Gracze: Możemy dostać Mass Effecta? Mama: Mamy już Mass Effecta w domu. Kocham Mass Effecta, ale filmu nie potrzebuję
Spis treści
Gracze: Możemy dostać Mass Effecta? Mama: Mamy już Mass Effecta w domu
Pewnego razu za namową Arasza postanowiłem zasiąść do oglądania The Expanse, będącego wtedy jeszcze bodajże na etapie premierowych odcinków drugiego sezonu. Zakochałem się w tym, co zrobiło najpierw SyFy, a następnie Amazon i dziś z niecierpliwością czekam premierę ostatniego sezonu, który zamknie telewizyjną historię Holdena i spółki. Jeśli czytaliście moją zapowiedź Mass Effecta: Legendary Edition, to mogło się Wam rzucić w oczy zdanie, że ten serial to najlepszy serial Mass Effect bez licencji BioWare. I cały czas podtrzymuję tę opinię.
The Expanse ma wszystko to, za co uwielbiam cykl BioWare: świetnie wymyślone postacie, kosmos, wciągającą fabułę, domieszkę polityki i zagrożenie, którego na początku nikt nie rozumie. Holden nie jest co prawda tak charyzmatyczny jak Shepard i w jego ekipie nikt nie zasługuje na miano honorowego Garrusa, ale niesamowicie mocno związałem się z załogą Rocinante’a, a twórcy serialu podeszli do tematu z taką pieczołowitością, że uczucia towarzyszące mi przy poznawaniu tej właśnie historii były bardzo zbliżone do tego, czego doświadczyłem, eksplorując uniwersum Mass Effecta po raz pierwszy. Jest to dla mnie idealny substytut opowieści o załodze Normandii i – w połączeniu z obawą, że prawdziwy filmowy lub serialowy ME pewnie by nie wyszedł równie dobrze – wystarczy mi to w zupełności. Skończmy na tym, nie wprowadzajmy zamieszania, a ja sobie chętnie wrócę potem ponownie do The Expanse, przeczytam książki sygnowane nazwiskiem James S.A. Corey, będącym pseudonimem duetu Abraham i Franck. I do gier też wrócę.
Powtarzanie historii z gier to zły pomysł
Kilka czy kilkanaście lat temu miałem na ten temat zupełnie inne zdanie. Pamiętam, że swego czasu bardzo chciałem, by produkcje na podstawie gier (Piaski czasu czy Uncharted) opowiadały tę samą co w nich historię – było to dla mnie bezpieczniejsze wyjście, bardziej znajome, a jednocześnie teoretycznie w moim małym rozumku bardziej sensowne: przecież scenarzyści nie spierniczą filmu, jeśli mają tak dobry materiał źródłowy. Problem jednak w tym – i sądzę, że nie jestem odosobniony w takim myśleniu – że narracja w grach nie zawsze nadaje się do przełożenia na język filmu czy serialu. Części składowe doświadczenia płynącego z gry to znacznie więcej niż tylko fabuła, którą obserwujemy – to też bezpośrednia interakcja ze światem przedstawionym, zaangażowanie w jego sprawy i kształtowanie historii dokonywanymi wyborami. No i w pewnym wieku to również rodzice, którzy każą nam wyłączyć w końcu ten komputer. Skompresowanie kilkudziesięciu godzin fabuły do dwugodzinnego filmu nie jest łatwe – nie wystarczy przecież tylko usunąć z równania powtarzalne walki czy ekrany ładowania. A jeśli już koniecznie brać na warsztat wielogodzinny projekt wideo, to może jednak warto pójść w kierunku serialu – i na to właśnie zdecydowano się w przypadku The Last of Us.
Zostało jeszcze 64% zawartości tej strony, której nie widzisz w tej chwili ...
... pozostała treść tej strony oraz tysiące innych ciekawych materiałów dostępne są w całości dla posiadaczy Abonamentu Premium
Abonament dla Ciebie