autor: Bolesław Wójtowicz
Amerzone: Testament Odkrywcy - recenzja gry
„Zdradził swoją kobietę, swoje ideały i ludzi, którzy mu zaufali. Naraził się na pośmiewisko, hańbę oraz zapomnienie. Czy starczy ci sił, by udać się w podróż do Zapomnianej Krainy i uczynić by mieszkańcy Amerzone znów zobaczyli w powietrzu białe ptaki?”
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Kiedy przyszli pewnego dnia do mnie do redakcji i przedstawili swój projekt, pomyślałem początkowo, że są szaleni. Rozumiem artykuł, powieść, komiks, może nawet film, ale musicie przyznać, iż pomysł przerobienia największej przygody mojego życia na grę komputerową każdemu wyda się nieco dziwny. Z drugiej strony dlaczego nie? Wiek XX ma swoje prawa i nie ma sensu im się przeciwstawiać.
Zgodziłem się więc, aczkolwiek niechętnie, i przez kilka następnych dni cierpliwie odpowiadałem na ich pytania. Wypytywali mnie o wszystkie drobiazgi i szczegóły z tej wyprawy, musiałem im pokazać wszystkie zdjęcia, notatki, listy i albumy. Kiedy zakończyli i wyszli ode mnie, odetchnąłem z wielką ulgą. I przez ładny kawał czasu nikt od nich już się nie pokazywał. Pomyślałem, że pewnie zrezygnowali z tego zwariowanego projektu i dali sobie spokój z tym na zawsze. Jakież było moje ogromne zdziwienie, kiedy któregoś wiosennego dnia listonosz przyniósł mi paczkę i kopertę. To był list od nich. Przesyłali mi stworzoną dopiero co grę z prośbą o opinię. Tylko tyle i aż tyle.
Ciekawość wzięła górę i rozpakowałem pudełko. Oczom moim ukazało się czarne pudełko z napisem „Amerzone” i białym ptakiem na tle dżungli. Stało się, wspomnienia powróciły.
Ale pomiędzy wami, którzy czytacie te słowa mogą być tacy, którzy nigdy nie słyszeli o Amerzone, nie wpadł im w ręce egzemplarz gazety z opisem mojej przygody i nie spotkali się z nazwiskiem Valembois. Zacznę więc od początku i w kilku zdaniach postaram się opowiedzieć wam jak to wszystko się zaczęło. A jak to zazwyczaj bywa, zaczęło się od jaja.
Pewnego dnia ja, młody dziennikarz jednej z najbardziej poczytnych gazet w kraju, dostałem zlecenie przeprowadzenia wywiadu z pewnym tajemniczym naukowcem o nazwisku Valembois. Dziwny ten staruszek, o którym w światku naukowym krążyły różne legendy, rzadko zgadzał się na dłuższe rozmowy i unikał obcych. Pewnie też z tego powodu zamieszkał w starej latarni, gdzie jedynie wiatr i ptaki mogły zakłócać mu ciszę i spokój.
Długo namawiałem go na wywiad, aż pewnego dnia, całkiem niespodziewanie wyraził na to zgodę. Wybrałem się w drogę i po dłuższej wędrówce dotarłem do latarni. Ale było już za późno. Starego naukowca zastałem umierającego. W ostatnich słowach zdołał mi tylko powiedzieć bym zabrał jajo białego ptaka do miejsca skąd pochodzi, do Amerzone. Początkowo wziąłem jego słowa za bredzenie umierającego, ale kiedy rozejrzałem się po latarni, znalazłem pewien album będący zarazem pamiętnikiem zdziwaczałego naukowca. Z niego dowiedziałem się wszystkiego.
Wśród Indian zamieszkujących dżungle mało znanego kraju o nazwie Amerzone żyje wciąż legenda o olbrzymich białych ptakach, które unoszą się w przestworzach, nigdy nie lądując na ziemi. I dopóki ptaki odradzały się na nowo, dopóty w kraju tym panował pokój i dobrobyt. Ale zdarzyło się pewnego razu tak, że jajo zostało wykradzione, a na biednych mieszkańców Amerzone spadły różnego rodzaju klęski i nieszczęścia. Jedynym władcą mianował się okrutny tyran pod którego rządami cierpiał lud. I tak miało być, aż ostatnie jajo białego ptaka nie wróci na swoje miejsce w świątyni. A kto miał jajo? Oczywiście Valembois. A kto je miał dostarczyć na miejsce przeznaczenia? Oczywiście ja. Więcej nie będę wam opowiadał, gdyż nie chciałbym tych, którzy zdecydują się na zakup gry, pozbawiać całkowicie przyjemności w rozwiązywaniu zagadek i poznawaniu nowych wątków.
Kiedy instalowałem grę na moim mocno już wysłużonym komputerze, początkowo obawiałem się, czy wystarczy mi miejsca na twardym dysku oraz czy ja, osoba niezbyt biegła w grach komputerowych, dam sobie z nią radę. Jak się okazało całość instalacji to raptem kilka megabajtów, a obsługa jest najprostsza z możliwych. Ale zacznijmy po kolei.
Po uruchomieniu gry, kiedy znowu znalazłem się na drodze prowadzącej do latarni i spotkałem tego samego listonosza, co wtedy, miałem wrażenie, że przeszłość wróciła. Wszystko było takie same. Ta sama droga, ciężkie, szare chmury na niebie, skrzypienie roweru listonosza, skowyt wiatru, a nawet list z muzeum. Muszę przyznać, że jednak panowie z firmy Microids postarali się i stworzyli coś dla mnie wręcz nieprawdopodobnego. Przenieśli cząstkę mojego życia do komputera. Znowu mogłem przeżyć śmierć Valembois, odnalezienie przedziwnego wodolotu, odkrycie jaja, lot za sznurem gęsi, upał tropikalnej wyspy, zanurkować pod wodę wraz z wielorybem, zwiedzić indiańską wioskę, zanurzyć się w cudowną dżunglę czy też przejechać się po bagnach na żyrafie płetwonogiej. Uwierzcie mi, że dzięki geniuszowi twórców gry, poczułem się jakbym tam był znowu. Prawdziwe deja vu.
Parę słów napiszę teraz o tym, jak toczy się tu rozgrywka. Na otaczający nas świat patrzymy oczami naszego bohatera, a poruszamy się tylko w kierunkach przewidzianych przez autorów. Kiedy mamy możliwość wykonania jakiejś czynności, czy to przejścia dalej, czy też użycia jakiegoś przedmiotu, wówczas zmienia się kursor. Klikamy myszką i już jesteśmy w następnej lokacji lub widzimy efekty wykonanej przez nas czynności.
Początkowo ja, jako nowicjusz w tego typu grach, nie umiałem się przyzwyczaić do tego sposobu poruszania, ciągle miałem w pamięci pełną swobodę z którą biegałem po wyspie czy też dżungli, ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, iż jest to najlepsza z możliwych metod przemieszczania się, gdyż pozwala skupić się na rozwiązywaniu zagadek zamiast błądzenia po lokacjach. Zresztą więcej informacji uzyskałem wówczas dzięki lekturze dziennika Valembois i jego listów, niż przeszukując wszystkie zakamarki latarni, wioski czy też opustoszałego miasta. I tak to też zostało przedstawione w grze. Warto czytać wszystkie listy, nawet te, które mogą wydać się bardzo długie. Należy często zaglądać do albumu z rysunkami naukowca, gdyż w niektórych przypadkach znajdziemy tam rozwiązanie jakiejś zagadki, a w innym wiedzę o miejscu w którym się znaleźliśmy. Podobnie musisz drogi graczu uważnie słuchać, co mówią do ciebie napotkane w podróży osoby. Obojętne, czy jest to zbzikowany na pozór naukowiec, rozeźlony rybak czy też lekko zdziwaczały mnich. Każda z tych osób ma coś ciekawego do powiedzenia, od każdej z nich dowiesz się o rzeczach ważnych w twojej dalszej wędrówce. Może i trwają one czasami trochę długo, ale cierpliwość to ważna cecha każdego podróżnika.
W zabawie posługujemy się tylko i wyłącznie myszką. Lewym klawiszem wykonujemy wszystkie podstawowe czynności, natomiast prawym otwieramy swój plecak w którym możemy przechowywać wszystkie znalezione w drodze rzeczy. Prościej już się nie da.
Kiedy będziecie mieli możliwość zapoznać się z moimi przygodami w Amerzone, może wydać się wam, podobnie jak mnie, nieco dziwne, jak to jest, że w latach trzydziestych dwudziestego wieku było możliwe podróżowanie tak dziwnym wodolotem, za którego sterowanie odpowiadał komputer, a informacje o kierunkach lotu umieszczane były na dyskietkach?! Przecież te urządzenia zostały wynalezione zdecydowanie później! No cóż, może spróbujcie to sobie wytłumaczyć tak jak ja: przecież Valembois był uważany za geniusza...
Cała zabawa w tej grze, zresztą podobnie jak to miało miejsce w czasie mojej podróży, została sprowadzona do rozwiązywania zagadek. Tutaj nie będziesz musiał, drogi przyjacielu, obawiać się nagłej śmierci czy też skradać się z palcem na spuście, jak to jest, o czym mi opowiadali znajomi, w innych grach. Nie, tutaj jedynie ciężko będą pracować twoje szare komórki. Właśnie, czy ciężko? Dla kogoś, kto już niejedną parę zębów zjadł na tego rodzaju grach, poziom trudności zagadek może wydać się odrobinę zbyt niski. Ale dla innych, którzy są mniej obyci w tego rodzaju łamigłówkach, zagadki będą czasami mniej, a czasami więcej wymagające, tak by po znalezieniu rozwiązania móc odczuwać satysfakcję z samego siebie. W każdym razie na pewno nie spowodują zniechęcenia do dalszej zabawy u gracza.
Teraz przede mną najtrudniejsze zadanie, czyli postaram się opowiedzieć wam o tym, jak twórcom gry udało się odwzorować piękno południowoamerykańskiej dżungli oraz innych miejsc, które dane było mi zwiedzać.
I powiem wam, że wykonali swoją pracę w sposób absolutnie doskonały. Mógłby ktoś krzywić się, że w dzisiejszych czasach rozdzielczość rzędu 640x480 nie wywołuje już aplauzu na trybunach. Mówiono mi, iż obecnie regułą są wyższe rozdzielczości. I co z tego, skoro nawet w tej niskiej grafikom udało się odwzorować całą wspaniałość tej części świata ze wszystkimi, najdrobniejszymi nawet szczegółami. Kiedy nad naszymi głowami zbierają się czarne chmury, mamy wrażenie, że zaraz lunie deszcz. Czuć żar lejący się z nieba na rozpalone piaski tropikalnej wyspy oraz wilgoć pomiędzy drzewami w dżungli. Wspaniale oddana została groza bijąca z zaułków opuszczonego przez mieszkańców Pueblo oraz indiańskiej wioski z leżącymi na ziemi szkieletami. Znakomicie pokazano wszystkie zwierzęta z którymi będziemy mieli okazję spotkać się w dżungli, a zwłaszcza te, które nie występują nigdzie indziej poza Amerzone. Do tego wszystkiego należy dodać całkiem sporą liczbę krótkich filmików, wspaniale animowanych i zręcznie wplecionych w fabułę gry. Pod względem graficznym ta gra prezentuje się rzeczywiście wspaniale i niech mówi kto co chce, ale ja tak uważam i basta. Zresztą kto ma to wiedzieć lepiej, jeśli nie ja? A zresztą nagród w Cannes nie przyznają byle komu i za byle co.
Podobnie rzecz się ma z oprawą dźwiękową. O ile muzyki w samej grze jest niewiele i tak naprawdę godny zapamiętania jest jedynie utwór końcowy, o tyle ścieżka dźwiękowa jest wręcz fantastyczna. Różnego rodzaju szumy, stukoty, skrzypienia, brzęczenia, pluski i cała masa innych dźwięków przede wszystkim ma za zadanie budowanie klimatu. I udaje się to perfekcyjnie. Inaczej brzmi wiatr w dżungli, a inaczej przy nadmorskiej latarni. Można odróżnić czy to bzyczenie wydaje stado pszczół spłoszonych dymem, czy też komary mające na nas chrapkę na bagnach. A wulkan... To trzeba usłyszeć.
Wczoraj dostałem list z Polski. Mój dobry znajomy donosił mi, że dzięki tamtejszej firmie „CODA” gra opowiadająca o moich przygodach ukazała się na ich rynku. Co prawda byłem zdziwiony kogo może tam interesować moja historia, ale jak się dowiedziałem polski rynek gier komputerowych rozwija się prężnie i warto w niego inwestować. Cóż, biznes. Gra została wydana w języku zrozumiałym dla mieszkańców tego pięknego kraju nad Wisłą, dlatego też poprosiłem znajomego o garść wrażeń na temat tłumaczenia i wykonania.
Napisał mi, że wszystko zostało dokładnie przetłumaczone, zwłaszcza spora ilość tekstu, zawartego w listach i notatkach Valembois, z zachowaniem jego stylu pisania i sposobu wyrażania się. Jedyne, do czego miał pewne zastrzeżenia, to niezbyt trafiony dobór głosów. O ile do faktu, że brzmią one zbyt cicho w stosunku do ścieżki dźwiękowej i czasami trzeba się mocno wsłuchiwać w to co mówi dana postać, po pewnym czasie można się przyzwyczaić, o tyle staruszek przemawiający głosem dwudziestolatka, trochę razi, mimo, iż słychać, że aktorzy się starali. Ale cóż, to tylko wrażenia mojego znajomego. Ogólnie uznał, że lokalizacja została wykonana bardzo dobrze i na pewno ułatwi przejście gry osobom mniej biegłym w językach innych niż polski.
Czas podsumować to wszystko co napisałem powyżej i zebrać w całość wszystkie wrażenia jakie odniosłem po zapoznaniu się z produktem „Microids”. Kiedy przyszli do mnie po raz pierwszy, nie wierzyłem, że im się uda stworzyć grę komputerową w której zdołają opowiedzieć moją przygodę. Ale teraz zmieniłem zdanie. Wykonali rzeczywiście wspaniałą pracę i chwała im za to. Naprawdę ciekawą opowieść okrasili cudowną grafiką i oprawą dźwiękową oraz dodali szczyptę niezbyt trudnych, ale niesamowicie ciekawych i wciągających zagadek. Czyż trzeba czegoś więcej?
Ja na pewno jeszcze nieraz wrócę do Amerzone.
Bolesław „Void” Wójtowicz