Czy Gwiezdne wojny mogły uniknąć góry lodowej?
Minęło już kilka miesięcy od premiery dziewiątej części Gwiezdnych wojen. Teraz, gdy emocje po porażce Star Wars 9: The Rise of Skywalker nieco ostygły, czas odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy ten film mógł się udać?
Spis treści
Emocje opadły, gorzkie słowa fanów, krytyków i widzów popłynęły w świat. I wielu zaczęło się zastanawiać, co poszło nie tak? Czemu The Rise of Skywalker zawiodło, choć miało tyle asów w rękawie? Zaczęliśmy rozważać, czy finał sagi mógł wyglądać inaczej. Lepiej. A że przed internetem nic się nie ukryje, sporo przecieków wskazuje, że cała historia mogła potoczyć się w innym kierunku. Dla Gwiezdnych Wojen była jeszcze nadzieja i twórcy mieli kilka pomysłów, by ją wykorzystać.
Dawno, dawno temu, w odległej wytwórni...
Saga Star Wars jest popkulturowym fenomenem ostatnich dekad. Jako jedna z niewielu legendarnych serii swój początek ma właśnie w kinie. To jedyny w swoim rodzaju typ kosmicznej fantastyki z masą kultowych postaci, zapadającą w pamięć ścieżką dźwiękową Johna Williamsa i tradycyjnym początkiem w formie uciekających w górę złotych napisów. Za tym sukcesem stoi George Lucas, poczciwy artysta filantrop o niezwykle kreatywnym umyśle (to on wpadł również na pomysł stworzenia Indiany Jonesa).
Firmą odpowiedzialną za owe przeboje był Lucasfilm – niegdyś kraina miodem i mlekiem płynąca. Powstała w 1971 roku, czyli na 6 lat przed pojawieniem się Nowej nadziei, ale nie ograniczała się jedynie do funkcji wytwórni. Jej poszczególne działy, takie jak LucasArts (gry wideo) czy Lucas Books (komiksy), również miały swój udział w budowaniu potęgi tego amerykańskiego giganta. Swoboda twórcza i umiłowanie przygody to dwa hasła, które aż do 2012 roku utrzymywały przy życiu gwiezdnowojenną sagę i okolice.
Za tą datą nie kryje się natomiast przewidywany wówczas koniec świata, tylko przejęcie studia przez dobrze wszystkim znanego Disneya (choć te dwa wydarzenia mogą być dla części z Was tożsame). Był to kolejny z kroków w stronę bezlitosnej monopolizacji rynku podjęty przez zwierzchników Myszki Miki. Oprócz skutecznej ekspansji Marvel Cinematic Universe w planach pojawiła się również kolejna (bo trzecia) trylogia Star Wars. Tym razem jednak za sterami nie stanął sam George Lucas. Do gry wkroczył pragmatyzm w parze z żądzą zysku, a każdą z części miał wyreżyserować ktoś inny (polityka autorska pierwszej klasy).
Zapytacie pewnie o stosowność tego przydługiego i dość oczywistego wstępu. Przecież mam przyjrzeć się konkretnej (dziewiątej) części Gwiezdnych wojen i wskazać, co mogło pójść lepiej. A przy okazji wyciągnąć parę wniosków, napisać, co mogło pójść lepiej. Tak też się stanie i zaraz przejdę do meritum, ale aby to zrobić, należy spojrzeć na rzecz w szerszym kontekście – a jest nim właśnie ten punkt przełomowy, w którym Lucasfilm rozpada się od środka i traci charakter na rzecz poddania się królewskiemu dziedzictwu Walta Disneya. Skywalker. Odrodzenie to jedynie ostatnia kostka domina na planszy błędnych decyzji.
SPOILERY PRAWDZIWE I NIEPRAWDZIWE
Uprzedzam już na starcie, że całość fabuły zostanie tu rozłożona na czynniki pierwsze. Jeżeli nie jesteś zaznajomiony z najnowszą częścią Gwiezdnych wojen, uznaj te słowa za stosowne ostrzeżenie. Ponadto będę rozpatrywać możliwe alternatywy filmowych wydarzeń, kierując się przy tym autentycznym scenariuszem Colina Trevorrowa, który znaleźć można w odmętach internetu.
Porażka w przedbiegach
Do całej tej niefortunnej wpadki w postaci zakończenia sagi Star Wars należy podejść w porządku chronologicznym. Cofnijmy się więc do czasów preprodukcyjnych, w których dopiero układano sobie w głowie obraz całej nowej trylogii. Zacznijmy od pani Kathleen Kennedy, czyli stanowczej kobiety, która musiała wejść w buty Lucasa i odpowiadać za spójność wszystkich pomysłów powstałych przy stole konferencyjnym. Przyjęła ona zaszczytną funkcję głównego producenta wykonawczego całej serii w czasach totalitarnych rządów Disneya. Trudno jednak o koherentność fabuły w wieloczęściowym dziele. Tutaj, na domiar złego, zdecydowano się na oddanie pałeczki trzem różnym twórcom.
Przebudzenie Mocy wyreżyserował J.J. Abrams (choć początkowo na jego miejscu miał znaleźć się Michael Arndt) – człowiek od zadań specjalnych zdający sobie sprawę z zasad rządzących w Hollywood. Nakreślił on w sposób bezpieczny całą historię i nowe postacie, realizując założenia studia i zapisując swoje nazwisko na jednej z najważniejszych stron książki kucharskiej, w której znajdował się przepis na pieniądz. Kolejny film, czyli Ostatni Jedi, to już sprawka Riana Johnsona, ekscentryka płynącego pod prąd i działającego według własnych zasad. W wyniku tego otrzymaliśmy precedens – autorskie dzieło redefiniujące serię, w którym kontrowersja goni kontrowersję.
Gdy ósma część była już w zaawansowanym stadium realizacji, za scenariusz do ostatniej produkcji zabrał się Colin Trevorrow (wraz z Derekiem Connollym), czyli kolejny chętny do przedstawienia realiów Gwiezdnych wojen na swój sposób. Niestety, twórca ten odpadł w przedbiegach, a za powód podane zostały różnice wizji kreatywnej. Ostatni Jedi okazał się zbyt ryzykownym projektem, burzącym strefę komfortu wielu fanów, i Disney postanowił zabawić się w stare, dobre ograniczenie szkód. Na stołek reżyserski wrócił J.J. Abrams, a zadanie, które na niego czekało, nie należało do najłatwiejszych. Miał zapomnieć o poprzednim filmie Johnsona i powrócić do korzeni głównego nurtu. Twardy orzech do zgryzienia. I do przetrawienia.
MAESTRIA SCENARIOPISARSKA
J.J. nie był osamotniony w swoich działaniach ratunkowych. Scenariusz konstruował wraz z Chrisem Terrio, co było jeszcze bardziej niewdzięcznym przedsięwzięciem. Terrio miał na koncie takie tytuły jak Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, Liga Sprawiedliwości i Operacja Argo (laureat jednego z najbardziej niezasłużonych Oscarów w dziejach ludzkości). To nie miało prawa zadziałać.