Zaklęty rozkrok. Recenzja Zbrodni Grindelwalda
Spis treści
Zaklęty rozkrok
Scenariusz i reżyseria znowu stanowią najsłabsze elementy filmu – dla wielu będzie to wada nie do zaakceptowania, wszak to podstawa każdej kinowej produkcji. W całym tym bałaganie trzeba zwrócić uwagę na fakt, że David Yates może i jest twórcą nieco bezpłciowym, ale dzięki temu pozwala zaistnieć temu uniwersum w takiej formie, jaką wymyśliła sobie jego autorka. Sama Rowling z kolei na tyle dobrze zna własne dzieło, że znalazła miejsce na kilka fajnych niespodzianek, i jestem przekonany, iż w przyszłości seria nabierze rumieńców. Osobną kwestią pozostaje to, że marketingowcy zdradzili kilka zaskoczeń w zwiastunach, a jakość tych niespodzianek może być kontrowersyjna. Pozostaje poczekać i przekonać się, czy to wszystko rzeczywiście dokądś zmierza, czy jest tylko zlepkiem fajnych scen – potencjał tej historii wydaje się ogromny i chciałbym bardzo, by został w końcu zrealizowany.
Zbrodnie Grindelwalda mają swoje jaśniejsze momenty. Tzw. fanserwisu jest tu dużo, może nawet za dużo, ale nie będę ukrywać, że obecność Hogwartu i Dumbledore’a na ekranie momentalnie zwiększała moje zaangażowanie w seans. Sam Gellert Grindelwald również stanowi mocny punkt tego filmu, choć zaskoczeniem może być fakt, że nie jest to postać jednoznacznie, groteskowo zła. To bohater pokazany również w odcieniach szarości – jest bezwzględny, walczy i zabija, ale jego wizja ma sens w kontekście tego świata – nietrudno zauważyć podobieństwa między nim a marvelowskim Thanosem. Oczywiście nie ma mowy o tym samym kalibrze kreacji, ale jest nieźle.
Cała strona techniczna, wizualna i dźwiękowa również pozostaje bez zarzutu, ale to akurat naturalne przy tak ogromnym budżecie i takiej liczbie zaangażowanych osób. Projekty stworów są pomysłowe – pojawia się kilka nowych, wracają też ulubieńcy z poprzedniego filmu (Pick i Niuchacz), a cała ta menażeria znowu powiązana jest z fabułą i nie wydaje się wpakowana do oglądanej na ekranie historii na siłę. W kilku momentach czuć prawdziwą magię, kiedy ekran wypełniają piękne obrazy, a w głośnikach rozbrzmiewa świetna muzyka autorstwa Jamesa Newtona Howarda.
Magiczna niewiadoma
Za kontrowersyjne nadal uważam obsadzenie w głównej roli Eddiego Redmayne’a – cieszy fakt, że to bohater inny od Pottera, ale jego cicha natura i wrodzona skromność mogą drażnić. Jude Law jako Dumbledore wypadł wyśmienicie – szkoda, że jest go tak niewiele. Johnny Depp nie wychyla się zbyt daleko poza typ aktorstwa uprawiany od ponad dekady, niemniej jego Grindelwald okazał się dużo lepszy, niż się spodziewałem. Zdecydowanie za mało do roboty mają panie – talenty m.in. Zoe Kravitz i Katherine Waterson nie zostały należycie wykorzystane.
Cały film można zresztą wsadzić do szuflady z napisem „nie został należycie wykorzystany”. Zbrodnie Grindelwalda cierpią na syndrom kolejnego klocka wieloczęściowej układanki – świat nadal jest budowany, pionki nieśmiało poruszają się po planszy, a prawdziwe emocje i wysokie stawki majaczą gdzieś na horyzoncie. Na każdy udany fragment przypada taki, który nie do końca się sprawdził. Być może wszystko zostałoby lepiej zrobione, gdyby Rowling naszkicowała całą sagę z wszelkimi jej najważniejszymi punktami i przekazała taki brudnopis zawodowemu scenarzyście? Nie zaszkodziłoby też przetestowanie innych reżyserów – wytwórni na pewno wygodnie jest ze sprawdzonym, grzecznym twórcą, ale taka marka zasługuje na więcej, bo swoje przecież i tak zarobi.
Dwie części Fantastycznych zwierząt przypominają nieco prequele Gwiezdnych wojen. Obie serie posiadały dobrze zbudowany świat i wyrazistych bohaterów podczas swojego pierwszego spotkania z widzami. Nowe filmy zaserwowały bohaterów, których trudno zapamiętać i scharakteryzować kilkoma słowami, w zamian bombardując widza efektownymi obrazami i obiecując, że w końcu wydarzy się coś naprawdę emocjonującego.
Zbrodnie Grindelwalda to niezłe, rozrywkowe kino, które gubi się zbyt często, by zachwycić. A im bardziej widz zastanawia się nad sensem przedstawianych mu wydarzeń, tym wszystko to wydaje się głupsze. Przy całej mojej ogromnej sympatii do tzw. Wizarding World wyszedłem z kina niewstrząśnięty i niezmieszany. Może za dwa lata będzie lepiej.