The Batman to tryumfalny chrzest ognia - recenzja
The Batman to kolejny przykład na to, że trailery kłamią. Film Matta Reevesa okazał się zwyczajnie lepszy od czegokolwiek, co sugerowały zwiastuny. Znakomicie sprawdza się jako rozrywka dla miłośników kryminałów noir, ale jest też czymś więcej.
Spis treści
Wokół The Batman panowała całkiem przyzwoita atmosfera. Trailery zapowiadały porządne, nastrojowe kino korespondujące z Se7en Davida Finchera – bo jak się inspirować, to najlepszymi. Pewnie, niedowiarki płakały w sieci, że Robert Pattinson nie pasuje na Bruce'a Wayne'a, ale to taki społeczny rytuał, który odprawiany jest za każdym razem, gdy pojawia się nowy odtwórca tej roli. Generalnie jednak ani marudy, ani zapowiedzi nie miały racji. The Batman jest zwyczajnie zdecydowanie mocniejszy i bardziej intensywny niż wszystko, co o nim dotąd mówiono. Działa trochę jak jego bohater. Pojawia się w czarnej dla ludzkości godzinie, żeby powiedzieć nam coś bardzo ważnego. A jednocześnie to najlepszy blockbuster i kino rozrywkowe, jakie widziałem od dawna.
The Batman obejrzysz na HBO Max
Mocne słowa, prawda? Zwłaszcza w obliczu tak imponującej spuścizny. Przynajmniej dwie aktorskie interpretacje Batmana przeszły do historii kina – ta Burtonowska z Michaelem Keatonem i ta Nolanowska z Christianem Bale’em. The Batman ze swoją gniewną energią i autentycznym miejskim mrokiem staje przy tych pomnikach jak równy z równym. I jeszcze wnosi sporo od siebie.
UWAGA! W RECENZJI POJAWIAJĄ SIĘ MINIMALNE SPOILERY DOTYCZĄCE SPOSOBU PROWADZENIA NIEKTÓRYCH SCEN I SYMBOLI – NIE ZDRADZAJĄ JEDNAK ZAKOŃCZENIA I WAŻNIEJSZYCH ZWROTÓW AKCJI.
Pierwszy kinowy kryminał o Batmanie
Tym razem Największy Detektyw Świata faktycznie ma do rozwiązania zagadkę morderstw. I to taką, z której dumny byłby nie tylko David Fincher (inspiracje Se7en są najoczywistsze), ale też ojcowie i tytani kryminału noir, tacy jak Raymond Chandler czy James Ellroy. W Gotham wszystko jest brudne, skundlone i skorumpowane, a ci, którzy próbują coś zmienić, to najpewniej szaleńcy pokroju Don Kichota.
Batman rusza tropem tajemniczego mordercy, który w wyszukany sposób zabija wpływowych ludzi z Gotham. Ludzi, którzy najprawdopodobniej mają coś na sumieniu – ten, kto tam mieszka i jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. W śledztwie wspierają Człowieka Nietoperza Jim Gordon (Jeffrey Wright), Alfred Pennyworth (Andy Serkis) i Selina Kyle (Zoe Kravitz).
Każde z bohaterów dramatu dołoży swoją cegiełkę do podróży Batmana (no, może poza poczciwym, nieco naiwnym w tej wersji Gordonem) – skrywają oni jakąś tajemnicę i oferują dodatkowe perspektywy ubarwiające fabułę. Gordon natomiast to taki poczciwy głos rozsądku, ostatni sprawiedliwy wierzący w ludzi (przynajmniej niektórych). Śledztwo przeciągnie ich przez popękane zbrodnią i przemocą miasto, zobaczą to, co w nim najgorsze – a my dostajemy intrygującą, misternie utkaną zagadkę, nad którą bohaterowie faktycznie się pochylają. Po raz pierwszy – poza jedną sekwencją z Batman v Superman (ze wszystkich możliwych wersji…) – Batman w filmie aktorskim faktycznie prowadzi rozległe śledztwo, podczas którego wchodzi w nietrwały sojusz z gliniarzami. Gania za wskazówkami, przesłuchuje, podejmuje psychologiczną grę z przeciwnikiem, Riddlerem.
Fabuła pod względem konstrukcji i klimatu przypomina właśnie Siedem Finchera, ale ma swoje przemyślenia, rytm... i cholernie wciąga. Zarówno z poziomu zagadki – bo chcemy wiedzieć, co się zaraz wydarzy, dlaczego to wszystko się dzieje właśnie teraz – jak i przez sposób prezentacji. The Batman to bowiem obraz, w którym niemal wszystko idealnie się zazębia, wciąga tym mrocznym urokiem ciężkich neo-noirowych thrillerów, od których nie można się oderwać. Jak to w kryminale, znajdzie się sporo miejsca na spokojne momenty czy nutkę rozładowującego patos i grozę czarnego, całkiem błyskotliwego humoru, ale nawet one kumulują napięcie perfekcyjnie, a kiedy już przychodzi do akcji – film nie bierze jeńców i wybucha mroczną, gwałtowną przemocą. Podkręcaną jeszcze przez atmosferę paranoi, którą wywołują królujące w mieście zbiry (bardzo dobry John Turturro jako Carmine Falcone i rewelacyjny, groteskowy Collin Farrel w roli Pingwina), jak i główny złoczyńca.
Powiadają, że bohater jest tak dobry, jak jego wróg. Tym razem to nie do końca prawda… Ale po kolei! Nowy Riddler to obok Jokera Heatha Ledgera najpoważniejszy wróg, z jakim Batman musiał się zmierzyć. Podstępny, zdeterminowany, okrutny i przerażający jak cholera, zarówno, gdy widzimy co robi, jak i wtedy, gdy wraz z bohaterami obserwujemy tylko efekty. Przeraża zbrodniami i sposobem myślenia, a nawet samym kostiumem i głosem. Paul Dano przerobił już niejednego psychola w swojej karierze, łącznie z fenomenalnym fanatykiem z Aż poleje się krew, i to doświadczenie widać na ekranie. Facet przeraża nawet w zwykłej bluzie i okularach.
Stanowi on takie wyzwanie, że praktycznie rozmontowuje nim Batmana i składa na nowo. Ale i w punkcie wyjściowym Batman Pattinsona to fascynujący bohater, który uciągnąłby cały film nawet przy nieprzekonującym przestępcy. Gwiazdor Tenet portretuje Mrocznego Rycerza jako udręczonego, opętanego ideą zemsty detektywa, dla którego nic innego się nie liczy. Ten mściciel to z jednej strony facet prący do przodu jak czołg, wyłaniający się z cienia niczym upiór, który przeraża zbirów groźbą przemocy, z drugiej zaś – Pattinson potrafił nadać mu rys tego zniszczonego, balansującego na skraju załamania chłopca, który w każdej chwili może się rozpaść pod ciężarem traumy. Aktor ogrywa Bruce'a Wayne'a z hipnotyzującym zacięciem, nieważne, czy akurat przemyka po ekranie w domowym t-shircie, pełnej zbroi czy eleganckim płaszczu. Reeves zebrał do swojego filmu to, co najlepsze w charakterze Mrocznego Rycerza, i poskładał zgodnie ze swoją wrażliwością, w świeży sposób. A potem wrzucił w środowisko, które pochłonie widza na trzy godziny i nie puści aż do napisów końcowych.