Poproszę pół na pół. Recenzja filmu Han Solo
Spis treści
Poproszę pół na pół
Wiecie już kto, ale nie wiecie jeszcze co i jak. Han Solo stoi w dziwnym rozkroku między pełną magii i rozmachu starwarsową przygodą a skromnym sensacyjnym dramatem, który co jakiś czas musi przypominać, że jest częścią tego uniwersum, bo nie zawsze to czuć.
Bezsprzecznie najlepszym elementem filmu i takim najbardziej w duchu sagi okazuje się cała sekwencja prowadząca do pobicia rekordu na trasie Kessel Run. Jest tu wszystko, co można sobie wymarzyć: zupełnie nowa, piękna lokacja, pomysłowo zrealizowany pościg, trzymająca w napięciu scena napadu, sporo humoru, bardzo dobre efekty komputerowe połączone z prawdziwymi dekoracjami i kukiełkami – oklaski na stojąco!
Zanim jednak wydarzy się powyższe, pierwszy akt okrutnie się wlecze i nawet wstawienie wojennego fragmentu, którym nie pogardziłyby Łotr 1 czy Imperium kontratakuje, nie pomaga. Jest tu kilka dobrych momentów, ale film nabiera rumieńców dopiero w połowie, by stracić nieco mocy w samym finale.
I z tym wszystkim wiąże się chyba największy zarzut. Han Solo nie wywołuje aż takich emocji, jakich oczekuję od Gwiezdnych wojen. Autorzy próbują zaskakiwać, produkcja szuka własnej tożsamości, chwilami odchodząc od tego, co znamy, ale i tak dramat jest mało dramatyczny, emocje mało emocjonujące, a rozmach całego filmu raczej serialowy.
No i jest też jeden istotny i pięknie rozwijający się wątek, który zostaje urwany w najciekawszym momencie, stanowiąc ewidentną furtkę dla potencjalnych kontynuacji. Na pociechę mamy dużo smaczków i nawiązań, które ucieszą największych fanów, bo są wplecione w akcję z rozmysłem i klasą.
Czy Moc jest z nimi?
Nowe Gwiezdne wojny potykają się też w miejscach, w których saga zawsze radziła sobie doskonale. Film w pierwszej połowie jest zaskakująco ciemny, zupełnie jakby twórcy chcieli dodatkowo podkreślić beznadziejną sytuację w uniwersum. Niepotrzebnie – dekoracje i prowadzenie akcji całkowicie by wystarczyły. Zadymiony obraz nikomu nie pomaga.
Sama strona wizualna jest już jak najbardziej OK – kukiełki, stwory, plenery, statki... To wszystko gra, tylko naprawdę ładne staje się dopiero w drugiej godzinie. Z kolei John Powell nie będzie zadowolony z tego, co napiszę o jego wkładzie w starwarsową muzykę. Soundtrack jego autorstwa jest najbardziej nijaki w historii całej sagi. W trakcie filmu wydaje się adekwatny, ale wylatuje z głowy zaraz po seansie. Szkoda.
Han Solo: Gwiezdne wojny – historie to drugi oficjalny spin-off głównej sagi, który udowadnia, że można w ciekawy sposób uzupełnić braki w chronologii uniwersum. Film klimatem bliższy jest starej trylogii i nie zapuszcza się w tak kontrowersyjne rejony jak Ostatni Jedi. Pod tym względem dzieło Rona Howarda powinno przypaść do gustu sporej części widowni. Uważam przy tym, że Łotr 1 wyszedł lepiej, ale tamtejszej ekipie chyba było łatwiej. Film z Felicity Jones opowiadał o wydarzeniu ledwie wspomnianym w sadze. Solo to obraz o jednej z najbardziej lubianych postaci w całym uniwersum.
Przed seansem byłem nastawiony mocno sceptycznie. Żaden ze zwiastunów nie spowodował szybszego bicia serca, a Alden Ehrenreich nie budził mojego zaufania. Uważałem, że kurczowe trzymanie się majowej premiery nie ma sensu. Końcowy rezultat przyjemnie mnie jednak zaskoczył. Han Solo nie będzie moim ulubionym odcinkiem sagi, ale w kinie bawiłem się na tyle dobrze, by spróbować tym tekstem uspokoić tych najbardziej martwiących się fanów. Może Mocy tu nie ma, ale jakaś siła jest na pewno.