Kameralny dramat?. Recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic
Spis treści
Kameralny dramat?
Kontrapunktem dla tłustego CGI i fruwających kolorowych ludzików jest ta bardziej intymna strona filmu, która wyszła zaskakująco dobrze, zważywszy na gatunek i temat produkcji. Krótkie sceny między Scarlett Witch i Visionem czy Peterem Quillem i Gamorą pokazują, że jest w tym świecie miejsce na oddech i refleksję. To jednak tylko przystawka do tego, jak przedstawiony został Thanos. Pomijając perfekcyjną cyfrową postać, którą ożywił Josh Brolin, mamy okazję ujrzeć złoczyńcę, który… wcale nie jest taki zły. Jego motywacja, jego przeszłość, jego wewnętrzny konflikt – to wszystko wydaje się niemal namacalne i udowadnia, że jak Marvel chce, to Marvel potrafi. Na takiego „bad guya” warto było czekać tych kilka lat.
Język lata jak łopata
Tom Holland, grający Petera Parkera / Spider-Mana znany jest z tego, że trochę zbyt chętnie zdradza informacje, których nikt nie powinien poznać przed premierą. Po zbyt beztroskim podejściu aktora do tej kwestii w czasie kręcenia Homecoming producenci tym razem nie dali mu do przeczytania całego scenariusza w obawie przed wyciekiem.
Przy okazji uspokoję wszystkich narzekaczy, którym nie spodobała się tendencja wstawiania zbyt wielu żartów do scenariusza. Wojna bez granic bywa śmieszna (najlepsze elementy komediowe znowu dotyczą Thora, ale tym razem są przemieszane z estetyką Strażników galaktyki), jednak nigdy nie przekracza tej niewidzialnej linii, za którą dowcip zaczyna już żenować i psuje efekt dramatyczny. Lekcje zostały odrobione!
Nie ma już nic
Avengers 3 to dzieło odważne, które trzyma w rękawie sporo fabularnych asów. Zaskoczeń jest niemało, a pewne dotąd nienaruszalne prawa filmów o superbohaterach zostały złamane z łatwością pstryknięcia palcami. Był to zresztą jedyny słuszny kierunek – po wieloletnim podkręcaniu ciśnienia, konsekwentnym budowaniu świata i kreśleniu historii, której kulminacja ma właśnie miejsce, nie mogło stać się inaczej. Zbyt skromne potraktowanie tego tematu spotkałoby się z ogromną krytyką, dużo większą niż to, co czeka twórców teraz. Bo nie mam wątpliwości, że co poniektórzy bardziej zaangażowani w MCU fani będą mieć problem z konsekwencjami Wojny bez granic.
Film ten nie jest pozbawiony wad, ale w obliczu totalności widowiska wydają się one nieznaczne. Alan Silvestri skomponował muzykę głośną, bombastyczną, jednak zupełnie niezapadającą w pamięć (jedyne charakterystyczne motywy to przewodni temat Avengers i motyw z Czarnej Pantery, które pojawiają się gościnnie). Kilka efektów specjalnych wygląda tak sobie, szczególnie w porównaniu z dopracowanym Thanosem, a w trakcie najistotniejszych starć bohaterowie mogliby podjąć parę decyzji, które szybciej zakończyłyby konflikt. Jednak jeśli miałoby to odbyć się kosztem efektowności całości, to w sumie mi to nie przeszkadza.
Bracia Russo zrobili to, co do nich należało. Stworzyli jeden z najlepszych filmów komiksowych, szczególnie jeśli mamy w pamięci fakt, że samej fabuły jest tu niewiele, a prawdziwy finał poznamy za rok. Porównywanie z nolanowskimi Batmanami czy Loganem nie do końca ma sens, bo to są filmy w innym stylu. Mroczniejsze, skromniejsze, mniej „rajtuzowe”. Wojna bez granic to klasyczny, wypełniony postaciami, kipiący od akcji i kolorów, komiks ostateczny stworzony dla fanów tego typu kina. I ja to kupuję.