Recenzja filmu Han Solo – nigdy nie mów mu o szansach!
Postać Hana Solo to ikona popkultury i model idealnego łotrzyka o złotym sercu. Twórcy filmu o przygodach młodego Hana stanęli przed wyzwaniem odtworzenia uroku Harrisona Forda i sprzedania go w nowej, atrakcyjnej formie. Udało się? Tylko częściowo.
Spis treści
- kolejny fajny droid (L3);
- świetni Glover, Bettany, Harrelson i zaskakująco dobra Emilia Clarke;
- Alden się stara, jak może, i wychodzi mu to całkiem nieźle;
- bardzo dobra sekwencja pokazująca słynny Kessel Run;
- przemyślana stylistyka: odpowiednie proporcje akcji, humoru i dramatu.
- brakuje emocji, których oczekujemy od Gwiezdnych wojen;
- dramat jest co najwyżej letni, a skala filmu serialowa;
- nijaka muzyka;
- niedokończony ważny wątek;
- taka sobie postać Enfysa Nesta.
Film Han Solo od samego początku miał pod górkę. Wszyscy wiedzą, że kreacja Harrisona Forda w oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen stała się czymś w rodzaju wzorca z Sevres dla wszystkich uroczych cwaniaków. Próba uchwycenia esencji tej postaci byłaby wyzwaniem dla dowolnego scenarzysty, reżysera i przede wszystkim aktora. Jakie zatem istniały szanse, że niezbyt znany Alden Ehrenreich kierowany przez filmowca rzemieślnika Rona Howarda według scenariusza panów Kasdanów podoła temu zadaniu? Jak to mówił Han: nigdy nie mów mi o szansach!
Han Solo: Gwiezdne wojny – historie to produkcja daleka od porażki, na jaką kreowała ją bezlitosna, internetowa gawiedź. Mało tego, są tu momenty naprawdę dobre, jakich nie powstydziłyby się najlepsze odcinki gwiezdnej sagi. Film Howarda nigdy jednak nie osiąga prędkości nadświetlnej, a na każdą bardzo dobrze zrobioną rzecz przypada jedna taka sobie lub wręcz słaba.
Jestem Solo, Han Solo
Jeśli mieliście ochotę poznać wydarzenia, które uczyniły Hana przemytnikiem na wygranym w karty statku kosmicznym, facetem, który strzelał pierwszy, zaliczył karierę w szeregach Imperium i pilotował jak nikt w galaktyce – pewnie będziecie zadowoleni.
Bohatera poznajemy na brudnej, ciemnej, pozostającej w imperialnym uścisku Corelli. Han wraz z ukochaną wybrali życie na pograniczu prawa i wspólnie fantazjują o ucieczce gdzieś daleko, bo przecież wystarczy się wzbogacić ten jeden, ostatni raz. Tego typu plany mają jednak to do siebie, że rzadko kiedy się realizują... Potem mamy przeskok czasowy i wtedy rozpoczyna się właściwa akcja filmu, o której napiszę tylko tyle, że jej głównym elementem jest słynny przelot z Kessel w rekordowo krótkim czasie. Wszystkie istotne szczegóły warto poznać osobiście, nawet jeśli nie każdy z nich okaże się tak dobry, jak powinien.
Disney ma już w planie kilka kolejnych spin-offów Gwiezdnych wojen. James Mangold ma wyreżyserować przygody Boby Fetta, a Rian Johnson (reżyser Ostatniego Jedi) stworzyć własną, całkiem nową trylogię. Pewna wydaje się także premiera osobnego filmu poświęconego postaci Obi Wana Kenobiego. Czy Disney na tym się zatrzyma? Jeśli tylko wpływy ze sprzedaży biletów pozostaną na obecnym poziomie...
Przywitaj się z moim małym przyjacielem
Siłą każdego dobrego przygodowego filmu są bohaterowie. Han Solo to samograj, wystarczyło „tylko” dobrze go pokazać. Alden Ehrenreich to kontrowersyjna kandydatura do tak ważnej roli, ale chyba te rzekome kursy aktorstwa na planie rzeczywiście przyniosły pożądany rezultat. Ani jeden moment w filmie nie wywołuje grymasu niezadowolenia – Han Solo w tym wcieleniu jest więcej niż poprawny, choć może nieco zbyt dobroduszny. Oczywiście takie było zamierzenie i rozumiem je, ale chciałbym ujrzeć trochę więcej Hana w Hanie.
Bezpośrednie porównania z kreacją Forda skazują Ehrenreicha na porażkę. Mając jednak w głowie wizję potencjalnej katastrofy, jaką mogła okazać się próba podrobienia oryginału, możemy być zadowoleni z ostatecznego rezultatu.
Ważnym elementem nowego Hana jest chemia między nim a Chewbaccą. Moment, gdy panowie się poznają, został pomyślany wyśmienicie i z miejsca wrzuca ten słynny „bromance” na właściwe tory. Sam Chewie zresztą ma tu sporo do roboty, co ucieszy osoby nie do końca zadowolone z roli dużego futrzaka w Przebudzeniu Mocy i Ostatnim Jedi.
Lando Calrissian w interpretacji Donalda Glovera jest jedną z jaśniejszych stron filmu – odpowiednio elegancki i skuteczny, by uwierzyć w każdą o nim opowieść. Czuć w nim Lando z Imperium kontratakuje. On i Han dobrze się uzupełniają na ekranie, tu nie ma się do czego przyczepić. Podobnie wysoko oceniam nowych bohaterów – Woody Harrelson gra postać, którą można by określić mianem „Old Man Han”. To taki starzejący się Solo, który dużo widział, dużo przeżył i jest jeszcze bardziej bezwzględny w wykorzystywaniu nadarzających się okazji.
Bardzo ludzka L3, nowy dodatek do gromadki droidów, jest zadziorna, charakterna i znowu (wzorem Łotra 1) kilkakrotnie prowokuje niewymuszony uśmiech. Szkoda mi tylko Paula Bettany’ego, bo jego Dryden Vos to zacny przeciwnik świetnie balansujący między sztuczną uprzejmością a nonszalanckim skazywaniem ludzi na śmierć. Na ekranie było go jednak zwyczajnie za mało. Na koniec chwalenia bohaterów jedno zdanie poświęcę Emilii Clarke. Postać Qi’ry jest jedną z najciekawszych w całym filmie, z ogromnym potencjałem do rozwoju, a sama aktorka wywiązała się z zadania bardzo solidnie, jakby chcąc udowodnić malkontentom, że jest kimś więcej niż tylko matką smoków z Gry o tron.
Komu nie wyszło? Rio i Val, członkowie ekipy dowodzonej przez bohatera granego przez Harrelsona, nie zdołali wzbudzić we mnie jakichkolwiek emocji, czego zresztą nie ułatwił im scenariusz. Bardzo słabo zaprezentował się też kolejny zamaskowany bandzior używający modulatora głosu. Enfys Nest kreowany jest początkowo na godnego oponenta, wzbudzającego lęk i szacunek, jednak ostatecznie wypada nijako. Jest w tę postać wpisane pewne zaskoczenie, ale i tak efekt okazał się daleki od zamierzonego.
Zmiana reżysera
Ron Howard, pierwszy nagrodzony Oscarem (Piękny umysł) reżyser pracujący przy Gwiezdnych wojnach, trafił na to stanowisko w atmosferze małego skandalu. Wschodzące gwiazdy komedii, Phila Lorda i Chrisa Millera, zatrudniono do stworzenia filmu o Hanie Solo w dobrej wierze i zdołali oni nakręcić większość zaplanowanego materiału. Później jednak okazało się, że ich styl pracy – zbytnio polegający na improwizacji i komediowym szaleństwie – nie odpowiadał szefowej Lucasfilmu. Panowie zostali więc zwolnieni (podobno rozstano się z nimi w zgodzie), a ich miejsce zajął Ron Howard. Filmowiec, który nie miał nic przeciwko pracy w ściśle kontrolowanych warunkach. Rezultat możecie zobaczyć w kinie – wyszło nieźle. Jak wyglądałby Han Solo w komediowej wersji? Chętnie bym się o tym przekonał...