GBU-12 Delta Hotel – technowojna maszyn. Gry wojenne – oblicza wojny w grach
Spis treści
GBU-12 Delta Hotel – technowojna maszyn
„Jaki Hotel? Delta to przecież Force!” Nie dla fanów wojskowych technologii. Delta Hotel, czyli w alfabecie NATO litery D i H, oznacza „direct hit” – bezpośrednie trafienie, na przykład kierowaną laserem bombą GBU-12 Paveway II. Wojna pokazywana we wszelkiego rodzaju symulatorach wojskowych pojazdów to chyba najbardziej bezduszna, zimna i wyrachowana wizja konfliktu zbrojnego w grach komputerowych. Nawet w porównaniu ze strategiami i wesołą demolką w FPS-ach. To jeden z tych przypadków, gdy rzeczywistość zmienia się w grę komputerową. Dziś prawdziwe sposoby na prowadzenie wojny wyglądają jak granie. Dronem ze śmiercionośnymi pociskami steruje się z przytulnego biura, tysiące kilometrów dalej, a cele obserwuje się na monitorze.
Nie ma tu jednak mowy o jakichkolwiek ofiarach czy zabijaniu ludzi. W symulatorach niszczy się przecież wrogi samolot, czołg, okręt, centrum dowodzenia, często będąc dziesiątki kilometrów dalej. Nie ma rozmyślań o tym, że w tym budynku lub na okręcie było kilkaset osób – celem misji był przecież tylko obiekt. W grach tego typu najważniejsza jest droga do wypełnienia rozkazu – lista czynności, jakie trzeba wykonać, by znaleźć wroga lub odpalić pocisk. Im te czynności są bardziej złożone i bliższe rzeczywistości – tym lepiej.
TE, CO JEŻDŻĄ, PŁYWAJĄ I LATAJĄ...
Lata 90. były złotym okresem dla gatunku symulatorów. Takie gry nie tylko okupowały topowe pozycje na listach przebojów, ale i ciągle przesuwały granice jakości wyświetlanej grafiki, a zarazem wymagań stawianych ówczesnym pecetom. Coś dla siebie dostali miłośnicy samolotów z wszelkich konfliktów XX wieku (Red Baron, Aces of the Pacific), okrętów zwykłych i podwodnych (Silent Hunter, Seawolf, AEGIS: Guardian of the Fleet), śmigłowców (Gunship, Enemy Engaged) i czołgów (Tank Platoon).
Dziś symulatory dostępne na PC wyprzedziły sprzęt treningowy wykorzystywany w armii (DCS World). Grafika jest już w zasadzie fotorealistyczna, a stopień skomplikowania obsługi urządzeń pokładowych odpowiada rzeczywistemu. Z tego powodu pozycje tego typu stały się niszą dla prawdziwych pasjonatów. Bardziej przystępne dla wszystkich granie samolotami, czołgami i okrętami przeniosło się do dedykowanych produkcji sieciowych (War Thunder, World of Tanks, World of Ships), gdzie liczą się głównie... punkty w wygranych meczach i wszechobecny grind.
Technożołnierz
Do gatunku symulatorów możemy obecnie zaliczyć cieszące się stałą popularnością tzw. symulatory żołnierza. To swego rodzaju połączenie strzelanin FPP z symulatorem wojennym, tyle że w nich to człowiek jest tą skomplikowaną maszyną do obsługi. Znajdujemy się w samym centrum krwawej wojny, która może być... niezwykle nudna! Nie ma tu przesadzonych akcji w stylu Jamesa Bonda. Jest za to kilkadziesiąt minut wypatrywania wroga podczas marszu lub kopania okopów, jest kilka rodzajów kucania, bandażowanie ran i kończąca się błyskawicznie amunicja. To wojna, w której dominują specyficzne emocje.
Pierwowzorem symulatorów żołnierza była przedstawiająca wojnę w Wietnamie gra Seal Team wydana przez Electronic Arts w 1993 roku. Forma, w jakiej występuje ten gatunek obecnie, upowszechniła się jednak za sprawą Operation Flashpoint: Cold War Crisis z 2001 roku czeskiego Bohemia Interactive. Dziś takie pozycje jak ARMA 3 i Squad kontynuują tradycję strzelanin, w których bardziej liczy się słuchanie rozkazów i każdy nabój w magazynku niż akcje w stylu Rambo. Niektóre tytuły starają się pogodzić względny realizm z dynamiką i widowiskowością. Taki jest chociażby Rising Storm 2: Vietnam.