autor: Bolesław Wójtowicz
Arthur's Knights II: The Secret of Merlin - recenzja gry
Druga część gry przygodowej Arthur's Knights: Origins of Excalibur promowanej przez firmę Cryo, w której wcielamy się w postać Bradwena i wyruszamy na wielką, fantastyczną przygodę, która zaprowadzi nas miedzy innymi do legendarnego Avalonu.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Chyba się starzeję... Nadszedł czas, by wreszcie przyznać się do tego faktu. Zapytacie, skąd ten wniosek? Czy to za sprawą “pierwszego siwego włosa” przypomniałem sobie o przemijających latach? Zapewne nienawistne lustro ukazało mi wreszcie cały bagaż lat jaki dźwigam na swoich plecach? Nie, ten fakt już od jakiegoś czasu mam za sobą i obecnie wszystkie siwe włosy raczej trudno byłoby mi policzyć... Pewnie więc reumatyzm? Poranne strzykanie w kościach, nie pozwalające podnieść się z łóżka? Nie, jeszcze na szczęście nic z tych rzeczy...
To pamięć. Racja, zakrzyknie ktoś, przecież luki w pamięci to nieodłączna oznaka starzenia się. I to niestety prawda, jednakże w moim przypadku jest akurat odwrotnie. Owszem, pamięć płata mi figle, jednakże dzieje się to w ten sposób, iż oglądając jakąś rzecz mam nieodparte wrażenie, że gdzieś to już wcześniej widziałem. Wiecie, takie deja vu...
Szczególnie mocno objawia się to wówczas, gdy mam do czynienia z grami komputerowymi. Ciągle wydaje mi się, że grę, którą aktualnie mam przyjemność oglądać na ekranie monitora, gdzieś już wcześniej widziałem. Też wam się to zdarza? Uff, co za ulga... Znacie więc to uczucie, gdy jesteście całkowicie pewni, że autorzy scenariusza gry bardzo mocno korzystali z gry X, poziomy jakie przemierzamy i zagadki, które dano nam rozwiązywać są zupełnie podobne do tych z gry Y, a potwory w podziemnych lochach niczym się nie różnią od tych z gry Z? Może więc w tym przypadku nie jest to jednak oznaka starzenia się, a raczej braku inwencji twórców nowych gier? Ich pójścia, w pogoni za łatwym pieniądzem, na zupełną łatwiznę, w przekonaniu, że gracze, złaknieni nowości i tak wszystko kupią? No jasne...
Pół biedy jeszcze, kiedy twórcy nowej gry wykorzystają niektóre elementy innej przy uważnym zachowaniu całkowitej odmienności od pierwowzoru, tak by nikt nie mógł powiedzieć, że gra A niczym nie różni się od gry B. Przymykamy wówczas oko i świetnie się bawimy, nawet w odkrywanie tych inspiracji innymi grami. Ale co zrobić, kiedy firma dzieli grę na dwie, prawie że równe części, wydaje w osobnych opakowaniach z zachowaniem odpowiedniego dystansu czasowego i stanowczo domaga się za każdą odpowiedniej zapłaty?
Jakiś czas temu miałem okazję opisywać grę pod tytułem “Arthur’s Knights” wydaną na nasz rynek przez firmę CD-Projekt. Pamięta to ktoś jeszcze? Cóż, rok to jednak spory kawałek czasu... W skrócie powiem, że opisywała ona przygody rycerza o imieniu Bradwen, nieślubnego syna króla Cadfanana stojącego na czele rodu Atrebatów. Młodzieńcowi temu, wygnanemu po śmierci ojca i przejęciu tronu przez złego brata Morganora, przyszło przemierzyć wiele krain i przeżyć mnóstwo przygód, by w końcu pokrzyżować knowania brata przeciw królowi Arturowi. W finałowym pojedynku Bradwen pokonuje Morganora, a król w zamian ofiarowuje mu tron Atrebatów. Gra, poza dość ciekawą fabułą, niezgorszą grafiką i przerażającym systemem sterowania postacią oferowała nam przede wszystkim znakomitą encyklopedię, dzięki której gracz mógł do-wiedzieć się mnóstwa interesujących rzeczy o wczesnym średniowieczu. Ot, taka sobie zupełnie przyzwoita przygodówka, jakże typowa dla firmy “Cryo”, w którą można było zagrać, ale w pamięci zbyt długo nie pozostawała.
Dlatego też, kiedy tylko pojawiły się pogłoski, że zostanie wydana druga część przygód rycerzy króla Artura, pomyślałem sobie, że wydawca, nauczony doświadczeniem, zlikwiduje wszystkie błędy, jakie popełniono podczas produkcji pierwowzoru i w ten sposób otrzymamy grę, która zapisze się złotym zgłoskami w pamięci wszystkich miłośników tego gatunku. W swojej naiwności za-pomniałem o jednym: przecież wydawcą gry jest “Cryo”. Firma ta, jakże zasłużona dla rozwoju gier przygodowych, ostatnimi czasy wyraźnie postawiła na ilość, a nie na jakość swoich produktów, licząc na to, że miłośnicy gier przygodowych, spragnieni nowych tytułów i tak kupią wszystko, co im się zaoferuje. A że potem rozlega się zgrzytanie zębów i złorzeczenia? A kogo to obchodzi...
Nie inaczej postąpiono w przypadku drugiej części przygód rycerzy króla Artura. Zaoferowano nam grę, która różni się od poprzedniczki jedynie dodaniem cyferki 2 w tytule oraz porą roku. Wszystko, dosłownie wszystko jest takie samo – wybór postaci, grafika, sposób prowadzenia bohatera, system sterowania, oprawa dźwiękowa. Delikatnie zmodyfikowano jedynie scenariusz, wszak przecież nasza przygoda rozpoczyna się od rozdziału 6, a nie od pierwszego i tym razem mamy do czynienia z Piktami, a nie Sasami. Chociaż i tak scenariusz jest zdecydowanie najmocniejszą stroną gry. Obie części są tak do siebie podobne, że gdybym do opisu części drugiej, użył recenzji części pierwszej zmieniając jedynie opis fabuły, mało kto by się w tym zorientował.
Dobrze, wystarczy już tego narzekania na “Cryo”, skupmy się na tym, co oferuje nam sama gra. Jak pamiętacie zapewne z części pierwszej (tych odwołań spodziewajcie się więcej), Bradwen pokonał złego brata i w zamian za dobrą służbę królowi Arturowi, otrzymał prawo zajęcia miejsca na tronie Atrebatów. Ale czy to Bradwenowi niezbyt spieszyło się do skorzystania z tego daru, czy może życie w królewskiej kompanii dostarczało mu zbyt wiele radości i rozrywek, w każdym razie upłynęło ładnych naście lat, zanim zdecydował się na po-wrót do rodowej siedziby.
Zresztą o to, że nikt po tak długim czasie już go nie rozpozna, martwić się nie musiał, gdyż nie zmienił się ani troszeczkę i wyglądał dokładnie tak samo, jak wówczas, gdy opuszczał rodzinny dom. Pewnie to wszystko czary... Ale, jak się okazało, decyzja króla, to jeszcze nie wszystko, by uzyskać uznanie w oczach członków rodu. Bradwen musiał jeszcze udowodnić, że jest godzien za-siąść na tym tronie i przywdziać na swe skronie koronę Atrebatów, którą pierwej zresztą musiał odszukać. I tak oto, zamiast panować długo i szczęśliwie, musiał nasz rycerz niezłomny wyruszyć w nową podróż, by wreszcie, po pokonaniu wielu niebezpieczeństw i rozwiązaniu całego mnóstwa postawionych przed nim zagadek, wrócić do domu i... Wystarczy, resztę sami sprawdzicie, jeśli mimo wszystko zdecydujecie się, by kupić grę.
Zabawę, podobnie jak w części pierwszej, rozpoczynamy od wyboru drogi, która podążał będzie Bradwen. Dla niezorientowanych, wyjaśnię, że przygody naszego bohatera możemy rozgrywać na dwa sposoby: albo jest on celtyckim wojownikiem, wychowanym zgodnie z wierzeniami druidów, którego duchowym przewodnikiem jest Merlin, otoczony liczną rzeszą czarodziejek; albo też wcieli się w rolę paladyna, kierującego się kanonami wiary chrześcijańskiej. Prawdę powiedziawszy obie drogi niewiele się różnią. Wybór którejś z nich na-stępuje, tak jak poprzednio, przez wybranie jednej z dwóch ksiąg, z której stary kronikarz Foulgue czyta młodemu paziowi opowieść o przygodach Bradwena.
Kiedy nasz wybór już nastąpił i zdecydowaliśmy się rozpocząć przygodę, pierwszą rzeczą, która rzuci nam się w oczy, będzie zapewne grafika. Rzeczywiście jest bardzo ładna. Wspomniałem wcześniej, że jedną z rzeczy, które różnią obie gry, jest pora roku. Jeśli pamiętacie zaśnieżona pola i lasy z pierwszej części, to wyobraźcie je sobie teraz w pełni lata. Nie, wcale się nie pomyliłem, dokładnie te same pola i lasy. Twórcy gry poszli na całkowitą łatwiznę i otrzymaliśmy zupełnie nie zmienione lokacje, które wcześniej przykryte warstwą śniegu, teraz zaś rozkwitają feerią barw. Nie dziwi was to, że w ciągu kilkunastu lat nic, absolutnie nic, nie uległo zmianie? Ja rozumiem, że wówczas świat nie zmieniał się w takim tempie jak ma miejsce to teraz, ale bez przesady... Mimo tych narzekań, powtórzę, że grafikę w grze naprawdę dopracowano w najdrobniejszych szczegółach i czasami warto przemierzyć niektóre miejsca, tylko po to, by móc podziwiać wspaniałą grę światła słonecznego w konarach drzew, ukwieconą łąkę pełną latających motyli, lśniący srebrem staw. A że podróżować pomiędzy lokacjami będziemy bardzo często, czasami zbyt często, dane nam będzie w pełni nasycić oczy świetnie wykonaną pracą grafików.
Jak w części pierwszej (uprzedzałem, że tego zwrotu używał będę często) Bradwen przemieszcza się na końskim grzbiecie, dość szybko i sprawnie, a zsiada z niego wówczas, gdy chce dokładniej zbadać miejsce do którego przy-był. Koniem w tym przypadku opiekuje się, wyrosły spod ziemi, Corwyn, rycerski giermek. Podróżowanie zdecydowanie ułatwia mapa, dzięki której możemy nie tylko zlokalizować miejsce w którym znaleźliśmy się, ale także dokonać wyboru najkrótszej drogi, która zawiedzie nas do zamierzonego celu.
Pewnym ułatwieniem jest również możliwość przenoszenia się pomiędzy lokacjami poprzez kliknięcie na wizerunek konkretnej krainy, o ile znajduje się ona już w naszym ekwipunku. Wówczas zostaniemy tam przeniesieni automatycznie. Gorzej się ma sprawa sterowania Bradwenem, kiedy zejdzie on już z konia. Czy jeśli napiszę, że sterowanie bohaterem jest charakterystyczne dla zdecydowanej większości gier ze stajni “Cryo”, to wystarczy? Tak myślałem... Już słyszę te jęki i narzekania. Tak, moi drodzy, posługujemy się tylko klawiaturą i aby wykonać określoną czynność należy ustawić się w dokładnie określonym miejscu. Znacie? Znamy... Po pewnym czasie, widząc jak po raz tysięczny Bradwen wzrusza ramionami, w człowieku narastają instynkty mordercze. Cały świat narzeka na ten sposób sterowania postacią, a twórcy spod znaku “Cryo”, jak zamknięci w srebrnej wieży, wypuszczają jedną po drugiej grę, bez śladu najdrobniejszej modyfikacji ich największej wady. Cóż z tego, że zachwyci mnie fabuła i grafika, skoro, za przeproszeniem nieletniej młodzieży, szlag mnie trafia, gdy mój bohater, oferma jedna a nie rycerz, nie potrafi odpowiednio się ustawić do wykonania tak skomplikowanej czynności, jaką jest otwarcie drzwi. Wiem, że moje narzekanie jest pozbawione większego sensu, gdyż do twórców gry zapewne nie dotrze, ale cóż pozostało mi robić...
Natomiast ciekawie rozwiązano sprawę interfejsu. Jest bardzo czytelny, dosyć łatwy w posługiwaniu się nim, a przede wszystkim praktyczny. Do jego obsługi używamy myszki. Możemy za pośrednictwem interfejsu decydować, co w danej chwili nasz bohater ma zrobić: użyć przedmiotu, porozmawiać, prze-nieść się do innej lokacji, ewentualnie obejrzeć swoją księgę przygód, która jest tworzona w trakcie podróży Bradwena. Opcje dostępne w danej chwili są podświetlone, natomiast niedostępne zaciemnione. Nikt nie powinien mieć z interfejsem większych kłopotów.
Grę można zapisywać w dowolnym momencie, co zdecydowanie ułatwia możliwość ewentualnego odtworzenia przygody, gdy na przykład jeden z elementów zręcznościowych nie poszedł nam po naszej myśli, lub gdybyśmy zmienili zdanie co do sposobu w jaki powinien postąpić nasz bohater. Co praw-da fragmenty, w których Bradwen musi udowodnić, że tytuł rycerski otrzymał nie tylko za względy u pięknych pań i rzeczywiście umie posługiwać się noszonym przy pasie mieczem, nie należą do zbyt częstych lub specjalnie trudnych, jednakże lepiej wiedzieć, że w razie wpadki grę zachowaliśmy przed chwilą, a nie kilka poziomów wcześniej...
Zagadki z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć w trakcie podróży z Bradwenem nie należą może do tych, z jakimi może mieć trudności prawdziwy przygodówkowy wyjadacz, jednakże kilka z nich spowoduje, że czas spędzony nad ich rozwiązaniem liczyć będziecie raczej w godziny niż w minuty. Ogólnie ich poziom nie jest zbyt wysoki, i co oczywiste, zdecydowanie łatwiejsze zagadki spotkamy na początku podróży, tak by nie zniechęcić tych, którzy dopiero debiutują w tej szlachetnej dziedzinie rozrywki, jaką są gry przygodowe.
Oprawa muzyczna, jak i dźwiękowa... zaraz, co to ja miałem napisać... aha, podobnie jak w części pierwszej, stoi na przyzwoitym poziomie. Do typowych dźwięków w jakie obfituje każdy las, dochodzą jeszcze odgłosy wydawane przez istoty... inne. Mam szczególnie tu na myśli rozchichotane wróżki, czy też potwory z którymi przyjdzie nam się zmierzyć. Kłopoty zaczynają się wówczas, gdy tych odgłosów, ciągle tych samych, musimy słuchać po raz kolejny. Ale ogólnie z tą stroną gry nie jest źle.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tego elementu gry, o którym już wspomniałem, a który uważam za najcenniejszą część produkcji “Cryo”, czyli do Encyklopedii. Uczciwie należy przyznać, że gry tej francuskiej firmy zawsze miały sporo walorów edukacyjnych. Nie inaczej jest i tym razem. Encyklopedia zawarta w grze stanowi wspaniałe kompendium wiedzy o wiekach średnich i za jej pośrednictwem, zwłaszcza młodsi wiekiem gracze, uzyskają możliwość zdobycia sporej dawki wiedzy o tamtych czasach. Encyklopedia, podobnie jak dziennik podróży, uzupełniana jest w miarę postępów w grze, dodawane są nowe hasła dotyczące odwiedzonych miejsc, napotkanych ludzi i ich wierzeń, dziejących się wydarzeń. W zależności od tego, którą drogą dane nam będzie wędrować, ten świat poznamy. Raz będzie to świat Celtów, odchodzących powoli w przeszłość, a raz świat, który już niedługo stanowił będzie podwaliny średniowiecza i współczesnej Europy. Wierzcie mi, grę warto przejść do końca każdą postacią, przede wszystkim po to, by móc zapoznać się z całym ogromem wiedzy zawartej w Encyklopedii.
Część pierwsza ukazała się na naszym rynku, o czym już wspominałem, za pośrednictwem firmy “CD-Projekt”, część drugą zaś otrzymujemy dzięki firmie „Cenega Polska”. Warto więc zastanowić się, co różni te wydania, które jest lepsze, a które gorsze. Sposób wydania, poza umieszczeniem części drugiej dodatkowo w pudełku DVD, co moim zdaniem powinno być już regułą, różni zdecydowanie podejście polskich dystrybutorów do metody lokalizacji, czy jak kto woli, spolszczenia gry. Przypomnę, że pierwszy odcinek przygód Bradwena został zlokalizowany kompletnie, łącznie z podłożeniem głosów polskich aktorów, co jak pisałem w poprzedniej recenzji, nie wyszło grze na dobre. Nie będę już wspominał nieszczęsnego pazia, czy też anachorety, ale ogólnie moim zdaniem panie i panowie z CDP nie postarali się wówczas zupełnie. Inaczej zabrała się do tego “Cenega”, oferując nam wersję kinową, czyli tłumacząc jedynie pojawiające się u dołu ekranu napisy. Co prawda jestem z reguły zdecydowanym zwolennikiem takiego rozwiązania, jednakże w tym przypadku znalazłem się w sporej rozterce gdy usłyszałem Merlina mówiącego po angielsku z bardzo silnym akcentem francuskim. Zresztą ten akcent pojawiał się w większości głosów, co w niektórych przypadkach dawało wprost komiczne efekty. I tak źle, i tak niedobrze... Sama gra oraz wszystkie wpisy do dziennika czy Encyklopedii zostały znakomicie przetłumaczone, a drobne błędy czy też literówki nie psują klimatu całości.
Czas podsumować to wszystko co napisałem powyżej.
Nie mnie oceniać politykę wydawniczą firmy “Cryo”, jednakże nie wyda-je mi się zbyt uczciwym wydawanie jednej gry, podzielonej na dwie części tylko po to, by z kieszeni graczy wyciągnąć więcej forsy. Będę upierał się przy twierdzeniu, że “Arthur’s Knights” część pierwsza i druga, to tak naprawdę jedna gra, gdyż zmiany jakie zaszły w jej drugiej odsłonie, czyli lekki retusz scenariusza i zmiana pory roku, to zbyt mało, by móc żądać za to praktycznie tej samej ceny, co za część pierwszą. A ocena samej gry?
Część pierwszą uznałem za dobrą, solidną grę przygodową, która ofiaruje nam wspaniałą grafikę, ciekawy scenariusz z dwoma drogami prowadzenia bohatera, wygodny interfejs, zróżnicowane zagadki, niezgorszą oprawę dźwiękową i muzyczną, a jednocześnie mającą fatalny system sterowania postacią. Użyłem wówczas określenia, że tę grę “możemy uznać jedynie za przystawkę, a nie w pełni wartościowe danie z królewskiego stołu. Apetyt na dobrą zabawę owszem podrażni, ale nie pozwoli oddać się całkowicie wszystkim rozkoszom jakie mają do zaoferowania inne, perfekcyjnie dopracowane gry przygodowe”.
Jakąż więc ocenę mógłbym wystawić jej wiernej kopii?!
Bolesław „Void” Wójtowicz