autor: Borys Zajączkowski
Szymek Czarodziej - recenzja gry
Simon the Sorcerer 3D to typowa gra przygodowa z sympatycznym czarodziejem Simonem w roli głównej, tym razem z nową, trójwymiarową szatą graficzną.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
O wymierzaniu tego szlachetnego gatunku jakim są gry przygodowe, powiedziano i napisano już wiele, a dyskusja o tym, czy przygodówki wymrą, czy nie wymrą, trwać będzie aż wymrą. :-/ Póki co, jakby na złość głosicielom rychłej ich śmierci, zaczęło się pojawiać sporo dobrych tytułów, które wprawdzie coraz to mniej klasyczne gry przygodowe przypominają, lecz z całą pewnością grami przygodowymi są. I to dobrymi. Tymczasem niespodziewany gwóźdź do trumny wbić może sam umierający, jak się okazuje. I to umierający, który nie tylko niegdyś miał się bardzo dobrze, lecz nawet więcej: stanowił odrębną jakość w czasie, gdy gier przygodowych było zatrzęsienie i trudno było się ich autorom zdecydować na to, co od kogo skopiować. Mam na myśli oczywiście obie części „Simona the Sorcerera” – przygodówki wciągającej a przy tym okraszonej sporą dozą ciętego i niewymuszonego humoru. Tytułowy Simon, nie do końca podług swej woli stający się równie tytułowym sorcererem, człowiek co najmniej młody, snuł się po baśniowej krainie powłócząc nogami, jak każdy zmęczony życiem nastolatek. Przy byle okazji słuchał walkmana, na średniowieczną maszynę do tortur mówił zgodnie z prawdą „Iron Maiden”, a na kowadło również prawdziwie i nie mniej dowcipnie: „heavy metal”. I co się z tym nastolatkiem po dziesięciu latach stało? Zestarzał się. I to zestarzał się nieładnie. Jego naturalne poczucie humoru zastąpiły wymuszone i często niesmaczne komentarze, jego przygody stały się nudne, sterowanie jego poczynaniami niewygodne, a sama gra przeraźliwie brzydka. Wielka to strata dla miłośników gatunku i hektolitry wody na młyn wieszczy jego końca.
To znaczy... (tak, żeby nie mieszać od razu z błotem gry przecież wyczekiwanej, w której gro ludzi pokładało niemałe nadzieje) jeden element „Szymka czarodzieja” godzien jest uwagi a nawet pochwały. Jest nim udźwiękowienie gry. Wiele jednakże o dźwiękach i muzyce przeważnie napisać się nie da. Jak są złe, to są złe, jak są dobre, to są dobre. W „Szymku” są dobre. Nawet rodzimi lektorzy, mój ulubiony temat do narzekania, odwalili kawał dobrej roboty i ich głosy mile brzmią dla ucha. Oczywiście ich anglojęzyczni koledzy jak zwykle spisali się nieco lepiej, ale nie pojawia się pomiędzy nimi tak wielka przepaść, jak to nader często zwykło się zdarzać.
Inna rzecz, że same dialogi przeważnie są nudne, mało zabawne i po włączeniu napisów z przyjemnością byśmy sobie przydługie pogawędki darowali, a tego zrobić się nie da. Rozmowy w grze są po prostu za długie, za nudne i za mało śmieszne. No, chyba że ktoś zrywa boki słysząc:
- Przedwcześnie zrywając owoc brzoskwini spowodujesz czyjąś śmierć!
- Jakoś to przeżyję.
Pomijając już fakt, że to jeden z najśmieszniejszych dowcipów w grze, gracz, którego ten rodzaj humoru przyprawia o spazmy śmiechu, ma niewielkie szanse na rozwiązanie jakiejkolwiek zagadki. Delikatnie rzecz ujmując.
Same zagadki zaś bywają wcale interesujące, acz pomyślane zostały w zgodzie z regułą, która każe wymagać od graczy coraz to mniej kombinowania. Gry stają się coraz to łatwiejsze i coraz to bardziej zręcznościowe. Szymek zmuszony jest zatem od czasu do czasu do wykazania refleksu lub celności, a od przemęczenia myśleniem ratuje go często tak wiele podpowiedzi, że aż głupio. Generalnie najtrudniejsze w grze jest poruszanie się postacią Szymka. O ile bowiem na świeżym powietrzu sterowanie jego chodem lub biegiem trzyma się zasad popularnych gier z widokiem TPP, o tyle wewnątrz budowli i pomieszczeń filmowanie bohatera zostało pomyślane tak, jak onegdaj w „Alone in the Dark”. Przy czym stacjonarnie rozmieszczone kamery usytuowane zostały często w takiej odległości od siebie, że bywa, iż postać Szymka zdąży zniknąć już z pola widzenia jednej kamery, a jeszcze nie pojawia się w następnej.
Aby gracz opanował tajniki sterowania i nie pogubił się w wachlarzu dostępnych opcji (bieganie, czołganie się, podnoszenie i używanie przedmiotów), autorzy gry pomyśleli o tutorialu. Obowiązki wychowawcze przejmuje na siebie dobra i brzydka jak noc wróżka. Po prawdzie brzydka jak bawarskie dziewczyny ze skrzydełkami od przepicia lub coś w tym stylu. Same zaś jej nauki są tak straszliwie nudne i ponad miarę rozciągnięte w czasie, iż aby przejść już sam początek gry, trzeba wykazać sporo samozaparcia i dobrej woli.
Jeszcze więcej wyrozumiałości wymaga pogodzenie się z grafiką. W zasadzie nie wiem, co o niej napisać, gdyż stanowi ona absolutne kuriozum. Ja rozumiem, że oszczędność formy może być zaletą, hołduję przewadze ducha nad materią i wiem to bardziej, niż bym sobie tego życzył, że uroda to nie wszystko, ale... na litość... nie w grze przygodowej. Gra przygodowa MUSI być ładna. Brzydotę można było wybaczyć „Cywilizacji” a nawet „Arcanum”, ale przecież nie przygodówce. Od zarania dziejów gier komputerowych, to właśnie gry przygodowe stanowiły podstawową siłę napędową dla pracy grafików, zanim pałeczkę przejęły strzelaniny doomopodobne. Bardzo źle się stało, że autorzy gry zdecydowali się na porzucenie starej techniki na rzecz trójwymiarowego nie-wiadomo-co, gdyż im to bardzo, ale to bardzo nie wyszło. Modele obiektów są banalne aż do bólu. Postaci składają się przeważnie z prostopadłościanów, a animowane są za pomocą najprostszych przesunięć i obrotów. Zastosowana paleta kolorów wypala oczy, a konieczność odbywania długich wędrówek po pustych drogach nie pozwala ich zamknąć.
W świetle wszystkiego powyższego – straszliwej brzydoty, nudnych dialogów, niepotrzebnych elementów zręcznościowych – mało istotne staje się to, że fabuła sama w sobie nie ma się aż tak źle. Oto zły czarnoksiężnik, Sordid, porzuca ciało Szymka, które był skradł i którego używał (ahem, nosił je na sobie – nic z tych rzeczy) od ostatniego razu. Wciela się zaś w postać monstrum przygotowanego dlań przez jego wiernego ucznia Runta. Na spółę opracowują kolejny ZŁY plan wymierzony przeciw młodemu czarodziejowi oraz światu w ogólności. Szymek zaś zostaje przywrócony do życia w swojej pierwotnej formie i rusza ten świat ratować, a Sordidowi nosa utrzeć. Czyli wszystko pozostaje w zgodzie z klasycznym schematem – mogłoby być.
No i doszedłem do bardzo przykrego momentu, w którym nie mam już o czym pisać, a recenzja jest skandalicznie krótka i przesycona jadem. Mógłbym wprawdzie jeszcze popomstować trochę na niewygodny dostęp do ekwipunku Szymka, na brak obsługi myszy w grze i pojawianie się jej deus ex machina w menu. A mógłbym przeciwnie: starać się na siłę doszukać wszystkich jakichś tam atrakcyjnych elementów. Może nawet poudawać trochę, że nienajgorsza fabuła i czasami fajne zagadki pozwalają mimo wszystko czerpać z „Szymka czarodzieja” przyjemność. Ale zwyczajnie mi się nie chce. Nie chce mi się tak samo, jak nie chciało mi się w tę grę grać do końca. Szkoda, szkoda, szkoda... Obie części „Simona the Sorcerera” były grami zajefajnymi. „Simon 3D” jest... nie wiem, czym jest.
Shuck