autor: Karolina Talaga
Broken Sword: Anioł Śmierci - recenzja gry
George wyprzystojniał, ale poza tym nic się nie zmieniło – dalej ma wyjątkową zdolność do „pakowania się” w zawiłe i skomplikowane sprawy.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Chyba nie będzie to ryzykowne stwierdzenie, jeśli napiszę, że każdy, prawdziwy miłośnik przygodówek chociaż raz w życiu spotkał się oko w oko z którąś z dotychczasowych odsłon serii Broken Sworda – jeśli nie ze wszystkimi – lub przynajmniej wie o ich istnieniu. A jeśli nie grał i nawet nie słyszał, to chyba oznacza, że urodził się wczoraj albo na innej planecie :-). Ale żarty na bok – Broken Sword to niewątpliwie jedna z najpopularniejszych serii gier przygodowych, jaka kiedykolwiek powstała. Po wydanej na początku 2004 roku trzeciej odsłonie cyklu, noszącej podtytuł The Sleeping Dragon, kazano nam czekać prawie dwa lata na kolejną część zmagań George’a Stobbarta. Teraz po kilkunastu godzinach spędzonych z dwiema wersjami językowymi (z angielką i polską) najnowszej odsłony serii mogę podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami na jej temat.
Co zatem czeka nas w czwartej części Złamanego miecza, noszącej podtytuł Anioł Śmierci? W skrócie: to samo, co w poprzednich odsłonach cyklu. George wyprzystojniał, ale poza tym nic się nie zmieniło – dalej ma wyjątkową zdolność do „pakowania się” w zawiłe i skomplikowane sprawy, jednym słowem – do pakowania się w kłopoty, i kolejny raz musi uratować świat :-). Tak właśnie pewnego bliżej niezidentyfikowanego dnia, wracając do biura z pustym brzuchem i pustymi rękami (na następną pizzę może liczyć po spłaceniu dwudziestodolarowego długu), George zastaje w swoim gabinecie piękną, nieznajomą blondynkę o imieniu Anna Maria. Ta nieporadnie i szybko wyjaśnia mu, jaki jest cel jej wizyty. Szybko, gdyż za drzwiami stoi już banda podejrzanych typów, czyhających na życie nie tylko nowej klientki, ale najwyraźniej także na życie George’a. Nowa znajoma jest w posiadaniu tajemniczego manuskryptu, wskazującego miejsce ukrycia bezcennego skarbu, dlatego też jego przejęciem zainteresowanych jest kilka osób. W związku z zaistniałą sytuacją parze bohaterów nie pozostaje nic innego, jak ratować się ucieczką. W taki oto sposób rozpoczyna się Broken Sword: Anioł Śmierci. Oczywiście, to Georgowi zostanie powierzone zadanie odkodowania wspomnianego manuskryptu i odnalezienia skarbu. Jednak to nie ów skarb stanowi finalne wyzwanie – gdy tylko George wejdzie w posiadanie tajemniczego przedmiotu, sprawy zaczną się mocno komplikować, a naszemu bohaterowi przyjdzie jeszcze między innymi wydostać się ze stambulskiego wiezienia, przeniknąć do zamkniętego świata zakonnic i księży, aż wreszcie odkryć sedno całej sprawy rozgrywające się za dobrze strzeżonymi drzwiami Watykanu.
W czym mogę Pani pomóc? Odkodować manuskrypt, odszukać skarb i ocalić ludzkość… Robi się.
Seria Broken Sword nie mogłaby się obyć bez francuskiej dziennikarki Nicole „Nico” Collard, która była partnerką bohatera w poprzednich odsłonach cyklu. Nie inaczej jest i teraz, mimo że w omawianej części główne skrzypce gra Anna Maria, to nie zabrakło również Nico. Choć na jej pojawienie trzeba czekać pół gry, to jej pomoc w zmaganiach George’a okaże się, jak zwykle, nieodzowna. W jednym z rozdziałów Nico staje się również drugą grywalną postacią.
Akcja rozpoczyna się w Nowym Jorku w biurze kaucji sądowych, a kolejne tropy prowadzą naszych bohaterów między innymi do obskurnego hotelu, fabryki salami, dalej – do stambulskiego hotelu oraz Pałacu Topkapi, jego kanałów i więzienia. W naszych poszukiwaniach trafimy także do Phoenix i do Rzymu, gdzie odwiedzimy apartament Anny Marii, przyklasztorną fabrykę opłatków i podejrzany klub, w końcu nasze stopy staną w wyżej wspomnianym Watykanie. Tutaj należy stwierdzić, że autorzy gry zadbali o ilość oraz zróżnicowanie odwiedzanych lokacji. W tym miejscu muszę też przyznać, że część osób może narzekać na dość małą liczbę interaktywnych obiektów w poszczególnych miejscach, jednak sama ilość dostępnych lokacji jest zupełnie satysfakcjonująca. Graficznie gra prezentuje się dobrze. Autorzy postanowili nie wracać do korzeni, czyli do niezwykle kolorowej, kreskówkowej, dwuwymiarowej oprawy wizualnej, i pozostali przy trójwymiarowej grafice, wprowadzonej po raz pierwszy w poprzedniej odsłonie serii. Generalnie rzecz ujmując, całość wygląda zupełnie przyzwoicie.
2D nie przywrócono, natomiast przywrócono sterowanie za pomocą myszy (point & click) – i całe szczęście. Przypomnę, że podczas zabawy w The Sleeping Dragon trzeba było sterować padem lub klawiaturą, co spotkało się z licznymi głosami krytyki miłośników klasycznych gier przygodowych. Tym razem twórcy programu postanowili dać nam wybór: ponownie możemy posługiwać się tylko i wyłącznie myszką lub, jeśli wolimy, klawiaturą. Wielu graczy zapewne z radością przywita stary, dobry point & click, dzięki któremu do wykonywania wszelkich działań, poruszania się, prowadzenia rozmów, podnoszenia, łączenia ze sobą i używania przedmiotów, używamy jedynie lewego i prawego przycisku myszy.
Ekwipunek, jak przystało na klasyczną grę przygodową, jest nieograniczony, dzięki czemu nasi bohaterowie mogą napychać kieszenie wszelkimi przedmiotami, jakie uda im się znaleźć i podnieść. A jeśli chodzi o zagadki, trzeba przyznać, że autorzy zadbali o ich zróżnicowanie. Oczywiście, część z nich polega na odnalezieniu przedmiotów, a później użyciu ich we właściwym miejscu. Jednak czasem musimy też trochę pomyśleć i zorientować się, w którym miejscu „użyć” towarzyszącej nam postaci – Anny Marii czy Nico – i skorzystać z ich pomocy. W Aniele Śmierci przyjdzie nam również wysilić szare komórki podczas zmagań z rozmaitymi łamigłówkami. Aby je rozwiązać, częstokroć musimy sięgnąć do zawiłej treści tajemniczego manuskryptu, lub też uważnie przestudiować zdobyte podczas rozgrywki informacje. Sporo czasu spędzamy również na włamywaniu się do rozmaitych komputerów, co z początku nie stanowi większego problemu, lecz z czasem staje się nie lada wyzwaniem, potrafiącym zatrzymać nas na kilkanaście minut. W tym miejscu wypada mi również nadmienić, że autorzy zrezygnowali z wprowadzenia do rozgrywki zadań typowo zręcznościowych, których obecność w trzeciej odsłonie serii spotkała się z ostrą falą krytyki. Tym razem zamiast zadań rodem ze zręcznościówek, mamy kilka zadań, w których odczuwamy presję czasu. Musimy na przykład dobiec do określonego miejsca z kostką lodu, zanim ta roztopi się w naszej kieszeni. Trzeba przyznać, że zadania „na czas” zostały zgrabnie wplecione w całość rozgrywki – to dodatkowy dreszczyk emocji i odrobina realizmu, która powinna przypaść do gustu nawet najbardziej zagorzałym fanom klasycznych przygodówek.
Z tematem zagadek łączy się wielki mankament tej produkcji, mianowicie liniowość. Oczywiście, nie od dziś wiadomo, że gry przygodowe są jednymi z najbardziej liniowych gier, jakie powstają. Jednak Anioł Śmierci jest liniowy do przesady. Autorzy programu nie pozostawili nam ani grama swobody w poczynaniach. Podczas rozgrywki mogą zdarzyć się takie momenty, w których jesteśmy pewni, że wpadliśmy na dobry pomysł rozwiązania zagadki czy danej sytuacji, jednak nie jesteśmy w stanie go zrealizować. Omawiana produkcja jest tak skonstruowana, że pewne opcje dialogowe oraz akcje nie są dostępne dopóty, dopóki nie wykonamy najpierw wszelkich przewidzianych przez autorów czynności. Jest to bardzo denerwujące, gdyż niejednokrotnie można „utknąć” z dobrym pomysłem, i końcu zwątpić w swoje rozumowanie.
Teraz kilka słów o oprawie dźwiękowej programu. Za muzykę pojawiającą się w Aniele Śmierci odpowiada Ben McCullough, twórca ścieżki dźwiękowej do trzeciej części cyklu. Zatem ponownie otrzymaliśmy nienatarczywą muzykę, przyjemnie pobrzmiewającą w tle i doskonale uzupełniającą akcję widoczną na ekranie. Wszelkie dźwięki tła, rozmaite odgłosy i stuki-puki również wypadają dobrze. Jeśli chodzi natomiast o dobór, jakość i aktorstwo osób, użyczających głosów poszczególnym postaciom, to najpierw pozwolę sobie ocenić anglojęzyczną wersję programu. W tej edycji możemy usłyszeć głos Rolfa Saxona, który po raz kolejny doskonale wcielił się w rolę George’a Stobbarta. Generalnie, anglojęzyczni aktorzy podkładający głosy pod poszczególne postaci sprawdzili się w swoich rolach i tchnęli życie w bohaterów. Natomiast polska wersja programu prezentuje się na lepiej niż przyzwoitym poziomie. Otrzymaliśmy dobrze przetłumaczone teksty oraz wręcz gwiazdorską obsadę – głównym bohaterom swoich głosów użyczyli Borys Szyc i Magdalena Cielecka. Oceniając pracę polskich aktorów, nie pozostaje mi nic innego, jak im pogratulować udanego dubbingu. Dialogi brzmią przekonująco, a poszczególne kwestie nie są papierowe i dość dobrze oddają charakter danego bohatera.
Na koniec warto też odnotować, że autorzy w jednej z finalnych faz produkcji gry postanowili skorzystać z dobrodziejstw najnowszej technologii i zaimplementowali do swojego produktu amBX (Ambient Intelligent Environment). Niewtajemniczonym wyjaśnię, że wspomniana technologia to zestaw „aktywnych” mebli (lamp, wiatraków, grzejników) zintegrowanych z akcją przedstawioną na ekranie. Sterowanie dźwiękiem, światłem czy powietrzem ma zapewnić graczom niezapomniane przeżycia. Niestety, jako osoba nie posiadająca aktywnych mebli, co najwyżej chlebak aktywnie wynoszony przez mrówki faraonki ;-), nie mogę ocenić, jak amBX wpływa na wrażenia czerpane z rozgrywki. Mogę jedynie przypuszczać, że brak owego zestawu nie zubaża frajdy płynącej ze spotkania z najnowszym Złamanym mieczem.
W Anioła Śmierci gra się przyjemnie. Najnowsza odsłona cyklu jest zapewne lepsza od swojej starszej, mocno krytykowanej, koleżanki The Sleeping Dragon, jednak nie jest to arcydzieło. Mam wrażenie, że czegoś zabrakło w tej produkcji, może jakiegoś polotu, może humoru, do jakiego przyzwyczaili nas autorzy… Czwarta część to oczywiście kawał dobrej roboty, kawał porządnej przygodówki point & click, lecz przypuszczam, że wielu graczy po tym tytule będzie spodziewać się czegoś więcej. Broken Sword: Anioł Śmierci niewątpliwie powinien znaleźć się na półkach fanów serii. Miłośnikom przygodówek też może przypaść do gustu. A innym graczom? Mhhhm. Powiem krótko: jeśli dopiero teraz macie zamiar rozpocząć swoją przygodę ze Złamanym Mieczem, proponuję najpierw sięgnąć do początku serii, po część pierwszą, a najlepiej drugą.
Karolina „Krooliq” Talaga
PLUSY:
- oprawa muzyczna i dźwiękowa;
- bardzo dobra polonizacja gry;
- powrót do sterowania point & click;
- liczba lokacji;
- różnorodność zagadek.
MINUSY:
- liniowość do przesady;
- niektórzy mogą narzekać na małą liczbę interaktywnych obiektów.