filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy

Filmy i seriale

Źródło fot. John Wick: Chapter 3, Chad Stahelski, 2019.
i
Filmy i seriale 22 października 2024, 13:54

John Wick to świetne kino, z którego filmowcy, jak zwykle, wyciągnęli złe wnioski

Dziesięć lat temu John Wick rozpoczął masakrę z powodu jednego pieska i przypomniał, jak się robi kino akcji. Ze skromnego, ale konsekwentnego projektu wyrósł na giganta i nową franczyzę. A filmowcy i tak wyciągnęli złe wnioski.

Żyjemy w ciekawych kinowo czasach. X muza jeszcze nie wie, czym chce być przez najbliższe lata, a mechanizmy, które przed pandemią ściągały zastępy widzów do kin, przestały działać. Niemniej dekadę temu, w 2014 roku, było oczywiste, kto rządzi na dużym ekranie. Marvel. Superbohaterowie. Gdzieś tam na horyzoncie majaczyły nowe Gwiezdne wojny, DC wierzgało w dziwnym tańcu z Zackiem Snyderem. Reszta... reszta miała marginalne znaczenie. Rasowe kino akcji stanowiło festiwal drgawek operatorów za sprawą epigonów Uprowadzonej i Bourne’a.

Do tej rzeczywistości tylnymi drzwiami, ale spokojnie i stanowczo wkroczył John Wick. Swe oblicze objawił światu 22 października. Dzieło dwóch byłych kaskaderów – Chada Stahelskiego i Davida Leitcha – nakręcone do scenariusza Dereka Kolstada przypomniało widzom o licznych talentach Keanu Reevesa, a także o tym, że filmy sensacyjne mogą cieszyć oko wysmakowanym stylem. Na sukces złożyło się wiele czynników i pozornie mało istotnych cech filmu. Dziś jesteśmy po czterech „rozdziałach” sagi Wicka – serialu, który nie do wszystkich trafił, ale całkiem nieźle bawił. Niedługo poznamy też Ballerinę, czyli spin-off z Aną de Armas. Niestety, Hollywood i okolice jak zwykle wyciągnęły z sukcesu Johna Wicka nie te wnioski, co trzeba.

Prolog

Wiem, że John Wick generalnie kojarzy się z przegięciem, przerysowaniem, przesadą i absurdalnym zawiązaniem akcji. Na historię zabójcy, który wraca z emerytury i rozpętuje piekło z powodu skrzywdzonego pieska, pracuje jednak bardziej misterna konstrukcja, niż pamiętacie.

Pierwszy i najważniejszy składnik to ludzie, którzy odpowiadają za ten projekt. Chad Stahelski i David Leitch to stare wygi kaskaderki, które doskonale rozumieją, jak ważny jest fizyczny i namacalny aspekt kina. Stahelski kumplował się z Reevesem jeszcze z czasów Matrixa, a Leitch przepracował swoje w takich głośnych produkcjach jak X-men Geneza: Wolverine czy The Wolverine. To ludzie, którzy znają kino od podszewki. W 1997 zaczęli razem prowadzić studio 87eleven – wsparło ono wiele produkcji w tworzeniu scen akcji, poprzez zapewnienie treningu obsadzie, a także odpowiedniego sprzętu i zaplecza.

Wicka, jakiego znamy dziś, nie byłoby też bez scenariusza Dereka Kolstada. Baba Yaga narodził się w głowie pisarza po seansie dwóch kiepskich filmideł o zemście. W DNA skryptu o roboczej nazwie Scorn znajdziemy ślady po westernach, klasyce kina noir, kultowych akcyjniakach, jak np. Szklana pułapka, czy „fizycznych” komediach Bustera Keatona i Charliego Chaplina, ale też ślady czarnego humoru, które uczłowieczają całą akcję i nadają jej w miarę realny wymiar.

Choć ostateczna wersja się różniła szczegółami, ogólne założenia – czyli zemsta z absurdalnych powodów, akcja, czarny humor, podziemny świat z własnymi zasadami – były w tej opowieści od początku. Scenariuszem Kolstada zainteresował się Basil Iwanyk, zmęczony prawidłami Hollywoodu. Podrzucił go Keanu Reevesowi, ten zaś skontaktował się z Chadem Stahelskim i Davidem Leitchem. Tak, w bardzo dużym skrócie, zaczęła się praca drużyny marzeń.

Rozdział 1: Wejście smoka

Pierwszy John Wick ujrzał światło dzienne w październiku 2014 roku. I udowodnił, że wzięli się za niego ludzie, którzy rozumieli, jak napisać i tchnąć życie w historię, opowiadającą więcej ruchem i obrazem niż słowami, choć i dialogi mają tu znaczenie.

Zarówno „poważni” krytycy, jak i humorystyczne media pokroju Honest Trailers wyrażały zdumienie, że można jeszcze tworzyć tak przejrzyste kino akcji, w którym widzimy, co się dzieje, a jednocześnie jest to film zachwycający stylem. Stylem widocznym także w oszczędnych, niemniej świetnie budujących napięcie dialogach. Mistrzowsko prowadzone przez aktorów pomagały tkać ten świat i przede wszystkim atmosferę niepokoju wokół samego Johna Wicka.

Antybohater Reevesa w wielu prostszych historiach byłby tym smokiem, którego nie wolno budzić. Ale znalazł się śmiałek-kretyn, syn rosyjskiego mafiosa, który pobił się z kumplami Wicka, zabił pieska (emerytowany zabójca dostał go od umierającej żony), a na koniec nierozgarnięty dziedzic gangstera ukradł jeszcze zielonego mustanga. To wystarczyło, by killer znany jako Baba Yaga posłał do piachu dziesiątki innych zbirów w trakcie czterech części tej sagi.

Tym, co wyróżniało film na pierwszy rzut oka, były techniki kręcenia, wynikające z lat doświadczeń zdobytych w 87eleven oraz z oddania, jakie Keanu Reeves wykazuje wobec pracy. Na potrzeby Johna Wicka niegdysiejszy gwiazdor Matrixa czy Adwokata diabła odbył intensywne szkolenie z obsługi broni oraz technik walki wręcz. Dzięki temu – a także pomysłowości reżyserów i całej ekipy – sceny akcji z wykorzystaniem kaskaderów, pirotechniki i analogowych efektów wyglądały wiarygodnie. I to mimo faktu, że Wick zaliczał w nich monster kille i headshoty jak pro player Counter-Strike’a czy Unreal Tournamenta.

Zadbano o takie detale jak przeładowywanie broni, porządnie wyglądające chwyty, ciosy i całe sekwencje ruchów. Dlatego oszałamiające wyniki, z jakimi Wick kończył każdą walkę, nie wyrywały z zanurzenia w ten dziwny kinowy świat. Wszystko było fizyczne, namacalne, a przy tym widoczne – pokazywano akcję ze stabilnej i statycznej lub podążającej kamery.

Najlepsze, że jedną z przyczyn zastosowania tego zabiegu, były... ograniczenia budżetowe. Film kosztował 20, może 30 milionów dolarów. Oszczędności było widać nawet w doborze samochodów – Wick rozbijał się w miarę przystępnym cenowo dodge’em chargerem (moją absolutnie wymarzoną generacją zresztą), a nie jakąś limuzyną premium. I jak się przyjrzycie, zauważycie w akcji więcej takich wozów stanowiących sól tej ziemi amerykańskiej, a nie luksusowe łamacze portfeli.

Obok wysmakowanej choreografii gun-fu, gdzie broń i przemoc bardziej bezpośrednia odgrywały kluczową rolę, niezwykle ważne okazały się scenografia i gra kolorami. Każda lokacja coś przekazywała, warunkowała rytm wydarzeń, walk, ale też nastrój – to ostatnie przez wyraziste oświetlenie. Dzięki konsekwentnemu operowaniu barwą doskonale wiedzieliśmy – i przede wszystkim czuliśmy – co dana scena ma zrobić z nami i z postacią. Żałoba uderzała mocno. Złość – jeszcze bardziej. To właśnie przez takie zgranie szczegółów kupowaliśmy absurd sytuacji bez mrugnięcia okiem i doskonale bawiliśmy się na festiwalu zemsty za pieska.

Skala rosła wraz z kolejnymi częściami – dokładały coraz bardziej szalone, spektakularne sceny walk, kaskaderki i jatki. Była szermierka, było kopanie się z koniem, sekwencja jak z Hotline Miami czy GTA, było rozjeżdżanie ludzi za pomocą driftów ze wsparciem ostrzału. Keanu Reevesowi partnerowały rozmaite kultowe gwiazdy kina akcji (Halle Berry, Laurence Fishburne czy Mike Dacascos). Czasami wychodził z tego przerost formy nad treścią, a w „czwórce” to już trochę nawet gameplay gry wideo, ale gdzieś na koniec to się zawsze spinało.

U podstaw bowiem leżało bardzo finezyjne pisanie.

Rozdział 2: Mitologia współczesna

Derek Kolstad to niezwykle sprytna bestia. Pozostawił jedynie pozory realizmu wystarczające, by łatwo dało się wejść w świat, który wygląda jak nasz. Zastosował jednak kilka zabiegów, dzięki którym odlot w stronę baletu gun-fu nie rozsadził tego świata od środka. John Wick to bowiem nowa, współczesna mitologia, czerpiąca z kilku intrygujących źródeł. Więcej, to takie urban fantasy nowej generacji, gdzie zamiast magii świat porządkują dziwne zasady Wysokiej Rady – mordercze zasady i broń. Dużo broni.

Tropy z mitologii greckiej widać tu na każdym kroku, zwłaszcza gdy Wick przekracza próg hotelu Continental. Wita go Charon, który stoi równie blisko śmierci jak przewoźnik znany z opracowań Parandowskiego czy z Hadesa. Ludzie, w środowisku których obraca się John, to w zasadzie półbogowie, jak na Olimpie, tyle że o ich mocy stanowią wpływy, majątek oraz pozycja przy Stole. Hotele tej sieci traktuje się jak uświęconą ziemię, na której nie można przelać krwi. Wiele czynności i interakcji jest zrytualizowanych. W późniejszych częściach poznajemy nawet odpowiednik legendarnego Starca z Gór, Rashida ad-Din Sinana – przywódcy asasynów, którzy siali niegdyś postrach wśród krzyżowców (a i fanom Assassin’s Creed te klimaty nie powinny być obce).

Winstonowi, właścicielowi hotelu, niektórzy fani przypisują nawet cechy Lucyfera, czyli czarującego zwodziciela. Johnowi zaś – cechy Nemezis, mitycznej istoty-siły, która kiedy już raz ruszy, by dokonać zemsty, nie może się zatrzymać. Od drugiej części coraz wyraźniej widać, że w fabułę wplatane są mechanizmy z greckiej tragedii, takie jak np. fatum (pewne rzeczy muszą się wydarzyć, ponieważ tak działają nieuniknione prawidła w świecie Wicka).

To jednak nie wszystkie dowody na to, że nazywanie kolejnych części sagi „rozdziałami” jest czymś więcej niż manierą. To hołd złożony źródłom, z których Wick obficie czerpał. Łatwo wskazać te mitologiczne, bo są nazywane wprost – tak jak np. w Incepcji. W scenariuszu Kolstada znajdziecie też silną inspirację prozą Richarda Starka (a właściwie Donalda E. Westlake’a) opowiadającą o brutalnym przestępcy Parkerze. Bandzior ten zadebiutował w powieści The Hunter.

W tej historii bohater po wyjściu z więzienia postanawia zemścić się na dawnym kumplu, który wydał go glinom. Pech chce, że zemsta naraża go na gniew potężnej organizacji – Syndykatu. To bardzo brudna opowieść, a sam Parker to raczej bezwzględny socjopata, który nie liczy się niemal z nikim i niczym – John Wick wychodzi przy nim na sympatycznego. The Hunter zekranizowano dwukrotnie: jako Zbiega z Alcatraz (Point Blank, 1967) z Lee Marvinem oraz jako Godzinę zemsty (Payback, 1999) z Melem Gibsonem. Obie wersje – oraz dostępna na polskich półkach komiksowa adaptacja – były jednak bardziej przyziemne i mniej więcej trzymały się oryginału.

John Wick poszedł natomiast dalej – o wiele dalej. Jak widzieliście, Kolstad wymieszał w scenariuszu tyle tropów i tak bawił się tonem opowieści, że powstało coś unikalnego, baza wyjątkowego widowiska, które swoją dziwnością – i spójnością – zapadło widzom w pamięć i intrygowało prezentowanym światem. Gdyby nie ten miks wizualiów i opowieści, tak dobrze by nie było. Zresztą to, jak ważny był wpływ Kolstada, widać w tym, że John Wick 4, choć niesamowicie bawił, nie znajdował już takiej równowagi między przesadą i rozróbą a historią i trzymaniem się reguł tego świata. Kolstad poszedł na swoje, a ostatnim filmem z serii, nad którym pracował, była część trzecia.

Rozdział 3: Opacznie zrozumiane lekcje

Niestety, Hollywood i okolice to wciąż Hollywood i okolice. Uczą się tam niezwykle wolno, o ile w ogóle, i z sukcesów innych wyciągają wnioski idące po linii najmniejszego oporu. Tak było przecież z Marvelem. DC próbowało zmałpować budowanie świata i franczyzy na szybko, bez duszy i polotu. Sukces Johna Wicka spowodował wysyp podobnych historii quasi-gun-fu, próbujących odtworzyć magię przeboju z Keanu Reevesem.

Zawsze byli jacyś zabójcy lub zabójczynie, czasem jakaś społeczność, czasem jakiś twist, np. mieszano to z Nieśmiertelnym jak w The Old Guard. Niekiedy po prostu robiono Johna Wicka, ale z kobietą w roli głównej (Gunpowder Milkshake). Wszystkie te produkcje okazały się odtwórcze i powierzchowne – zapomniały o jakimkolwiek przywiązaniu do detali, porządnej mitologii czy korzystaniu z ciekawych źródeł. Nawet Polacy dorobili się nie najgorszego Dnia Matki, który przyjemnie się ogląda, ale wylatuje z głowy godzinę po seansie.

Tylko dwa filmy tego typu się udały: Atomic Blonde Davida Leitcha z boską Charlize Theron i Nobody Dereka Kolstada z przełamującym swoje emploi Bobem Odenkirkiem. Tylko że – po pierwsze – w obu maczali palce ludzie współodpowiedzialni za sukces Wicka, więc oni akurat mieli prawo korzystać ze stylu, który wspólnie wypracowali. Po drugie – wiedzieli, jak twórczo ów styl i formułę rozwijać. Jak dokładać elementy, by ich filmy wciąż płynęły w nurcie, ale swoim własnym tempem. Obraz Atomic Blonde zręcznie pożenił „wickologię” ze szpiegowskim thrillerem, no i uwodził betonowym Berlinem. Nobody bawił się przejściem od żmudnego dramatu do killerskiej baśni, a także humorem i opowieścią o rodzinie. To były małe petardy, które trudno powtórzyć.

Dotarliśmy do etapu, w którym z jednej strony uniwersum stojące dotąd na barkach Reevesa poszerza się o prequelowy serial Continental, a obok powstaje spin-off Ballerina – ta ostatnia ma zresztą swoje problemy i Stahelski musiał wkroczyć, żeby poprowadzić dokrętki. Z drugiej zaś powstają już „antywicki” jak np. The Black Book. Czy to wystarczy, czy to dobry kierunek? Otóż nie.

John Wick udziela dość prostej lekcji, jak „złapać piorun do butelki” (będę powtarzał to sformułowanie, aż przeszczepi się na polski grunt!). Pierwszy składnik – stawiajcie na kino czytelne i uczciwe. Operator z atakiem drgawek sprawdza się w kinie wojennym (a i to nie zawsze), ale poza nim przeszkadza. Widz ceni przejrzystość i uczciwość obrazu. Chce uwierzyć w fikcję przez tę godzinę-dwie, jeśli tylko będzie mu ona podana w wiarygodnej oprawie. O ile będzie namacalna, z fakturą. Tanie plastiki z niedofinansowanego CGI odpychają odbiorcę na dłuższą metę, co pokazał kryzys w Marvelu. Druga sprawa: pełna oryginalność chyba nie jest już możliwa poza kinem awangardowym. Trzeba znaleźć ciekawe źródła inspiracji, coś, co nie jest zgrane i zajechane, a nawet jeśli było już w użyciu – to odpowiednio miesza się je z innymi wpływami. Tak, żeby powstało coś nieoczywistego, a jednocześnie intuicyjnego. Kiedy ta historia już się objawi – jak połączenie filmu noir o mściwym zbóju z Alcatraz z mitologią, legendami i baśniami (może kojarzycie?) – to potrafi stać się tak integralną częścią kultury, że zostawia wrażenie, jakby była z nami od zawsze. A przecież od debiutu minęło dopiero dziesięć lat

Hubert Sosnowski

Hubert Sosnowski

Do GRYOnline.pl dołączył w 2017 roku, jako autor tekstów o grach i filmach. Do 2023 roku szef działu filmowego i portalu Filmomaniak.pl. Pisania artykułów uczył się, pracując dla portalu Dzika Banda. Jego teksty publikowano na kawerna.pl, film.onet.pl, zwierciadlo.pl oraz w polskim Playboyu. Opublikował opowiadania w miesięczniku Science Fiction Fantasy i Horror oraz pierwszym tomie Antologii Wolsung. Żyje „kinem środka” i mięsistą rozrywką, ale nie pogardzi ani eksperymentami, ani Szybkimi i wściekłymi. W grach szuka przede wszystkim dobrej historii. Uwielbia Baldur's Gate 2, ale na widok Unreal Tournament, Dooma, czy dobrych wyścigów budzi się w nim dziecko. Rozmiłowany w szopach i thrash-metalu. Od 2012 roku gra i tworzy larpy, zarówno w ramach Białostockiego Klubu Larpowego Żywia, jak i komercyjne przedsięwzięcia w stylu Witcher School.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Obejrzałeś/obejrzałaś którąkolwiek część Johna Wicka?

Tak, jedną czy dwie.
12,1%
Tak, wszystkie.
82%
Nie.
5,9%
Zobacz inne ankiety