przez obcych, czyli pomysł jak najbardziej oklepany i słuszny zarazem. Ważniejsze jest to, jak się gra. Zabawę możemy rozpocząć jednym z dwóch dostępnych statków, na którym montujemy broń i fruniemy na spotkanie z najeźdźcami. Naturalnie negocjacje polegają na eksterminacji wrogów wyłaniających się z górnej części ekranu, a czasami z jego boków. Zresztą warto wspomnieć, że teren działań jest tu bardzo szeroki i w zależności od wybranej rozdzielczości ekranu, zobaczymy mniej lub więcej. Od razu spieszę poinformować, że problemu z tym nie ma żadnego, gdyż gracza świetnie wspiera skaner, który wskazuje, skąd nadciągają obce siły, dając jednocześnie odpowiednią ilość czasu na dotarcie na miejsce i spokojne rozprawienie się z oponentem. Czytnik zlokalizowany po lewej uzupełniają różnorakie wskaźniki broni, osłon, doświadczenia (tak, nie przesłyszeliście się), czyli ogólnie mamy to, co być powinno, z wizytacją warsztatu między levelami włącznie.

Tam też wydajemy zarobione w walce pieniądze. Przede wszystkim na amunicję, bo tej nigdy za dużo, a trzeba wiedzieć, że w grze operujemy dwoma rodzajami broni naraz – tą podstawową polegającą na szybkostrzelnych pociskach oraz już bardziej wymyślną, o której decyduje gracz – słono płacąc za montaż takiego działa jonowego czy plazmy. Weterani strzelanek zgodzą się pewnie ze mną, że co jak co ale korzystanie z podobnych zabawek ma być nie tylko efektywne ale przede wszystkim efektowne. Niby zasada to żelazna jednak w Doomsday jakby o niej zapomniano. Niezależnie od tego, na co się zdecydujemy, każda pukawka strzela wąsko przed siebie, natomiast możliwość przełączania między trybami wystrzału ma zastosowanie jedynie praktyczne. Podobnie ulepszenia, które celują wyłącznie w siłę rażenia, nie przekładając się na wrażenia wizualne.

Centrum dowodzenia. To tutaj przygotowujemy się przed każdym kolejnym lotem.

Odpoczywając w hangarze po wyczerpującej demolce, wypadałoby ponadto zająć się zagospodarowaniem przyznanych punktów doświadczenia. Zgadza się, do gry wprowadzono elementy cRPG i to z bardzo dobrym skutkiem. Nie przeszkadzają, a można w naprawdę pomysłowy sposób dopasować sterowany wehikuł do własnych potrzeb, przekształcając go z upływem czasu w latającą twierdzę, bądź wybitnie ofensywną jednostkę. Albo coś pomiędzy, wola gracza. Kreatywnie opracowany system serwuje jeszcze coś dla tych najlepszych, którzy zdążyli odznaczyć się sporymi umiejętnościami i grają już o najwyższą stawkę. Sukcesy oznaczają odblokowany dostęp takich specjalnych umiejętności jak chwilowe spowolnienie czasu (bullet time), chwilową nieśmiertelność oraz dostęp do specjalistycznych droidów wspomagających nas w ataku lub w naprawie podniszczonego kadłuba statku. A tak poza tym, to bombka nuklearna zawsze mile widziana, czyż nie?

Niestety teraz będę się już głównie znęcał. Doomsday mówiąc wprost jawi mi się jako gra słaba. Przyczyna może być dla niektórych zaskoczeniem, bo wyobraźcie sobie, że włączacie pierwszy level, a okazuje się zawarta w nim została praktycznie cała gra. Od pierwszej do ostatniej misji jest to samo! Nadlatują myśliwce, strzelają i zawracają, by po chwili wrócić, krążowniki w szyku powoli suną na dół ekranu, jednostki typu kamikadze idą na całość, a pojazdy minujące rejon robią swoje, raz z jednej, raz z drugiej strony... I tak przez te kilkadziesiąt plansz, w koło Macieju! Rzecz jasna w ramach fikcyjnych różnic rotacyjnie zmienia się wygląd przeciwników, czy tam używanej przez nich broni. Siewcy śmierci zwani bossami? Są, są, szanowni Czytelnicy, ale też zrobieni na jedno kopyto, irytujący bezmyślnością wykonania pod każdym względem. Piję tu zwłaszcza do tych w wersji „mega”, z którymi stykałem się pod koniec gry.

Najsłabsze rakiety zaliczają się do standardowego wyposażenia. Niszczą powoli, ale choć trochę spektakularnie.

Możecie mi wierzyć, że w okolicach trzydziestego, czterdziestego poziomu cierpiałem strasznie. Na początku zabawy człowiek nie ma za bardzo pojęcia, co zrobił zabierając się za Doomsday, poświęcając uwagę zbieraniu funduszy na nowy arsenał i zwykłej próbie przetrwania. Wtedy też byłem mentalnie przygotowany do wystawienia pozytywnej opinii. Jak widać stało się inaczej i winię za to twórców, bo ewidentnie nie chciało im się pomysłu wyeksploatować.

Grę mógłbym polecić, gdyby dystrybuowana była w ramach licencji freeware, bo mimo wszystko grunt pod solidną zrecznościówkę udało się przygotować. Choćby ten minisystem RPG, któremu poświęciłem wcześniej kilka zdań. Następnie wartka akcja, taki swego rodzaju balans powodujący, że można się zatopić w wydarzeniach na ekranie do tego stopnia, że ręka bywa szybsza od oka. Tak, to tu jest. Niestety wszystko zabija po pewnym czasie wszechogarniająca nuda. A wystarczyło tak niewiele – jakieś niespodziewane ławice wrogich jednostek poprzedzone chwilowym spokojem, względnie stopniowe pojawianie się nowych, rozbryzgujące się w każdym kącie ekranu pociski, czy wreszcie zdecydowane bardziej interaktywna instalacja naziemna, bo jedno drobne, plujące kółko to nieco za mało...

Patrząc pod kątem rozwiązań technicznych Doomsday prezentuje się, nazwijmy to, odpowiednio. Grafika ładna, trochę mętna i stylowo smutna, no ale w końcu jest to dzień totalnej zagłady a nie masakra w wesołym miasteczku. Przyczepić mógłbym się do jakości wybuchów, pewnie dlatego, że widziałem już takie w pierwszej, darmowej produkcji firmy pt. Bricker (klon Arkanoida). Ścieżka dźwiękowa nie powala liczbą granych kawałków, ale tych które są, trzeba przyznać, że słucha się przyjemnie.

Bach, trach, pomniejszy „szef” wytacza ciężką artylerię.

I to właściwie tyle, bo jedyne, co mógłbym jeszcze opisać to kolejne, już nieco drobniejsze niedociągnięcia. Gra nie spełniła moich oczekiwań i basta. Wymagań nie miałem z górnej półki, chciałem ledwie prostej jak konstrukcja cepa strzelanki trzymającej w napięciu od startu do mety. Ta gra to gra pozorów i jestem niemalże w stu procentach przekonany, że osoby, które dotrą do tej pozycji, przyznają mi rację. Komercyjny debiut Evermotion w sektorze elektronicznej rozrywki nie wypadł najlepiej. Oby w przyszłości było lepiej, bo podstawy ku temu są. Nad Doomsday wystarczyło tylko trochę dłużej posiedzieć, popracować nad niektórymi rozwiązaniami, a recenzja ta byłaby zgoła odmienna. Ręczę za to słowem.

Daniel „Thorwalian” Kazek

PLUSY:

  • dynamiczna akcja;
  • wszechstronna rozbudowa statku za pomocą punktów doświadczenia;
  • stosunkowo długa.

MINUSY:

  • plusy bledną w obliczu przytłaczającej schematyczności;
  • mało atrakcyjny arsenał.
Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie
Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie

Recenzja gry

Nintendo w najnowszej odsłonie kultowego cyklu postanowiło zabawić się formułą i namieszać w kanonie. W Echoes of Wisdom to księżniczka Zelda ratuje świat przy pomocy własnego zestawu magicznych sztuczek - i wychodzi jej to bardzo dobrze!

Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe
Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe

Recenzja gry

Gdybym miał określić Astro Bota w trzech słowach, to powiedziałbym, że to szalenie przyjemna gra. Dlaczego? Bo przypomina nam o zręcznościowych korzeniach gier wideo, kiedy liczył się przede wszystkim fajny gameplay.

Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition
Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition

Recenzja gry

Okazuje się, że można sprzedać tę samą grę po raz czwarty, jeśli zrobi się to dobrze. Nintendo World Championships: NES Edition wciąga bez reszty, a aspekt rankingów online sprawia, że rywalizacja nabiera jeszcze więcej rumieńców.