autor: Bolesław Wójtowicz
Daemonica - recenzja gry
„Pomyślałem sobie: ale się przejadę po nich... I się przejechałem... Po własnej głupocie. Niewiele brakowało, a z powodu oślego uporu straciłbym okazję zagrania w jedną z bardziej przyzwoitych przygodówek, jakie ostatnimi czasy zawitały na naszym rynku”.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Od redakcji: Daemonica nie wygląda na hit – jej prosta, niedzisiejsza grafika oraz dużo tekstu, który gracz musi przyswoić, mogą się w pierwszym kontakcie bardzo nie podobać. Na tle współczesnych wysokobudżetowych produkcji prezentuje się skromnie – trudno jej bardzo wysoką ocenę przyznać. Jednak ta gra wygrywa niezrównanym klimatem przygody i nietrywialną fabułą, która bez pośpiechu jest przed graczem rozwijana. A wszystko to w bardzo dobrej rodzimej lokalizacji. Dlatego rekomendujemy ją każdemu fanowi przygodówek – warto Daemoniki nie przegapić. Tym bardziej, że niewiele gier przygodowych w Polsce się wydaje.
Niektóre gry przychodzą znienacka... Może i nie jest to zbyt odkrywcza myśl, jednakże ostatnimi czasy utwierdzam się w przekonaniu, jak prawdziwa. Przeważnie jest tak, że grzebiąc w otchłaniach Internetu wpada nam w oko jakiś tytuł i zaczynamy szukać bliższych informacji na jego temat. Potem, gdy poznamy już więcej szczegółów, jakiś zarys fabuły, może i obejrzymy kilka screenów, a niekiedy i nawet trailer, wówczas zachowujemy w pamięci ową grę, pilnie wypatrując dnia jej premiery. Zazwyczaj trwa to trochę i w zalewie innych nowych projektów gdzieś tam ów tytuł zejdzie nam z pierwszego planu, jednak kiedy tylko ujrzymy go znów na stronach któregoś z serwisów, będziemy wiedzieli, że to jest to, na co czekaliśmy niecierpliwie. A potem, kiedy gra zagości już na sklepowych półkach, sięgnięcie po nią staje się już tylko zwykłą formalnością.
Ale czasem bywa inaczej. Przeglądając tytuły nowych projektów bywa, że spora ich część zupełnie nas nie zainteresuje. Może nie ten gatunek, nie taka fabuła i poza tym to przecież brzydkie będzie... Wymazujemy z pamięci grę i zupełnie o niej zapominamy. Skoro tak źle się zapowiada, to po kiego diabła mam o niej pamiętać?! Przecież jest tyle nowych, świetnych pomysłów. Logiczne, prawda? Tak więc „Precz z mej pamięci... nie, tego rozkazu...”. I dobrze, bo nieraz można się mocno w ten sposób pomylić.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem tytuł Daemonica, gra była dopiero w fazie pomysłu i kilku pierwszych obrazków. Poczytałem, obejrzałem... i zwątpiłem. Fabuła jeszcze może i mnie zaciekawiła, ale kiedy zobaczyłem zrzuty z ekranu, pomyślałem sobie, że ci biedni Czesi nigdy nie nauczą się ładnego rysunku. Litości! Rzut izometryczny? W porządku, czemu nie, ale oprawy graficznej nawet bym nie postawił przy wydanym już ładnych parę lat temu Tormencie! Szaro, buro i nijako, a od tego te postaci. Krzywe, koślawe i paskudne jednym słowem. Ale dokumentnie do tej gry zniechęciło mnie coś innego. Wystarczyło, że przeczytałem, iż gra będzie zawierała wiele elementów zręcznościowych. Krótko mówiąc, będzie to: „Akční adventura s nádechem mystiky”. To wszystko razem wzięte sprawiło, że tytuł ten jak najszybciej wykasowałem z pamięci i postanowiłem o nim zapomnieć na zawsze.
I oto po pewnym czasie los postanowił ze mnie zakpić. Nie wiem, czy zdradzę jakieś kulisy działania serwisu, którego jesteście czytelnikami, ale powiem wam, że czasami bywa tak, iż o to, by w dziale Recenzje pojawiła się jakaś nowa gra przygodowa, zwłaszcza taka, o której zapomnieli nasi rodzimi dystrybutorzy, muszę się mocno starać. Przeważnie, na szczęście, udaje mi się to... Ale niekiedy bywa odwrotnie i to ja muszę być przekonywany, by za którąś grę się zabrać. I tak też to było z Daemoniką...
Zapomniałem o niej całkowicie, nawet tytuł mi nic nie mówił. Gdzieś tam dzwoniło, ale nie wiedziałem, w którym kościele. Zacząłem przekopywać sieć i znalazłem znajome mi już obrazki. To jest to?! Litości... To nikt nie chce wydać w naszym kraju NiBiRu, a zabrali się za takie coś?! Nie, dzięki, nie chcę... Na szczęście mój początkowy opór był chwilowy i, chcąc nie chcąc, zgodziłem się za to coś zabrać. Pomyślałem sobie: ale się przejadę po nich... I się przejechałem... Po własnej głupocie... Niewiele brakowało, a z powodu oślego uporu straciłbym okazję zagrania w jedną z bardziej przyzwoitych przygodówek, jakie ostatnimi czasy zawitały na naszym rynku.
Opowieść czas zacząć...
Zacznijmy więc rzecz całą od fabuły, czyli elementu, było nie było, najważniejszego w grach przygodowych. A ta przedstawia się, moim zdaniem, znakomicie. Oto w połowie XIV wieku, do niewielkiego, zagubionego w mrokach Średniowiecza miasteczka, o w dźwięcznej nazwie Cavorn, przybywa Łowca Bestii. Kto to taki? Ano to ktoś, kto potrafi kontaktować się z osobami zmarłymi, zwłaszcza tymi, które opuściły ten świat nie całkiem z własnej woli. Człowiek ten nie znalazł się tutaj tak przypadkiem, o nie... Został zaproszony przez burmistrza po to, by odszukał sprawców okrutnej śmierci młodej dziewczyny i ustalił przyczyny zniknięcia pary staruszków. Kiedy jednak ów Łowca, światu znany bliżej jako Nicholas Farepoynt, przekracza bramy Cavorn, dowiaduje się, że oto sprawa stała się prawie już nieaktualna. Burmistrz z satysfakcją w głosie informuje go, że morderca już został odnaleziony i wykonano na nim wyrok. Miejska szubienica znów się przydała... Teraz wystarczy tylko poszukać dowodów winy zbrodniarza, a to po to, by żaden z mieszkańców miasteczka nie miał już żadnych wątpliwości, co do kompetencji sądowniczych burmistrza. I to jest zadanie dla Łowcy.
Kiedy jednak w ten dżdżysty wieczór Nicholas wyrusza na poszukiwania, już pierwsze rozmowy z mieszkańcami sprawiają, że nabiera on wątpliwości, czy faktycznie osoba, jaka zawisła na stryczku, była tą samą, która jest odpowiedzialna za śmierć dziewczyny. Okazuje się, że miasteczko aż trzęsie się od plotek, a rządzą nim wzajemne animozje, strach i nienawiść. I jak tu znaleźć mordercę? Ową Bestię w ludzkiej skórze? Zanosi się na to, że śledztwo będzie długie i niezwykle wyczerpujące, a jego efekty czasem zaskakujące, zarówno dla mieszkańców, jak i samego Łowcy.
Zabawa się rozpoczyna
Pierwsze wrażenie jest... Co tu ukrywać, po prostu okropne. Co fakt, to fakt, ale Czesi nigdy nie słynęli z dokonań na polu oprawy graficznej swoich gier, a ich kreskówki są uznawane, całkiem słusznie zresztą, za najpaskudniejsze na świecie. Również i tym razem pod tym względem nie błysnęli talentem. Oczom naszym ukazuje się oto imć Farepoynt, zagubiony gdzieś na ścieżce w lesie, a z nieba leją się na niego hektolitry wody. Mroczno, buro i ponuro... Patrzymy na naszego bohatera z lotu ptaka, mogąc do niego się przybliżać lub oddalać. Ale tego pierwszego radzę nie robić... Ścieżka zaprowadzi nas do miasteczka, które okalają niewielkie mury. Krótka rozmowa ze strażnikiem miejskim i burmistrzem i oto możemy się wybrać na zwiedzanie nieszczęsnej osady. Jest to raptem kilka chałup, z czego najokazalszą okazuje się być knajpa „Pod Pękniętym Dzbanem”. Oprócz tego kowal, dom burmistrza, zabudowania dziedzica, doktora i prawie to wszystko. A, zapomniałbym o klasztorze i kopalni oraz... Nie, resztę odkryjecie sami. Mieszkańców tego miasteczka można praktycznie policzyć na, no może dwóch rękach. Odwiedzając ich domy wkrótce przekonamy się, że w miasteczku bida aż piszczy, gdyż każda chałupa składa się ze stołu, skrzyni, łóżka, czasem jakiegoś krzesła. Chyba tylko dom burmistrza ma piętro, a dom oddany Nicholasowi, piwnicę.
Teren, po którym możemy się poruszać, został ograniczony płotami i dalej wstęp wzbroniony. A biegać musimy dość dużo, albowiem nie tylko czeka nas sporo pogawędek z mieszkańcami Cavorn, ale także nieustanne przemierzanie bagien i zarośli. Po co? Łowca Bestii, by móc kontaktować się ze zmarłymi w Świątyni Ofiarowania, potrzebuje do tego odpowiednich eliksirów. A przyrządza je z kwiatów i ziół wszelakich, w odpowiednich proporcjach, opisanych w podręcznej księdze. A to trochę Ziela Krwawnika, a to kilka liści Łzy Kamienia, szczypta Gwynlocka i oto mamy... Jakiś tam eliksir. Zielska te znajdujemy, jak już wspomniałem, w okolicznych zaroślach, na które składa się kilka drzew i krzewów. Gdzieś tam płynie strumyczek, gdzieniegdzie drogę przegrodzi nam większa kałuża. Ot i całe Cavorn. Wszędzie blisko i zgubić się nie sposób. Ale, dla tych, których zmysł orientacji w terenie czasem zawodzi, twórcy gry przygotowali mapę. Jest ona dosyć przydatna, albowiem, gdy w trakcie naszej początkowej włóczęgi odkryjemy coś ważnego, zostaje to automatycznie na niej zaznaczone. Wówczas możemy się, po kliknięciu na mapie w ten budynek lub to miejsce, przenieść tam bezpośrednio, bez uciążliwej wędrówki. Duży plus dla autorów.
Zazwyczaj, kiedy w trakcie rozwiązywania zagadek, poznawania tajemnic i zawiłości fabuły, wykonamy jakąś szczególnie ważną czynność, w grach pojawiają się filmy przerywnikowe. Niestety, tutaj nic z tego. W Daemonice oczom naszym ukazuje się szara plansza z rysunkiem i bohater opowiada nam, co w tym czasie się dzieje. Prawdę mówiąc trochę szkoda, że zamiast jakiegoś klimatycznego filmu widzimy tylko tę planszę z mnóstwem literek, ale prawdę powiedziawszy w trakcie rozgrywki łatwo się do tego przyzwyczajamy i z czasem przestaje to razić. A nawet może się spodobać.
Sterowanie i tym podobne drobiazgi
Wspomniałem w moim wstępnym marudzeniu o elementach zręcznościowych. Skoro takowe w grze występują, to należałoby się spodziewać, że sterowanie naszą postacią będzie bezproblemowe. I takie też jest. Posługujemy się praktycznie tylko myszą, klikając na miejsce, do którego ma się przemieścić bohater. Jedno kliknięcie, spacerek, dwa, niezbyt szybki bieg. Czyli co, klawiatura niepotrzebna? Tak dobrze to nie ma. Myszą sterujemy naszym Łowcą, nakazując mu coś wziąć, gdzieś podejść, z kimś porozmawiać, czegoś użyć. Klawisze zaś przydadzą nam się do czegoś innego. Przede wszystkim do sterowania kamerą. Zdarza się, że Nicholas wejdzie za jakiś budynek, drzewo, czy inną przeszkodę terenową, całkowicie znikając nam z oczu. Wówczas klawiszami kierunkowymi musimy obrócić dookoła nasz świat, by znów go ujrzeć. Nie jest to jakoś specjalnie skomplikowane i z czasem szybko do tego się przyzwyczajamy, chociaż zdarzy się nam zakląć, gdy kamera obróci się w inną stronę, niż tego oczekiwaliśmy. Ale to nie wszystko.
Życie Łowcy Bestii to nie jest bajka i znajduje się ono w stałym zagrożeniu. Dlatego też sprawne posługiwanie się bronią białą może zdecydowanie przydać się naszemu bohaterowi. Sama walka, zwłaszcza, kiedy już dojdziemy do tego co i jak, wygląda na banalnie prostą. Ot, zwykłe, w miarę szybkie klikanie lewym, a później, w trakcie rozwoju umiejętności Nicholasa, także i prawym klawiszem. Spacja służy nam do tego, by imć pan Farepoynt nie tylko wymachiwał sztyletem, ale także nim się zasłonił od czasu do czasu. Na ekranie wygląda to momentami dosyć śmiesznie, zwłaszcza, kiedy straszny Łowca z sztylecikiem w dłoni błyskawicznie rozkłada w fechtunku zabijakę, uzbrojonego w potężny miecz. Nieco później, przy pomocy jednej z postaci w grze, nasz bohater może doskonalić swoje umiejętności w tym zakresie, ale by wiele to dawało, jakoś nie zauważyłem.
Może zdarzyć się i tak, że w trakcie pojedynku wskaźnik zdrowia Nicholasa spadnie do poziomu zerowego i ów, artystycznym padem, zejdzie z tego świata. Wówczas nie pozostaje nic innego, jak wgrać poprzedni zapis gry i zacząć walkę od nowa. Na szczęście nie ma z tym większych problemów. Możemy zapisywać grę, kiedy tylko chcemy, zarówno przy pomocy odpowiedniej opcji w menu, jak i posługując się jednym z klawiszy funkcyjnych. Chwilkę to trwa, ale czasem warto poczekać trochę, niż potem znów mozolnie odtwarzać to, co już wykonaliśmy.
Zagadki, łamigłówki...
...czyli to, co w dobrej grze przygodowej najważniejsze. Mam nadzieję, że udało mi się Was przekonać, że fabuła gry, a wierzcie mi, że opisany fragment to zaledwie wierzchołek góry lodowej, stanowi mocną stronę czeskiej produkcji. Poznając jej zawiłości, odkrywając tajemnice miasteczka i jego mieszkańców, siłą rzeczy natrafiamy na to, co ktoś chciał przed naszym bohaterem ukryć, uniemożliwiając lub utrudniając do tego dostęp. Spokojnie, bez obaw, żadnych zagadek przywodzących na myśl Mysta tu nie znajdziemy. Nie musi się nikt obawiać, iż ktoś będzie mu kazał przypominać sobie prawo Talesa czy też inne matematyczne paskudztwa. Tutaj rozwiązywanie zagadek polega zazwyczaj na odnajdywaniu przedmiotów i umiejętnym ich użyciu w odpowiednim miejscu, jak również na logicznym kojarzeniu faktów i czytaniu. Dużej ilości czytania...
Początkowa Moja Opowieść to zaledwie wstęp do tego, co nas czeka. Tekstu, który musimy sobie przyswoić jest cała masa. I to zarówno w wypowiedziach bohaterów, jak i w odnajdywanych notatkach, czy też wspomnianych komentarzach bohatera do wydarzeń, których nie widzimy na ekranie. Dawno nie grałem w grę, w której ktoś upchnął tyle tekstu. Na szczęście został on ciekawie napisany, świetnie buduje klimat oraz stanowi niezłe tło dla tego wszystkiego, co staje się udziałem Nicholasa. Zwłaszcza że w tym świecie jest mroczno i ponuro i nikt, nawet przypadkiem, nie sili się na najdrobniejszą dawkę humoru lub luzu. Masz się bać, nawet czytając...
Gorzej bywa z dialogami postaci. Nie mam tu na myśli tego, że ktoś wygaduje tu głupoty lub mówi nie na temat. Nic z tego. Każda pojawiająca się w grze postać ma coś ważnego do powiedzenia, wyraża swoje emocje, zdradza coś lub czasami podpowiada. Tak więc rozmawiać warto, a nawet trzeba, by ruszyć dalej naszą historię. Mam pretensje do autorów, o co innego. A mianowicie o fakt, że wyczerpane tematy nie znikają z listy dialogowej oraz o to, iż spotkany mieszkaniec Cavorn ciągle wita Nicholasa tym samym tekstem, aż do znudzenia. Dopiero po wykonaniu czegoś szczególnego jego gadka nieco się zmienia. Kiedy po raz setny słyszę od doktora, że przysłał mnie burmistrz i z tego powodu jestem niechętnie przez niego widziany, to mam ochotę rzucić się na starego łapiducha ze sztyletem w dłoni. Albo, kiedy ciągle widzę w okienku tematy, na które już z daną osobą rozmawiałem, a te wciąż tam są, to dziwię się Czechom, że tak to przepuścili. Błąd, panowie.
Rozwiązywane zagadki i wszelkie inne zawiłości fabuły układają się w coś w rodzaju wykonywanych misji. Ot, taki delikatny uśmiech w stronę klasycznych RPG-ów. Są one czasami banalnie proste, typu: odnajdź żonę burmistrza na bagnach i powiedz jej, by w końcu wróciła do domu, aż po takie, które wymagają niezłego główkowania i kojarzenia faktów, szczególnie gdy znajdziemy już drogę do Świątyni Ofiarowania. Wykonanie takiej misji zostaje odnotowane komunikatem na ekranie i odpowiednim wpisem w podręczną księgę Łowcy.
Po naszemu mówiąc...
Rzadko, zbyt rzadko ostatnimi czasy zdarza mi się, bym w swoje ręce dostał grę już w pełni zlokalizowaną. Zwłaszcza, gdy jest to gra przygodowa. Niestety, ale nasi rodzimi wydawcy niechętnie sięgają po którąś z przedstawicielek tego gatunku, a już zadanie sobie trudu, by ją przygotować dla polskiego odbiorcy, graniczy z cudem. Dlatego też z prawdziwym zadowoleniem powitałem wydanie Daemoniki w naszym rodzimym języku. Chociaż muszę przyznać, że na początku pojawiła się pewna wątpliwość: pełna lokalizacja, a więc głosy również. Poradzili sobie? Tak, i to rewelacyjnie. Zarówno tekst, którego jest tu cała masa, a udało się go przetłumaczyć bez jednej choćby literówki, jak i głosy poszczególnych bohaterów, zostały przygotowane kapitalnie. Świetnie wywiązał się ze swojego zadania aktor podkładający głos Nicholasowi, brzmi bardzo prawdziwie i znakomicie głosem buduje klimat. Pozostali aktorzy nie odstają od niego i chociaż do kilku dialogów można byłoby się przyczepić, to mimo wszystko całość sprawia bardzo, ale to bardzo korzystne wrażenie. Chciałoby się poprosić o więcej tak dobrych, rzetelnych i świetnie wykonanych lokalizacji. A warto dodać, że za tą wspaniałą robotą nie stoi żaden z naszych wielkich wydawców, lecz... Nicolas Games, firma nie mająca zbyt wielkich jeszcze tradycji w wydawaniu gier przygodowych. Jednym słowem, dobra robota, panie i panowie.
Podsumowania czas...
Mógłby ktoś powiedzieć, że skoro prawie każdy element gry w jakimś tam stopniu, większym lub mniejszym, skrytykowałem, to siłą rzeczy ocena końcowa nie może być wysoka. I nic bardziej mylnego. Daemonica mi się bardzo spodobała. Przede wszystkim za znakomitą fabułę, jak i kapitalny, mroczny i ponury, klimat gry. Można się krzywić na marną grafikę, na elementy zręcznościowe, na byle jaką muzyczkę, na proste łamigłówki, na brak filmów i jeszcze kilka innych rzeczy. Ale ta gra ma w sobie to coś, co sprawia, że nie sposób od niej się oderwać. Rozwiązując kolejne zagadki, poznając tajemnicę Cavorn, mierząc się z nieznanym, zostajemy całkowicie pochłonięci przez ten świat. Przemierzamy go, przymykając oczy na niedogodności, tylko po to, by poznać, co będzie dalej. To tak, jak z dobrym kryminałem: nie przestaniemy go czytać, aż nie dowiemy się, kto zabił...
Polecam tę grę każdemu miłośnikowi gier przygodowych, gdyż przygoda, jaką przeżyje wraz z Łowcą Bestii w średniowiecznym Cavorn sprawi, że zapamięta ją na bardzo długo.
Bolesław „Void” Wójtowicz
PLUSY:
- pomysł na grę;
- znakomita fabuła i klimat;
- ciekawe, logiczne zagadki;
- bardzo, bardzo dobra polonizacja.
MINUSY:
- łatwe, choć logiczne zagadki;
- marna, przestarzała oprawa graficzna;
- elementy zręcznościowe;
- kilka innych drobiazgów.