Rayman Legends Recenzja gry
Recenzja gry Rayman Legends - fenomenalna platformówka staje się jeszcze lepsza
Choć wydawało się to niemożliwe, Ubisoftowi udało się stworzyć produkt jeszcze lepszy niż Rayman Origins. Legendy nie odkrywają wszystkich atutów od razu i stanowią kapitalną rozrywkę zarówno dla dzieci, jak i dla platformówkowych wyjadaczy.
- świetnie zaprojektowane, różnorodne poziomy;
- dobrze wyważony stopień trudności – łatwa kampania dla dzieciaków, trudne wyzwania tylko dla hardkorowców;
- obszerna zawartość, sporo rzeczy do odblokowania;
- oferuje dużo radości zarówno w singlu, jak i w kooperacji;
- wizualny projekt lokacji;
- etapy muzyczne;
- kapitalna oprawa graficzna i dźwiękowa.
- mały chaos w trybie kooperacji;
- licznik Lumów.
Ubisoft długo nie miał pomysłu, co zrobić z Raymanem. Po tym jak Michel Ancel w 1999 roku skupił się na innych projektach, seria coraz bardziej zaczęła oddalać się od swych korzeni. Potrzeba było ponad dekady, by francuski koncern wreszcie przejrzał na oczy i wysmażył klasyczną do bólu dwuwymiarową platformówkę. Wydana dwa lata temu gra Rayman Origins szturmem podbiła serca fanów, zgarnęła wysokie oceny w recenzjach i sprzedała się wystarczająco dobrze, by dać zielone światło ewentualnej kontynuacji. Ta pierwotnie miała powstać wyłącznie z myślą o konsoli WiiU, ale na szczęście producenci znad Sekwany z czasem zdecydowali się obsłużyć też posiadaczy innych urządzeń. I dziękujcie im za to, bo Rayman Legends to bezsprzecznie ścisła czołówka gatunku, który od paru lat, głównie za sprawą twórców niezależnych, przeżywa prawdziwy renesans.
Nowy Rayman nie wyciąga wszystkich asów z rękawa od razu. Mały zgrzyt pojawia się już na starcie – fani, którzy rozłożyli poprzednią grę na czynniki pierwsze, raczej nie będą zachwyceni wyraźnym obniżeniem stopnia trudności. W pierwszych epizodach idzie nam jak po maśle. Uzbieranie sześciuset Lumów i uwolnienie dziesięciu Małaków nie stanowi większego problemu – wystarczy dobrze się rozglądać, by każdy poziom zaliczyć ze stuprocentową skutecznością, a to w Origins – nawet w początkowej krainie – było nie do pomyślenia. Zabawę ułatwiają też gęsto rozsiane checkpointy, przypadkowa śmierć nie zmusza nas do powrotu do początku sekwencji i praktycznie przed każdym niebezpiecznym fragmentem znajduje się automatyczny punkt zapisu. Takie podejście do sprawy z otwartymi ramionami przyjmą mniej wymagający gracze i dzieci, hardkorowcy mogą natomiast poczuć się rozczarowani. Im zabraknie powodów, by powtórnie wracać do ukończonych etapów – widząc wszystkie puchary nad symbolizującymi levele obrazami, po prostu przejdą dalej i szybko zapomną, czego doświadczyli kilka minut wcześniej. Niepokojem początkowo napawa też fakt, że Rayman Legends wydaje się pozbawione czasówek, czyli piekielnie wymagających etapów, zmuszających użytkownika do ukończenia ich w określonym przez autorów terminie.
Im dalej w grę, tym jednak coraz lepiej. Poszczególne lokacje (nawet w obrębie tej samej krainy) mocno różnią się od siebie oprawą wizualną, a my stajemy wobec coraz trudniejszych wyzwań, praktycznie ciągle zaskakiwani świeżymi pomysłami. Jest to o tyle ważne, że Rayman nie rozwija się w Legends w takim samym stopniu jak w Origins – produkt nie oferuje głównemu bohaterowi żadnych premierowych zdolności. Nowości widać za to w innych aspektach, np. w konstrukcji poziomów. Prym wiedzie tu zwłaszcza epizod o nazwie „20.000 mil podlumskiej podróży”, który zawiera kapitalny etap quasi-skradankowy, zmuszający naszego podopiecznego do unikania systemów alarmowych w ukrytej w głębinach metropolii. A takich niekonwencjonalnych zagrań znajdziemy tu znacznie więcej i naprawdę trudno nie być pod ich wrażeniem.
Z innych nowinek nie sposób nie wymienić pomocnika w postaci Murfy’ego, który pojawia się w wybranych etapach. Z jego wsparciem możemy przesuwać i obracać pewne obiekty, torując sobie tym samym drogę do wyjścia. Stworek potrafi też drążyć tunele w ciastach, formować tymczasowe platformy oraz łaskotać niektórych wrogów, ułatwiając ich zabicie. Wachlarz umiejętności towarzysza zmienia się praktycznie z epizodu na epizod, dzięki czemu aż do wielkiego finału jesteśmy zaskakiwani czymś ciekawym. Na dodatek z czasem gra wymusza jeszcze większe zacieśnienie współpracy między Raymanem a Murfym. Świetnie obrazują to końcowe epizody kampanii, gdzie trzeba np. pędzić w dół na złamanie karku, podsuwając sobie kolejne elementy wystroju wnętrza pod nogi i w międzyczasie skakać pomiędzy jedną a drugą ścianą, przy okazji uwalniając kopnięciem chytrze umieszczonych Małaków. Trudne do zrobienia, ale właśnie za to kochamy tę serię, prawda?
Na plus liczą się też etapy muzyczne, wieńczące zmagania w każdej krainie. Przypominają one trochę pogoń za skrzyniami z Origins – musimy przebiec przez cały poziom, słuchając utworu doskonale zintegrowanego z wydarzeniami na ekranie, a przy okazji zbierać Lumy i ratować Małaków. Bezbłędność nie jest tu wymagana, bo tak jak każdy podstawowy level, także i te zawierają checkpointy. Nie zmienia to jednak faktu, że sprawiają one sporą frajdę. Ogromny potencjał kryjący się w tych etapach widać jednak dopiero w ostatnim epizodzie, gdzie mamy do dyspozycji tylko tego typu wyzwania, na dodatek horrendalnie utrudnione. Znikają punkty zapisu, muzyka zmienia się na ośmiobitową, a szaleńczy bieg komplikują okazjonalne fajerwerki wizualne, objawiające się na przykład irytującym jak diabli śnieżeniem ekranu. To wyzwanie dla prawdziwych hardkorowców, etapu trzeba nauczyć się praktycznie na pamięć, by potem wykonać go bez najmniejszego błędu. Każdy, kto próbował maksować Origins, wie doskonale, o co chodzi.
Tak samo trudne są czasówki, które pojawiają się dopiero w późniejszej fazie rozgrywki. Nie biegamy tu jak poprzednio po standardowych poziomach, ale po specjalnie przygotowanych od podstaw mapkach, za każdym razem rzucających nam inne kłody pod nogi. Aby w pełni zaliczyć takie wyzwanie, trzeba zmieścić się w czterdziestu sekundach i nie ma przebacz, strata nawet jednej setnej sekundy powoduje wystrzelenie uwięzionego Małaka w kosmos i musimy zaczynać od początku. Poziomy te są bardzo sprytnie zaprojektowane i oczywista ścieżka z reguły nie jest najlepsza – na ogół musimy znaleźć jakiś sposób na przyspieszenie procesu, by zmieścić się w najlepszym terminie. Levele te to momentami prawdziwa podróż przez mękę, ale satysfakcja z ich ukończenia jest ogromna.
W charakterze deseru Legends serwuje też kilkadziesiąt etapów znanych z Origins, nieznacznie usprawnionych, tak by uwzględnić część zawartych w produkcie Ubisoftu nowości: zmieniony system zdobywania podwójnie punktowanych Lumów i obecność aż dziesięciu Małaków w etapie. Zestaw jest mocno zróżnicowany i zawiera wszystkie rodzaje „misji”: standardowe poziomy, loty na komarze, a nawet pogonie za skrzyniami. Ów powrót do korzeni to generalnie przyjemny dodatek, znacznie wydłużający czas potrzebny na pełne ukończenie gry, ale o pianiu z zachwytu nie ma mowy – największą radość z niego będą mieć ci z Was, którzy nie obcowali z poprzednią odsłoną cyklu. Warto tu nadmienić, że dostęp do starych poziomów jest ograniczony zdrapkami, które to z kolei zdobywa się w standardowej kampanii, odpowiednio wysoko punktując. Na podobnej zasadzie odblokowujemy w Legends galerię stworków, codziennie potrafiących podnieść stan konta.
No właśnie – konto. W grze obecny jest ogólny licznik Lumów, które wrzucane są do jednego wora, niezależnie od tego, w jakiego rodzaju zmaganiach bierzemy udział. Celem ostatecznym jest uzyskanie miliona żółtych stworków i trzeba w tym miejscu jasno powiedzieć – ktoś tu ewidentnie przesadził. Za pełne ukończenie kampanii nie da się wyciągnąć więcej niż 120 tysięcy Lumów, rozłożenie gry na czynniki pierwsze ledwie pozwala zbliżyć się do połowy tej kwoty. Po rozpracowaniu całej zawartości nie ma już za bardzo co robić – albo skupimy się na żmudnym powtarzaniu ogranych już poziomów, albo weźmiemy udział w wyzwaniach na nieskończenie wielkich mapkach, gdzie nasze dokonania porównywane są z rezultatami innych osób. Niestety wspomnianych wyzwań jest zdecydowanie za mało – dwa pojawiają się raz na dobę, kolejne dwa co siedem dni.
Oprawa wizualna gry to absolutny majstersztyk, dwuwymiarowe cudo. Rayman Legends nie jest tak „rysunkowe” jak wcześniejsza odsłona cyklu, ale trudno uznać to za wadę, bo w ruchu nieotoczone konturami sylwetki bohaterów prezentują się olśniewająco. Świetna animacja postaci i złożone z kilku planów lokacje również budzą podziw. Obszernemu zapewne sztabowi grafików należą się najwyższe słowa uznania – choć wydaje się to nieprawdopodobne, ta część jest jeszcze ładniejsza od swej poprzedniczki. Warstwa audio też okazuje się bez zarzutu, rozgrywce towarzyszy sympatyczna ścieżka dźwiękowa, która nigdy – no, może poza wspomnianymi wcześniej etapami muzycznymi – nie przebija się na pierwszy plan. Radość dla uszu, radość dla oczu – czy trzeba czegoś więcej?
Rayman Legends ma zaimplementowany tryb kooperacji – bawić mogą się nawet cztery osoby przy jednej konsoli (pięć w przypadku WiiU, gdzie dodatkowo obsługiwany jest Murfy). Zmaganiom w drużynie towarzyszy znany z Origins chaos, co bardziej drażni niż cieszy – dwójka graczy to moim zdaniem optymalny skład, w obszerniejszym wariancie robi się zdecydowanie zbyt tłoczno. Autorzy mogliby postarać się też o bardziej różnorodny garnitur postaci – bohaterów jest sporo, ale większość stanowią te same modele w innym wariancie kolorystycznym. Gdy część uczestników zmagań uprze się na księżniczki (a jest ich aż dziesięć rodzajów), trudno będzie połapać się, kto jest kim. Na koniec warto dodać, że gra oferuje też tryb bezpośredniej rywalizacji o nazwie Kung Foot, pozwalający wziąć udział w meczu piłki nożnej. Niby nic nadzwyczajnego, ale w grupie przyjaciół moduł ten dostarcza sporo radości.
W ostatecznym rozrachunku nowe przygody Raymana prezentują się po prostu fenomenalnie. Praktycznie każdy znajdzie tu coś dla siebie – mniej wymagający gracze znacznie łatwiejszą niż w Origins kampanię, hardkorowcy dużą liczbę różnorakich wyzwań, które wycisną z nich siódme poty. Świetna oprawa audiowizualna, kapitalnie zaprojektowane, różnorodne etapy oraz obszerna zawartość to kolejne plusy tej produkcji. Jeśli kogoś nie przeraża chaos w multiplayerze, będzie doskonale bawić się z paczką znajomych przy jednej konsoli, pozostali również wyniosą z gry sporo, mordując się z najtrudniejszymi poziomami w pojedynkę. Legends to produkt niemalże kompletny, odsłaniający swoje atuty z czasem, dzięki czemu praktycznie do samego końca budzący zainteresowanie. Gdyby nie ten przegięty licznik Lumów, mielibyśmy platformówkowy ideał. Niestety, to akurat ewidentnie nie wyszło, więc Ubisoft musi jeszcze poczekać z postawieniem kropki nad i.
Fani gatunku mogą brać Rayman Legends praktycznie w ciemno. Seria narodziła się na nowo i w drugiej odsłonie prezentuje trend zwyżkowy. Jeśli ewentualna „trójka” i „czwórka” okażą się jeszcze lepsze, to my, recenzenci, będziemy mieć problem. Powoli zaczyna brakować punktów na skali.