Assassin's Creed Origins: Ukryci Recenzja gry
Recenzja DLC The Hidden Ones do gry Assassin’s Creed: Origins – nijaki dodatek
Dodatek The Hidden Ones rozmienia na drobne to, co udało się zbudować świetnym Assassin's Creed: Origins. Choć rozszerzenie oferuje całkiem niezły stosunek ceny do liczby godzin rozgrywki, nie jest to przygoda, którą zapamiętacie na długo.
- sporo rzeczy do roboty, o ile kogoś nie znudziła drobnica z Origins;
- ładna, całkiem duża kraina;
- nieliczne smaczki dotyczące bractwa;
- nie licząc płytkiej jak kałuża fabuły, generalnie trzyma poziom pierwowzoru.
- brak jakichkolwiek istotnych nowości;
- fabuła napisana na kolanie;
- beznamiętny Bayek, będący cieniem zawadiaki z pierwowzoru;
- niewiele wnosi do uniwersum;
- zaskakująco dużo błędów i glitchy.
Napiszę to od razu: miałem bardzo duże oczekiwania względem tego dodatku. Po świetnej podstawce, która w opinii większości sympatyków sagi o skrytobójcach okazała się powrotem serii Assassin’s Creed na właściwe tory, wydawało się, że eksperyment o nazwie The Hidden Ones nie może się nie udać. Deweloperzy z Montrealu w listopadzie zostawili sobie otwartą furtkę do dalszego rozwoju opowieści o powstaniu tytułowego bractwa, które pod nazwą „asasyni” zacznie funkcjonować dopiero za tysiąc lat z okładem.
Niestety, i piszę to z ogromnym żalem, nadzieje na trafioną kontynuację głównego wątku z Origins okazały się płonne. Autorzy rozmienili na drobne to, co udało im się z takim trudem zbudować, i powody do autentycznej radości dali miłośnikom cyklu w zaledwie kilku cut-scenkach. To zdecydowanie za mało. Jeśli Origins było listem miłosnym Ubisoftu skierowanym do ogromnej rzeszy fanów, to The Hidden Ones jest co najwyżej tanią pocztówką, nadaną z zapyziałego urzędu na totalnym zadupiu.
Fabularne banały
Kamienne kręgi, papirusy i solucja.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy stanowi zalążek nowej fabuły, w którym autorzy od razu, bez zbędnych ceregieli, wykładają wszystko kawa na ławę. Cztery lata po wydarzeniach przedstawionych w podstawce nieustraszony Bayek z Siwy ląduje na półwyspie Synaj, by pomóc mieszkającym tam rebeliantom w starciach z silnie zakorzenionymi już na tym terytorium Rzymianami. Scenarzyści nawet się specjalnie nie wysilali, żeby małą wojenkę obdartusów z przeważającymi siłami wroga osadzić na solidnym fundamencie – zarysować jakieś przekonujące tło.
Zgodnie z życzeniem miejscowych Ukrytych przybywamy więc na miejsce, dostajemy listę ciemnych typków do odstrzału i rozpoczynamy ich radosną eksterminację. Od czasu do czasu daje się dostrzec ciężka sytuacja egipskich chłopów, którzy z lewa i z prawa dostają z liścia od rzymskiego legionisty, ale w gruncie rzeczy ma to niewielkie znaczenie. Autorzy wyszli najwyraźniej z założenia, że wystarczy wskazać palcem wroga i to załatwi sprawę. W końcu to Assassin’s Creed. Wybaczcie panowie, ale nie, już nie.
Główny wątek fabularny w The Hidden Ones oferuje kilka banalnych w konstrukcji misji, z którymi powinniśmy się uporać w cztery godziny, zakładając oczywiście, że nasz terminator z Siwy nie będzie masakrował wszystkich niemilców mieczem jak leci i poświęci trochę czasu na zabawę w chowanego. Rozgrywka sprowadza się do ciągłych ataków na coraz większe forty, a że tym razem twórcy obsadzili je naprawdę gęsto, liczba odprawionych do Anubisa nieszczęśników wynosi dobre dwie setki.
W zasadzie tylko jeden quest wyróżnia się na tle tej nieustannej rzezi, a to dlatego, że przez dłuższą chwilę gra nie podsuwa nam pod klingę kolejnych rywali. W kontekście podstawki nie ma w tym oczywiście niczego nadzwyczajnego, ale tutaj wspomniana misja w grobowcu jawi się jako istna rewolucja. Makabrycznie słaba jest za to konkluzja. Starcie z ostatnim przeciwnikiem jest tak kiepsko uzasadnione fabularnie, że aż zęby bolą i pojawia się chyba wyłącznie po to, żeby odhaczyć walkę z bossem.
„Meh”
O wiele lepsze wrażenie sprawiają jedynie cut-scenki bezpośrednio związane z bractwem. Oszczędzając Wam spojlerów, powiem tylko, że ta cała synajska rewolta da podwaliny pod jedną z trzech zasad tytułowego kreda asasynów i jest to naprawdę fajny smaczek. Fani go docenią. Gdzieś tam pojawi się jeszcze złota myśl któregoś z asów skrytobójstwa, że pora wyjść z ery kamienia łupanego i zbudować w końcu organizację z prawdziwego zdarzenia, ale – jak się już zapewne domyślacie – w tym dodatku to nie nastąpi. W takim tempie do faktycznego skonsolidowania zakonu dojdziemy może za trzy lata, o ile idea „originsów” będzie, rzecz jasna, kontynuowana. Inna sprawa, że dodatek w pewnym sensie sam sobie przeczy. Z jednej strony próbuje nam udowodnić, że bractwo z rozmachem działa już w kilku krainach basenach Morza Śródziemnego, z drugiej wmawia nam, że to jednak kolos na glinianych nogach. Aha.
Reasumując, największy problem z tym dodatkiem jest taki, że do sagi wnosi on bardzo, ale to bardzo niewiele. W Origins podobały mi się te niemrawe próby sklecenia grupy zabijaków z kilku przypadkowych bohaterów i okraszenie całości toną kapitalnych nawiązań do symboliki bractwa, znanej przecież od lat. W moim wyobrażeniu The Hidden Ones powinno rozwinąć tę ideę, pokazać bractwo od środka. Tymczasem rozszerzenie niespecjalnie chce dotykać tej kwestii, zmuszając nas do zaakceptowania status quo.
Minęło parę lat, Ukryci sprawnie eliminują zagrożenie a jedyna różnica jest taka, że obdartusy otrzymały mocno wyróżniające ich na tle mieszkańców stroje, stanowiące totalne zaprzeczenie zarówno idei pozostawania w ukryciu, jak i nazwy tytułowej bandy. Widząc te kolorowe i bogato zdobione wdzianka tęskni się wręcz za „jedynką”, gdzie Altair paradował w skromnych i nierzucających się tak mocno w oczy szatach. Gdzieś w tym wszystkim ulotniło się też charakterystyczne dla Origins poczucie uczestnictwa w czymś wielkim. Były takie momenty w podstawce, że każdy fan miał ciary na plecach, bo czuło się, że na ekranie dzieją się rzeczy ważne. A tutaj? Wszystko mógłbym podsumować krótkim stwierdzeniem „meh”.
Innowacji brak
The Hidden Ones paradoksalnie nie broni się też w warstwie gameplayowej – OK, jest poprawnie, ale to wszystko. Wspomniałem już o misjach, które praktycznie stale zmuszają nas do jednego i tego samego – infiltrowania placówek wojskowych. Może i dałoby się to przeżyć, gdyby w sukurs ciągłej sieczce przychodziły jakieś nowe wynalazki do walki z najeźdźcą. W tej materii zatrzymaliśmy się jednak na etapie Origins. Nie licząc kolejnych wariantów broni białej i mniej lub bardziej udanych wdzianek, pierwsze DLC nie oferuje praktycznie niczego innowacyjnego. Żadnych gadżetów, żadnych mechanik, żadnych umiejętności, żadnych nowych sposobów na odhaczenie lokacji, absolutnie NIC.
Przyjemnie popatrzeć, jak jeden Rzymianin zaraża się od drugiego bliżej niezidentyfikowanym choróbskiem, a potem obserwować, jak zaraza kładzie pokotem połowę obozu, ale – c’mon – takich atrakcji z nawiązką dostarczyła nam już podstawka. Podciągnięcie level capa i kilka poziomów upgrade’u wyposażenia to stanowczo za mało, żeby się podniecać. Okej, mamy zupełnie nowy obszar, całkiem spory zresztą, jednak nie różni się on aż tak mocno od świetnych miejscówek z Origins, żeby wynosić kunszt projektantów lokacji pod niebiosa. Zwłaszcza gdy wcześniej doświadczyło się czegoś takiego jak widok wyłaniającej się zza wzgórz Cyreny.
Dodatek The Hidden Ones zaskoczył mnie zaskakująco dużą liczbą błędów i glitchy – odniosłem wręcz wrażenie, że widziałem ich więcej, niż w niedokończonej wersji recenzenckiej podstawki. Schrzanił się nawet quest, bo w grobowcu gra niepoprawnie odczytała położenie platform potrzebnych do przetransportowania towarzysza. Z reguły przymykam oko na takie rzeczy, bo bugi to dziś norma, ale tutaj byłem wyraźnie zaskoczony ich liczbą.
Łyżka miodu
Dodatek ratują wyłącznie dwie rzeczy: stosunkowo obszerna zawartość i niska cena. Za kwotę niewiele przewyższającą kosmetyczne pierdółki dodawane do Assassin’s Creed: Origins otrzymujemy nową krainę przedłużającą żywot podstawki o kolejne 8–10 godzin, przy założeniu, że czyścimy wszystko do cna. Poza głównym wątkiem mamy tu bowiem kilka zadań pobocznych, sporo obozów do likwidacji i różnego rodzaju miejscówki, gdzie gapimy się w gwiazdy lub zbieramy zawierające zagadki papirusy, by potem – po ich rozwiązaniu – odnaleźć lepszy sprzęt. Miłośnicy trybu fotograficznego znajdą jeszcze radość w przyjemnych widoczkach, bo zaadoptowany na potrzeby dodatku fragment półwyspu trzyma wysoki poziom pierwowzoru.
Zagorzałych zwolenników serii moje wynurzenia raczej nie przekonają – podobnie jak ja nabędą ten dodatek tak czy siak. Ponarzekać jednak trzeba, bo Ubisoft po prostu stać na więcej. Rozszerzenia do gier z serii Assassin’s Creed nigdy nie były specjalnie interesujące (wyjątkiem może być Dead Kings do Unity, które zdaniem wielu jest lepsze niż podstawka), ale nie oznacza to, że należy kontynuować ten trend, zwłaszcza gdy potrafiło się przygotować tak dobry produkt jak Origins. Pozostaje mieć nadzieję, że zapowiedziana na marzec wizyta w Dolinie Królów będzie bardziej zajmująca, ale biorąc pod uwagę aktualne dokonania deweloperów w temacie DLC, obawy mam duże.
O AUTORZE
Ukończyłem Assassin’s Creed: Origins dwa razy na dwóch różnych platformach, przy czym za drugim razem grę wymaksowałem na 100%. Jestem fanem serii od samego początku i niezależnie od jej aktualnego poziomu maksuję wszystkie tytuły bez wyjątku. Nie grałem raptem w kilka spin-offów i podobnie jak większość fanów, uważam, że przed Origins cykl wyraźnie obniżył loty. Podstawce wystawiłem ocenę 9/10.
ZASTRZEŻENIE
Dodatek The Hidden Ones do gry Assassin’s Creed: Origins otrzymaliśmy bezpłatnie od firmy Ubisoft.