autor: Emil Ronda
We Love Katamari - recenzja gry
We Love Katamari to gra relaksująca. To również idealna gra dla tych, którzy narzekają na brak świeżych pomysłów i lubują się w grach „innych”. Proste zasady, niezła, pokręcona muzyka i taki sam unikalny styl.
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
Od kiedy Król Kosmosu podmienił stare gwiazdy tworami katamari, stał się ulubieńcem ludzi. Jego syn – Książe – opanował do perfekcji sztukę „rolowania” katamari. Każdego dnia nadzieje ziemskich fanów na spełnienie marzeń rosły w postępie geometrycznym, niczym toczona przez księcia pochłaniająca wszystko kula – wspomniane katamari. „Chciałbym zrolować więcej rzeczy!”, „Chce zrolować to i tamto!”, „Zroluj coś szybko!” – krzyczeli. Tak więc Książe nie mogąc zawieść wiernych fanów, zstąpił na Ziemię i wkręcił się niesłychanie w to przedziwne rolowanie!
Jak gra „o niczym” zdobywa popularność
Pewnego razu na japońskim rynku pojawiła się gra Katamari Damacy. Pojawiła się i z biegu zyskała ogromną popularność, później powtarzając sukces w Ameryce Północnej. Udało jej się to dzięki niezwykle prostemu, a jednocześnie wciągającemu pomysłowi na zabawę.
Toczymy kulę. Zaczynami na przykład na planszy będącej dziecięcym pokojem. Do kuli przyczepia się teoretycznie wszystko, co napotkamy na swojej drodze, ale to, czy uda nam się akurat „zassać” jakiś gadżet zależy od wielkości kuli i samego przedmiotu. Dla przykładu – maluchem słonia raczej nie rozjedziecie. Tak więc trzeba mierzyć siły na zamiary i na oko oceniać, czy uda nam się przyczepić czekającą na drodze kuli maskotkę czy krzesło. Przylepione do kuli przedmioty powiększają jej rozmiar i tak systematycznie nasze możliwości rozjeżdżania wszystkiego wokół rosną. Wszystko po to, by po chwili wtoczyć się z pokoju dziecinnego np. do salonu i tam pochłaniać sprzęt RTV, a później samych mieszkańców. Jeśli wielkość kuli pozwala na zniszczenie ogrodzenia, z ogrodu pomykamy na ulicę i tu już zaczyna się totalna rzeź – pod naszą kulę wpadają, przechodnie, samochody, latarnie, czasem całe domy!
I tak naprawdę to główne zasady rządzące rozrywką. Nie zmieniło się to również w drugiej części – tu opisywanej – a pierwszej, która pojawiła się w Europie. Dodatkowym elementem, który sprawił, że w gry z serii Katamari gra się tak fajnie, jest bez wątpienia muzyka – niezwykle oryginalna, zabawna, dodająca barwy temu, co dzieje się na ekranie. Bez muzyki nie byłoby uroku Katamari. Właśnie te elementy wzięte do kupy zdecydowały o dużej popularności tej gry w Japonii, a później w Stanach Zjednoczonych.
Nie ma miejsca, w którym nie mógłbyś turlać
W We Love Katamari twórcy sami zażartowali sobie z popularności pierwszej części. Książę podróżuje po planecie w poszukiwaniu jej mieszkańców, spełniając ich życzenia roluje wszystko, wszędzie i dla każdego. Mieszkańcy planety bowiem są bez wyjątku wielkimi fanami zabawy z katamari i początkowo sceptycznie nastawiony do pomocy Król Kosmosu po usłyszeniu każdego jednego komplementu (np. tego, że ma stylowe i seksowne rajtuzy) wysyła bez wahania swego Księcia. A ten roluje w najróżniejszych klimatach – pod wodą, w miastach, na wsiach, w zoo, w górach zasypanych śniegiem, na wyścigach samochodowych – wszędzie tam, gdzie znajdą się fani. Bez wyjątku oddają oni „utoczone” przez księcia katamari królowi – a ten wrzuca je w przestrzeń kosmosu, gdzie widoczne stają się niczym gwiazdy.
Plansze różnią się od siebie klimatem, choć znajdą się powtórki z rozrywki – na szczęście występują one z umiarem i w dużych odstępach czasu. Na każdej z plansz gracz ma jakieś zadanie do wykonania – najczęściej jest to zrobienie w narzuconym okresie czasu katamari o konkretnym rozmiarze. Inne to np. wyłapywanie tylko pewnych przedmiotów czy też osiągnięcie wytyczonego rozmiaru kuli, ale bez widocznego licznika (czyli na oko).
Co dwa ‘analogi’, to nie jeden
We Love Katamari to gra na zręcznościowa ‘na orientację’. Tocząc kulę musimy szybko podejmować decyzje o dalszym kierunku i o tym, czy stojący na drodze przedmiot przyczepi się, bo jeśli jest za duży – odbijemy się od niego zakłócając rytm, a zmiana kierunku kosztuje drogie sekundy.
Sterowanie jest tak samo oryginalne, jak pomysł na grę. Pchanie dużej kuli kojarzy się Wam zapewne z używaniem obu rąk, prawda? No więc, by pchnąć katamari do przodu, musicie wychylić obie gałki analogowe! Możemy też gwałtownie przyspieszyć, ale wydaje się, że ten trik ma zastosowanie tylko w przypadku, gdy jesteśmy już pewni, że naszej kuli w zasadzie nic nie stanie na przeszkodzie, gdyż nad rozpędzoną katamari nie ma praktycznie przez pewien czas kontroli. Istnieje możliwość szybkiej zmiany kierunku toczenia kuli o 180 stopni, a także spojrzenia na plansze z wysokiej perspektywy – dobre, jeśli chcecie zaplanować drogę, ale moim zdaniem zbyt czasochłonne – lepiej turlać cały czas.
Krótko, bo mało poligonów (hę?)
Graficznie jest tak jak w przypadku całej gry – oryginalnie. Nie ma mowy o przepychu poligonów czy o bogactwie różnego rodzaju efektów. Prawdę mówiąc, ta gra mogłaby w niższej rozdzielczości i z troszkę mniejszą liczbą obiektów ruszyć na PSX/PSone! Za to cartoonkowy styl całej oprawy po prostu nie daje się nie lubić i większej mocy obliczeniowej zwyczajnie tu nie potrzeba. We Love Katamari to doskonały argument dla tych, którzy twierdzą, że nowoczesna grafika nie jest potrzebna, by zapewnić dobrą zabawę w grach komputerowych. Dźwięk to przede wszystkim idealnie dobrana i zróżnicowana, ale zawsze klimatyczna muzyka, o której już pisałem. Efekty występują głównie w menu – podczas zabawy są znikome.
Chill, baby, chill...
Żywotność gry jest całkiem spora – plansz jest dużo, bo kilkadziesiąt. Trzeba jednak zaznaczyć, że We Love Katamari jest grą, w którą zawsze gra się przyjemnie – nawet jeśli włączycie ją na kilkanaście minut. Przy tym tytule będziecie się relaksować, a nie nerwowo spinać – to ważne. Każdy poziom można powtarzać polepszając wyniki, a chęć zrolowania absolutnie wszystkiego na planszy jest bardzo duża, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia (pochłaniania). Poza tym świetne jest uczucie, gdy zaczynacie turlać maleństwo pochłaniając tylko szpilki i pinezki, a kończycie „wyskokiem” na miasto pozbawiając mieszkańców ich bloków, parków i pociągów. Taka relaksująca gra katastroficzna.
Na Katamari fajnie się patrzy także z boku, ale można zaprosić do zabawy – po raz pierwszy w serii – drugą osobę. Tu mamy dwa tryby. Pierwszy to klasyczny versus czyli podzielony ekran (pionowo) i pojedynek między graczami na jak największe katamari. Drugi tryb to kooperacja! We dwóch pchamy kulę, a jeden gracz odpowiada za jedną gałkę analogową – żeby kula toczyła się do przodu – każdy musi wychylić „grzybka”. To dobry, multiplayerowy tryb i choć wymaga odrobiny zgrania i treningu, wydaje się być bardziej grywalny od versusa, ze względu na brak podzielonego ekranu (lepsze spektrum obserwacji otoczenia).
Widoczność w zasadzie to chyba jedyny mankament tej gry. Jestem przekonany, że niektórzy darują sobie granie, bo „za mało widać”, a przestawianie widoku wcale nie należy do łatwych – po chwili i tak trzeba wrócić do tego jedynego słusznego, by turlać dalej. Jednak ten „problem” (ja tam się szybko przyzwyczaiłem) występuje jedynie na początku danego poziomu, bo gdy kula robi się coraz większa – oddala się także kamera i to na tyle daleko, że po prostu widzimy więcej niż na początku.
Rozjechać słońce? Też potrafię
Zastanawiałem się długo, czy prostota tej gry wpływa ujemnie na jej ocenę. I powiem Wam, że to trudne pytanie, bo pomysł jest świetny, otoczka również (humor, muzyka!). Jednak gra mogłaby być tańsza niż sugerowane 199 złotych. Dlaczego? Bo wielu graczy potraktuje ją bardziej jako wciągający i bardzo przyjemny przerywnik od bardziej skomplikowanych tytułów. Takie mam wrażenie.
We Love Katamari to gra relaksująca. To również idealna gra dla tych, którzy narzekają na brak świeżych pomysłów i lubują się w grach „innych”. Proste zasady, niezła, pokręcona muzyka i taki sam unikalny styl.
Przemierzając księciem wieś w poszukiwaniu fanów turlania dziwnej kuli natknąłem się na psa, który wyjawił mi bez ogródek, że często sam grywa w Katamari. Zastanowił się, czy dałbym radę zrolować... słońce. I wyobraźcie sobie, że jest plansza, na której musimy wchłonąć wszystkie stworzone przez nas planety tworząc tak dużą katamari, aby sprostać zadaniu postawionemu przez kundla. Japończycy i ich dziwne gry. Ale to gry, które mają w sobie ten wyjątkowy, nienazwany pierwiastek.
Emil „Samuraai” Ronda
PLUSY:
- nadal pomysł, mimo że to druga część gry – dla Europejczyków pierwsza dostępna;
- unikalny, oryginalny styl prezentacji gry;
- muzyka – świetnie pasująca do takiej beztroskiej zabawy;
- tryb multiplayer – szczególnie cooperative.
MINUSY:
- to tylko gra o turlaniu kuli – wciągająca, ale banalna w założeniach;
- zbyt małe zróżnicowanie zadań; wydaje się jednak, że jest to podyktowane prostymi jak drut regułami gry;
- kamera w początkowej fazie turlania jest zbyt blisko kuli, co ogranicza widoczność i planowanie manewrów.