Serialowy Pingwin z platformy MAX po zakończeniu jest jeszcze lepszy. I straszniejszy
Konfrontacja z Pingwinem na platformie MAX zakończyła się w ostatni poniedziałek. No, przynajmniej ta serialowa, bo Oswald może powrócić w kinie. Na razie mamy jednak serial, który okazał się ciekawszy i jeszcze bardziej mroczny, niż przypuszczałem.
Czasem w tym, że obcowaliśmy z czymś wyjątkowym, orientujemy się dopiero po fakcie. Na początku Pingwin wydawał się po prostu solidną produkcją gangsterską. Po finale, cóż, dalej stoi oczko czy dwa niżej niż giganci gatunku (Rodzina Soprano, Breaking Bad), ale to po części kwestia formatu – raczej nie dostaniemy więcej niż ten jeden ośmioodcinkowy sezon. Niemniej w swojej kategorii wagowej batmanowy kryminał z Collinem Farrellem okazał się wyjątkowy. Pokazał dużo mroczniejszą stronę miasta i przede wszystkim – ludzi. A zwłaszcza tytułowego antybohatera.
UWAGA! ARTYKUŁ ZAWIERA SPOILERY!
Nie da się mówić o finale i wydźwięku sezonu bez wspomnienia o zakończeniu i puencie, ale postaram się, by spoilery były jak najbardziej obłe i ogólnikowe.
Urzekła mnie konsekwencja w budowaniu tej opowieści jako tragedii, w której wszystkie strony idące na kurs kolizyjny są poranione, pokrzywione, a po konfrontacji nic już nie będzie takie samo. Bo to w gruncie rzeczy takie gangsterskie „last man standing”, historia o dochodzeniu Oza Cobba (Collin Farrell oczywiście) do władzy i o tym, jak przeobrażał się z w miarę ludzkiego gangstera w jednego z najbardziej zajadłych wrogów Batmana.
Gra pozorów
Na początku planszę okupują duzi gracze, którzy utuczyli się przez lata na krwawicy Gotham, ale stolik razem ze znajdującymi się na nim figurami zostaje szybko przewrócony przez Sofię Falcone (rewelacyjna Cristin Milioti). W konsekwencji serial zmienia się w dość intymną historię o zemście i walce Sofii z Ozem, bo to oni, dwójka underdogów pokiereszowanych przez los, wyrastają na głównych rozgrywających, którzy przez chwilę trzymają w ręku wszystkie atuty. Sofia to dziewczyna, która chciała dobrze, ale została zgnieciona przez system i hipokryzję koszmarnego ojca – lekcję życia w Gotham odebrała więc na poziomie zaawansowanym.
Z Pingwina z kolei powoli wychodzi potwór. W początkowych odcinkach mogliśmy mu jeszcze współczuć, dało się z nim niekiedy wręcz empatyzować – no bo może to i cwaniak, przestępca, a nawet impulsywny zabójca, ale miał w sobie coś ludzkiego, pokracznie sympatycznego i brzmiał, jakby chciał coś zmienić w sytuacji tych najbardziej upodlonych. Jego cwaniactwo i szczucie na siebie wielkich gangsterów miało coś z wybryków Saula Goodmana. Każdy kolejny odcinek odsłaniał jednak coraz mroczniejsze karty z historii Cobba oraz pokazywał, do czego był on zdolny „tu i teraz”.
Wychodził z niego patologiczny kłamca i psychopata, operujący na granicy oszukiwania samego siebie. Im bliżej było finału, tym bardziej my, widzowie, odzierani byliśmy z resztek złudzeń co do tego, kim Oz jest. Dowiadywaliśmy się, co zrobił Sofii, jak to było z braćmi Cobba oraz poznawaliśmy generalny mechanizm działania tego bandyty. To, jak sprytnie mieszał prawdę, fikcję, małe kłamstewka, jak tym operował, żeby czuć się dobrze z samym sobą – oraz by zdobywać coraz większe wpływy w Gotham.
Dusza Pingwina
Wyszło z tego fascynujące studium psychopaty, który wymyślił bajkę o szlachetnym gangsterze działającym dla dobra mamy i maluczkich z okolicy – a potem sam zaczął w nią wierzyć. A może najpierw w nią uwierzył, a potem wprowadził w życie. Kierowanie się iluzją nie przeszkodziło mu jednak okręcać sobie największych graczy wokół palca. I uprzedzam, nie dostaniemy na koniec katharsis. To opowieść konsekwentnie jadąca w stronę mroku i paskudnych zakamarków ludzkiej duszy. Nawet tryumfy zbrukane są psychopatycznymi wybrykami naszego... protagonisty.
To, jak to wszystko zostało pokazane, może wzbudzać autentyczną fascynację. Dodatkową radość potrafi sprawić próba oddzielenia momentów prawdy od fikcji w bajkach, które sprzedaje Oz, a które są brutalnie weryfikowane przez Sofię. Okazuje się jednak, że są to bajki silniejsze niż rzeczywistość i ostatecznie Pingwin im ulegnie, co widać w dwóch zamykających serię sekwencjach – tej z Victorem (Rhenzy Feliz) oraz w późniejszej z matką (Deirdre O’Connell). To dość mocne ciosy w oczekiwania – zwłaszcza w przypadku widzów spodziewających się na koniec tryumfalnych tonów.
Ta dekonstrukcja nie przeszkadza Pingwinowi w pozostawaniu rasowym kinem gangsterskim, w którym w ruch idą spluwy, bomby, szantaże, podstępy i narkotyki. Co więcej, to ta tożsamość sprawia, że coś nam po seansie zostaje. Sylwetka Cobba jest zresztą spleciona z tłem społecznym.
Bo przecież przestępczość kwitnie szczególnie bujnie tam, gdzie jest niespokojnie – a Gotham z Pingwina to piekło na ziemi. Dziura zamieszkana przez biedaków, których elita dawno porzuciła. A jednocześnie jest to beczka prochu wypełniona złością wszystkich tych zapomnianych i pomijanych ludzi. Owo tło społeczne bardzo sprytnie splata się z postawą Cobba, z tym, w co gangster zdaje się wierzyć – że potrzebny jest ktoś, kto da tym ludziom szansę. Kiedy o tym myślę, wychodzi z tego niezła przestroga pokazująca, co się dzieje, gdy spora grupa ludzi pozostaje niezaopiekowana i nieodpowiedni człowiek zacznie zagospodarowywać ich gniew. A historia najnowsza zna takie przypadki.
Zło nie zostaje ukarane
Jako że tło fabularne, społeczne i psychologiczne jest tak gęste – akcja ma jeszcze większe znaczenie. Jeszcze bardziej nam zależy i odczuwamy większe napięcie. Raz, że pokazuje kluczowe etapy walki o duszę Gotham, a dwa – to wszystko naprawdę porządnie wygląda.
Strzelaniny zostały zrealizowane sprawnie, akty przemocy zaś pokazano jako nagłe, krótkie i zazwyczaj mające duże konsekwencje. W ogóle praca kamery to majstersztyk. Płynne, statyczne ujęcia przechodzą w dynamiczne bez niepotrzebnych drgawek, a w kadrach zawsze zaklęty jest klimat miejsca – nieważne, czy to opuszczone mieszkanie, brudne ulice, wielka posiadłość, czy gothamski urząd. Czujemy bijące z nich brud, zło, biedę i gniew. Serial zapewnia pełne zanurzenie w atmosferze. Przy tym jest to historia, która z jednej strony się nie spieszy, teoretycznie ma względnie spokojny rytm, zwłaszcza w pierwszych odcinkach, ale w magiczny sposób niemal zawsze trzyma nas w napięciu – niezależnie od tego, czy na ekranie akurat rozmawiają, strzelają, cwaniakują, czy na przykład tańczą w klubie.
Oczywiście taka konstrukcja i decyzja, by poprowadzić opowieść w stronę mroku, nie wszystkim się spodoba. Zło nie zostaje ukarane. Mało co kończy się tu dobrze, a próby zachowania przyzwoitości czy człowieczeństwa raczej nie będą nagrodzone. To jednak Gotham. Trzeba przyznać, że finał zgrabnie spina wszystko w całość. I jednocześnie każe się zastanawiać – w jakim stanie jest obecnie psychika Oza. To też jest zagadka, z którą serial nas zostawia.
Co prawda nie zawsze wszystko w scenariuszu wypada idealnie, bo z gangsterów wyłazi czasem banda bogatych kretynów, która pasywnie, niczym drugoplanowi bohaterowie The Menu, daje się wodzić za nos głównym graczom – i zastanawiam się, jakim cudem trzymała dotąd to miasto w ryzach. Ale może taki jest teraz trend, by pokazywać przestępców jako osoby wstrzemięźliwe umysłowo. Może ci sprytni przenieśli się do innych sektorów gospodarki.
Łotr z galerii
Swoją drogą byłoby ciekawie, gdyby jeszcze kilku innych złoli dostało takie miniseriale jak Pingwin. Batman dorobił się jednej z bardziej interesujących galerii przeciwników i pewnie znalazłoby się jeszcze paru, wokół postaci których można by osnuć jakąś nietypową, grzebiącą w psychice opowieść. Pewnie byłaby inna, bo nie wszyscy psychole z gackowej menażerii to gangsterzy w garniturach, i wymagałoby to sporego wyczucia, by nie skończyło jak serialowy freakshow Gotham – ale totalnie widzę taką sytuację, że kolejne filmy o Batmanie dostają rozbudowę w formie takich seriali. Oglądałbym jak szalony.
Reasumując, po finale mogę śmiało ten serial polecić każdemu miłośnikowi kina gangsterskiego, zwłaszcza jeśli nie boicie się lekkich przerysowań – bo nieco gotycki, brudny i noirowy styl opowieści zapożyczony z filmowego The Batman gra tu istotną rolę i spaja całość. Niemniej nie trzeba znać produkcji Matta Reevesa, by cieszyć się ośmioma odcinkami Pingwina. Zapewniają naprawdę spójny seans, wyjaśniają wszystko, co wyjaśnić mają, a Człowieka Nietoperza praktycznie w nich nie ma. Bo Gotham na co dzień musi sobie z szumowinami radzić samo. I jakoś z nimi żyć.