Rekordzista StarCraft II i niezdrowe inspiracje GTA 3 - Retronewsy Brucevsky'ego
Odpalamy kolejny raz wehikuł czasu, by przypomnieć sobie niechlubny rekord StarCrafta II, spojrzeć na niezdrowe inspiracje GTA III i poczytać o zapomnianym rywalu Street Fightera II z czasów Amigi. Rozsiądźcie się wygodnie w fotelach nostalgii!
Jesienna aura raczej nie oddziałuje negatywnie na graczy, ale co innego, jeśli kolejny miesiąc przynosi tylko rozczarowujące premiery i irytujące decyzje wydawców. Jeśli więc czujesz, że dzisiaj w branży dzieje się tylko gorzej, zapraszam do wehikułu czasu i przeglądu starych newsów! Ponownie wyruszmy w podróż do czasów minionych, gdzie gry były podobnież lepsze, twórcy pracowali głównie z pasji (tak mówią), a wieści z growego świata wywoływały entuzjazm zamiast wojen w komentarzach (kiedyś tak w ogóle było?). Pora na nowy przegląd starych newsów!
Rekordzista StarCraft II
2012 rok w świecie wirtualnej rozrywki otwierają między innymi pierwsze zajawki dotyczące nowej edycji Księgi Rekordów Guinessa dla graczy. Można się było spodziewać się, że swoje miejsce w publikacji zaznaczy wydany w lipcu 2010 roku Starcraft II. Blizzard z pewnością miał jednak na myśli nieco inny typ wyróżnienia niż za najwięcej nielegalnie pobranych plików gry. Liczby robią wrażenie, o czym tak pisaliśmy w jednym z pierwszych newsów 2012 roku:
Trzeba przyznać, że opublikowane statystyki są naprawdę zatrważające. Łączna wielkość pobranych danych wyniosła 15,77 petabajtów (ok. 16 932 908 565 MB), co oznacza, że plik torrent o wielkości 7,19 gigabajtów ściągnięto przeszło 2 300 000 razy. Biorąc pod uwagę fakt, że premiera trzeciej odsłony serii Diablo zbliża się wielkimi krokami, wydaje się, że ten niechlubny rezultat zostanie za jakiś czas pobity.
Zdaniem TorrentFreak, który dostarczył tych informacji, wynik został osiągnięty w zaledwie trzy miesiące, co jeszcze bardziej podbija skalę osiągnięcia. Nie może dziwić, że zgodnie z danymi tego samego serwisu Starcraft II był też najczęściej piraconą grą 2010 roku. Blizzard mógł załamywać ręce, ale łzy przyszło mu ocierać zielonymi banknotami, wszak kontynuacja kultowej strategii rozeszła się w trzech milionach kopii w ciągu zaledwie kilku pierwszych tygodni obecności gry na rynku.
GTA na żywo
Pozostając w rewirach działań niezgodnych z prawem, robimy czasoskok do 2007 roku, kiedy to mogliśmy poczytać o gangsterach bawiących się w Grand Theft Auto na żywo. O sprawie donosiła wówczas cytowana gazeta San Francisco Chronicle:
27-letni Gregory Colbert, szef gangu Nut Cases (Wariaci), został skazany za morderstwo swojego wspólnika na 75 lat więzienia. Sześciu pozostałych członków gangu oskarżanych jest o zabójstwo pięciu osób w latach 2002-2003. Nut Cases grasowali w tym czasie po ulicach Oakland (Kalifornia) pod wpływem narkotyków i organizowali akcje znane z Grand Theft Auto III.
Kradzieże, rozboje i zabójstwa na wirtualnych ulicach Liberty City najwyraźniej nie wystarczyły wspomnianym przestępcom, którzy postanowili pogłębić swoje doświadczenia w świecie rzeczywistym. Z doniesień wynika, że produkcja Rockstar stanowiła dla nich pewnego rodzaju inspirację. Nie jest to jedyny taki przypadek w historii popularnej marki, która od pierwszej odsłony i przy okazji każdej kolejnej trafia na strony gazet i portale w kontekście podobnych historii. Pewien australijski komisarz w połowie ubiegłej dekady podsumował wręcz wzrost liczby skradzionych samochodów wpływem „pokolenia Grand Theft Auto”. Strach pomyśleć, co będzie się działo, jak dorosną młodzi zagrywający się dzisiaj w GTA Online.
Sprzęt Sony dostępny dla każdego na premierę?!
Wróćmy do przyjemniejszych spraw i rzućmy okiem na premierę drugiej i jak na razie ostatniej z przenośnych konsol Sony. W grudniu 2011 roku przyszłość PS Vita była jeszcze sprawą otwartą i każdy zastanawiał się, jak wypadnie mocarny handheld w konfrontacji z Nintendo DS.
Jak wystartowała Vita w Japonii? Całkiem nieźle, co tak relacjonowaliśmy:
Według przedstawionych danych w ciągu pierwszych dwóch dni od premiery gracze zakupili 321 407 sztuk nowej platformy sprzętowej firmy Sony. Dla porównania 3DS w takim samym okresie sprzedał się w liczbie 371 326 egzemplarzy, a PSP w premierowym dniu trafiło do domów 166 074 Japończyków.
W tamtym czasie sytuacja na rynku podzespołów była spokojniejsza, a samo Sony lepiej przygotowane na popyt, bo PS Vita była łatwo dostępna w sklepach dla każdego zainteresowanego. Producent przygotował na premierę około 700 000 sztuk sprzętu. Ktoś mógłby powiedzieć, że w takim razie mówimy o kiepskim otwarciu, skoro połowa urządzeń została na półkach. Pamiętajmy jednak, że japońska korporacja miała inne, nierzadko lepsze źródła zysku w tamtym momencie:
Z półek sklepów kompletnie zniknęły za to karty pamięci o pojemności 16 GB oraz 32 GB. Mimo wysokich cen na zakup dedykowanego nośnika danych zdecydowało się ok. 90% nabywców PlayStation Vita.
Zapewne wielu graczy z Japonii wracało myślami do tego przyjemnego okresu w historii branży, wyczekując w ostatnich miesiącach na szansę nabycia PS5. Aż chciałoby się to skwitować słowami, że kiedyś producenci zwyczajnie bardziej przykładali się do planowania premier nowych urządzeń, ale żeby od razu to zdementować, dodajmy jeszcze jeden fakt o premierze Vity w Japonii.
Gracze już teraz donoszą, że premierowe egzemplarze lubią się zawieszać i cierpią na problem słabo reagującego ekranu dotykowego... Można się również spotkać z pewnymi niedogodnościami w trakcie powiązywania swojego konta PlayStation Network z nową platformą. System nieustannie prosi użytkownika o ściągnięcie aktualizacji oprogramowania – jest to możliwe tylko wtedy, gdy zaloguje się na tymczasowe konto, co oczywiście w żaden sposób nie jest wyjaśnione czy intuicyjne.
Z kronikarskiego obowiązku jeszcze ciekawostka o polskich cenach na premierę w lutym 2012 roku – PS Vita w wersji Wi-Fi oferowana była w sugerowanej cenie 1149 zł, a oferująca dodatkowo wsparcie dla sieci 3G za 1399 zł. Podobno w kraju kupiło ją i ma całe dziesięć osób, jak lubią zaśmiewać się gorzko, acz jednym głosem, zwolennicy i krytycy.
Pogromca Street Fightera, o którym słuch zaginął
Poskakaliśmy trochę po wydarzeniach z obecnego stulecia, więc pora na dłuższy czasoskok, bo aż do marca 1995 roku. Trafiamy na łamy drukowanego magazynu Secret Service, gdzie w dziale recenzji opisywana jest bijatyka Ultimate Body Blows od Team17. Produkcja z zupełnie zapomnianego dzisiaj cyklu, który w swoim czasie próbował konkurować ze Street Fighterem.
Z grą wiąże się bardzo ciekawa historia – jej powstanie było związane w dużej mierze z porażką konwersji Street Fightera II na Amigę, która okazała się słaba, niegrywalna i rozczarowująca rzesze fanów czekających na okazję, by obić twarz Kenowi jako Ryu. Odpowiedzieć na ich marzenia postanowiło Team17, które jeszcze przed premierą Wormsów całkiem dobrze dbało o posiadaczy Amigi. Brytyjczycy zaproponowali Commodore przygotowanie własnego Street Fightera i tak narodziła się seria Body Blows, która doczekała się w krótkim czasie trzech niezłych pozycji. Dziś o marce pamiętają nieliczni, ale w tamtym momencie zbierała bardzo pochlebne recenzje, nazywające ją nawet najlepszą dostępną na rynku bijatyką.
Dlaczego wracamy do tego klasyka? By poczytać o ówcześnie innowacyjnym sterowaniu, które obmyślili autorzy i które sprawiało, że w to mordobicie grało się przyjemniej.
Sterowanie rozwiązano w interesujący sposób – oddzielnym przyciskom przydzielono wykonywanie ciosów nogą, ręką, osłonę oraz wywoływanie uderzeń specjalnych. Bardzo ułatwiło to sterowanie – nie trzeba już machać joystickiem we wszystkie strony równocześnie uważając, aby w odpowiednim momencie wcisnąć fire, teraz jedną ręką kierujesz ruchami postaci, a drugą zadajesz ciosy. Wymaga to oczywiście przyzwyczajenia się, ale po pewnym czasie jest już nie do zastąpienia.
I przyzwyczailiśmy się do tego całkiem nieźle, bo dzisiaj ta innowacja wydaje się cokolwiek jedynym sensownym i słusznym rozwiązaniem w przypadku gatunku. Trudno wyobrazić sobie coś innego w Tekkenie, Mortal Kombat czy Street Fighterze właśnie.
Co to za gra?
Tradycyjnie naszą podróż po dawnych newsach zamkniemy zagadką, w której celem jest odgadnięcie tytułu gry po fragmencie opublikowanej na Gry-Online.pl recenzji. Oczywiście możecie przekleić cytat w wyszukiwarkę i szybko znaleźć odpowiedź, ale przecież nie na tym ta zabawa polega. O jakiej grze tak pisaliśmy w pierwszych zdaniach naszej oceny? Dajcie znać w komentarzach, jakie są Wasze propozycje.
Czy gra może być skazana na pożarcie, zanim w ogóle ujrzy światło dzienne? Obserwując przez wiele miesięcy produkcję gry [TYTUŁ GRY], nieraz dochodziłem do wniosku, że jest to rzecz naturalna, zwłaszcza w przypadku hitów sprzed lat, za które biorą się firmy – delikatnie mówiąc – mało popularne wśród większości graczy. Stało się zatem tak, że horda fanów parających się jasnowidztwem postawiła krzyżyk na [TYTUŁ GRY] w chwili oficjalnej zapowiedzi. Bo w końcu jak to? Gra firmy Electronic Arts – tego molocha od zarabiania pieniędzy na tasiemcach – może okazać się dobra? Przecież oni zrujnują potencjał serii, zniszczą klimat i w ogóle zakopią legendę sześć stóp pod ziemią... Jak na złość malkontentom, [TYTUŁ GRY] to produkt bardzo dobry. Źle – fenomenalny. Wielu może dziwić, że ludzie, którzy stosunkowo niedawno stworzyli przeciętnego Generalsa, teraz wznieśli się na wyżyny, racząc nas grą dopracowaną niemal pod każdym względem. Taka jest jednak prawda i postaram się Wam o niej trochę opowiedzieć.
Wracamy do teraźniejszości bogatsi o nowe wspomnienia i szerszą perspektywę. Przypomnieliśmy sobie o skali piractwa sprzed lat i o tym, że nową konsolę było można kiedyś kupić na premierę. Zajrzeliśmy też na krótką chwilę w zapomniane rejony historii bijatyk i ich rozwoju. Dzielcie się własnymi spostrzeżeniami na każdy z tych tematów w komentarzach, a my widzimy się za jakiś czas w kolejnej podróży po świecie newsów z gier sprzed lat. Do zobaczenia!