Kocham Mass Effecta, ale nie potrzebuję filmu w tym uniwersum
Choć miał to być sekret, ostatnio odkryliśmy, że Henry Cavill kombinuje coś z Mass Effectem. Zatrudniono go do pracy przy nowej grze czy może doczekamy się czegoś filmowego? Jeśli chodzi o to drugie, ja serdecznie dziękuję.
Spis treści
Jeśli tytuł artykułu nie stawia sprawy wystarczająco jasno, na wszelki wypadek się powtórzę – kocham Mass Effecta. Uwielbiam to uniwersum, szaleję za postaciami i (co niektórym jest ewidentnie solą w oku) bardzo lubię również Andromedę. BioWare stworzyło jeden z najbardziej intrygujących growych światów, do jakich kiedykolwiek trafiłem, i nie ukrywam, że nadchodzący remaster trylogii to dla mnie po prostu kolejny pretekst do zagrania w całość raz jeszcze. Po raz nasty, bo nie zliczę, ile razy swoim przybyciem na Eden Prime rozpoczynałem łańcuch wydarzeń, który ostatecznie doprowadził mnie do zniszczenia Żniwiarzy. Nie o tym dziś jednak będziemy rozmawiać.
Jeśli śledzicie uważnie informacje ze świata growo-filmowego, na pewno rzuciło się Wam się w oczy zdjęcie, jakie Henry Cavill 24 lutego opublikował na swoim Instagramie. Niepozorne zdjęcie, na którym widzimy aktora, zapewne na planie drugiego sezonu Wiedźmina, z plikiem kartek w ręku – oczywiście tekst na nich jest w całości zamazany, by nie dało się go odczytać. Opis sugeruje jakiś „tajemniczy projekt”. Dziś Henry wie już, że nie należy publikować zdjęć z wyblurowanym tekstem na pierwszym planie, bo potem pojawia się taki Krystian jak nasz UV i ów tekst odblurowuje. I okazuje się, że ten tajny projekt dotyczy właśnie mojego ulubionego dzieła BioWare, bo kartki trzymane przez aktora zawierają skrót wydarzeń z Mass Effecta 3 wzięty wprost z Wikipedii.
Teorii jest wiele, bo przecież zaangażowanie hollywoodzkiego ulubieńca graczy nie musi wcale oznaczać projektu kinowego – może chodzić o grę! W maju czeka nas premiera Legendary Edition, w związku z którą EA mogło zatrudnić aktora będącego fanem gier do zrealizowania chociażby krótkiej reklamy albo filmu promującego reedycję. BioWare mogło też zainteresować się Cavillem z myślą o kolejnej odsłonie swego cyklu, fakt powstawania której ujawniono w grudniu 2020 w trakcie The Game Awards. Nie byłaby to pierwsza rola Henry’ego w grze, bo przecież od dawna wiadomo o jego pracy przy Star Citizen (tu obowiązkowy żart o produkcji, która nigdy się nie ukaże). Załóżmy jednak, że faktycznie chodzi o film lub serial. I w tym momencie górę nad ewentualną radością bierze sceptycyzm.
Ze świecą szukać dobrych produkcji na podstawie gier
Wszyscy wiemy, że próby przeniesienia gier na filmowe poletko zazwyczaj kończą się fiaskiem, sporadycznie okazują się być poprawne (Assassin’s Creed w reżyserii Justina Kurzela czy Warcraft z 2016), a od święta są dobre (Książę Persji: Piaski czasu z 2010 roku czy początkowo niesławny Sonic). Ja wiem, że istnieją też wśród graczy fani „dzieł” Uwe Bolla, ale umówmy się – to bardziej syndrom sztokholmski niż prawdziwe uwielbienie dla jego twórczości. Po drodze mieliśmy nie najgorsze Tomb Raidery, Need for Speed było całkiem znośną produkcją (bo nie bezpośrednio na podstawie gry), a i znajdą się na świecie sympatycy filmowej serii Resident Evil. Nawet świeżutki Monster Hunter nie wydaje się crapem, ale wciąż jest tylko okej.
W najbliższym czasie dostaniemy też prawdopodobnie porządną jatkę – mowa o debiutującym w kwietniu filmie Mortal Kombat, a i spore nadzieje wiążę z aktorskim serialem The Last of Us, w którym obsadzono już dwójkę głównych postaci. Historia jednak pokazuje, że zdecydowana większość takich produkcji to po prostu gnioty, które stworzono tylko po to, by wyciągnąć dodatkową kasę z portfeli graczy. Filmy powstałe z uwagi na aktualne zainteresowanie jakąś franczyzą – w nadziei, że może akurat tym razem się uda.
Zaangażowanie w to wszystko twórców gier też nie zawsze wystarczy – pamiętamy chociażby o wspomnianych już Warcrafcie i Assassin’s Creed, które miały przecież być znacznie lepsze właśnie dzięki bezpośredniej współpracy filmowców z ludźmi z Blizzarda i Ubisoftu. Wiemy, jak to się skończyło – Blizzard niech już raczej pozostanie przy produkcji swoich genialnych cinematiców (dlaczego nikt nie wpadł jeszcze na zrobienie pełnometrażowej animacji?!), a Ubisoftowi znacznie lepiej poszła pomoc przy serialu Mythic Quest, który wydaje się jednym z najfajniejszych dzieł powiązanych z grami. Nie, zdecydowanie nie mamy szczęścia do dobrych adaptacji i jest to jeden z głównych powodów, dla których bałbym się o Mass Effecta.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze
Dziś widzowie przyzwyczajeni są do naprawdę wysokiej jakości wizualnej produkcji filmowych (nawet jeśli niewiele kin jest otwartych, byśmy mogli w nich cokolwiek obejrzeć). Tak obszerne uniwersum wymagałoby więc ogromnych nakładów finansowych, aby wyglądać dobrze. Przywołajmy zatem kilka orientacyjnych przykładów: budżet Assassin’s Creed wyniósł około 125 milionów dolarów, podczas gdy w przypadku Prince of Persia było to (według różnych źródeł) 185 lub 200 milionów. Dla porównania: Far Cry Uwe Bolla stanowił wydatek rzędu 30 milionów dolarów, a straszliwie krapiszcze pod tytułem Dungeon Siege: W imię króla – do którego jakimś cudem zatrudniono Jasona Stathama – kosztowało 60 milionów. A jeśli chodzi o coś zdecydowanie kosmicznego, zdradzę, że na produkcję Przebudzenia Mocy Disney wyłożył 306 milionów, zaś kosmos w bardziej kameralnym ujęciu w Grawitacji oraz Marsjaninie pochłonął kolejno 100 i 108 milionów dolarów. Kupa kasy. Dodam jeszcze, że koszt stworzenia Mass Effecta 3 to około 40 milionów dolarów, a przy Andromedzie koszty produkcji i marketingu zostały oszacowane na 100 milionów dolarów kanadyjskich.
Może w takim razie pójść w serial? To też nie są małe pieniądze. W przypadku szóstego sezonu takiej Gry o tron mówimy o budżecie w wysokości 10 milionów dolarów na jeden odcinek, a epizodów było 10. Różne źródła donoszą również, że ostatni sezon hitu HBO kosztował nawet 15 milionów dolarów za odcinek. To jednak absolutnie najwyższa półka finansowa – średnie budżety w telewizji kształtują się zazwyczaj trochę inaczej. Najlepszym przykładem byłoby tu pewnie The Expanse, ale nie znalazłem nigdzie konkretnych potwierdzonych danych na temat finansów tego serialu. Istnieje jednak w sieci bardzo ciekawa analiza kwestii anulowania tej produkcji po trzech sezonach w SyFy, a następnie przejęcia jej przez Amazon i wskazuje ona, że koszty w przypadku takiego materiału to od 2,5 do 5 milionów dolarów za odcinek, w zależności od kilku różnych czynników, które wspomniana analiza dogłębnie omawia. To nadal jest masa pieniędzy, które skądś trzeba wziąć, a nie oszukujmy się – dziś Mass Effect nie jest już tak rozpoznawalną marką, jaką był w latach 2011–2012, gdy historia Sheparda zbliżał się do finału.
Co to oznacza? Ano tyle, że najprawdopodobniej trzeba by było pójść na pewne ustępstwa. I o ile z przyjemnością odmóżdżam się przy serialach CW pokroju Flasha, tak chciałbym jednak zobaczyć swoją ulubioną franczyzę bliżej wizualnej jakości Gwiezdnych wojen czy The Expanse. Same efekty specjalne w produkcjach CW potrafią czasem wypalić oczy.