Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 13 grudnia 2010, 12:32

autor: Amadeusz Cyganek

Tron Evolution - recenzja gry

Fantastyczna cyberprzestrzeń świata Trona znana dotąd głównie z filmowego hitu z lat osiemdziesiątych trafia również na ekrany naszych komputerów! Czy Tron: Evolution to gra na miarę nadchodzącego kinowego hitu?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Dwadzieścia osiem lat po premierze nowatorskiego wówczas filmu Tron cybernetyczne uniwersum powraca ze zdwojoną siłą wraz z obrazem Tron: Dziedzictwo w reżyserii Josepha Kosinskiego. Tradycyjnie już kinowej premierze studia Walta Disneya towarzyszy wirtualna adaptacja, stanowiąca często fabularne uzupełnienie lub też dająca początek zupełnie nowej historii. Do zastępu gier na kanwie filmów dołącza Tron: Evolution – najnowsze dzieło studia Propaganda Games. Choć wydawałoby się, że ten fantastyczny świat nadaje się do growego hitu jak żaden inny, rzeczywistość pokazuje, że komputerowy Tron nie zagrzeje miejsca na tytułowym królewskim siedzisku.

W grze wcielamy się w Anona – jednego ze strażników aplikacji strzegących porządku w systemie. Szybko okazuje się, że nasz bohater będzie miał więcej roboty niż zwykle. W świecie Trona bowiem, podczas ceremonii mianowania nowego administratora systemu, zawiadującego wszystkimi programami, dochodzi do akcji wywrotowej. Wspomniana gala zostaje przerwana atakiem wirusów naruszających strukturę wirtualnego uniwersum. Za ów atak odpowiedzialny jest Abraxas, który tym samym rozpoczyna ekspansję na wszystkie pozostałe sektory, zarażając poszczególne jednostki. Do tego dochodzi spisek, w który uwikłany jest Clu, zaś cała intryga powiązana jest z osobą Kevina Flynna – twórcy i głównego zarządcy platformy. Naszym zadaniem jest oczywiście rozwiązanie zagadki i zatrzymanie ekspansji szalejących wirusów, których jedynym celem jest zniszczenie Trona i objęcie dominacji w wirtualnym świecie.

Futurystyczny kombinezon Anona – wielu chciałoby go założyć.

Trzeba jasno powiedzieć, że historia przedstawiona w grze nie robi, niestety, jakiegoś szczególnego wrażenia. Przechodząc kolejne etapy, nie mogłem oprzeć się odczuciu, że twórcy zmarnowali potencjał drzemiący w tym uniwersum. Szczególnie widać to w finałowych etapach gry, przygoda kończy się bowiem w sposób wykreowany nieco na siłę i zdecydowanie nieciekawy. Dobrze za to wykorzystano licencję, jeśli chodzi o postacie, jakie tu spotykamy – mamy do czynienia z Quorrą, naszą przewodniczką po cybernetycznym świecie, Kevinem Flynnem czy czarnym charakterem Clu – dwóch ostatnich mogliśmy zobaczyć także w filmowym pierwowzorze.

Rozgrywka w Tron: Evolution w głównej mierze opiera się na walce z zastępami wrogów atakujących nas pod przewodnictwem Abraxasa. Naszym głównym orężem w pojedynkach z cyberprzeciwnikami jest dysk – jedyna skuteczna w świecie gry broń. W trakcie zabawy możemy go dowolnie rozwijać i modyfikować, a wszystko dzięki rozsianym po całym układzie stacjom, zawierającym odpowiednie uaktualnienia i rozszerzenia dla naszej postaci. Uzyskujemy je, wykorzystując wolne megabajty w naszej pamięci, zdobywane podczas całej wędrówki. Ograniczenia dotyczące rozwijania postaci objawiają się także w sposobie osiągania kolejnych poziomów doświadczenia, którego wskaźnik rośnie wraz z każdym pokonanym przeciwnikiem. Wolne miejsca w pamięci możemy przeznaczać na przeróżne rozszerzenia – wśród których znajdziemy dodatki do dysku, nowe umiejętności i kombinacje przydatne w walce czy zwiększenie zasobów życia i energii. Warto korzystać z tego typu uaktualnień naszego systemu – bez nich walka w późniejszych stadiach rozgrywki staje się niezwykle trudna.

Końcowe potyczki to jednak w tej chwili najmniejszy problem – największą zagwozdką jest fakt, czy w ogóle dotrwamy do finału. Wszystko przez niesamowitą wręcz schematyczność rozgrywki. O ile pierwsze kilkadziesiąt minut jest naprawdę wciągające, tak im dalej zagłębiamy się w strukturę tego świata, tym bardziej mamy świadomość, że wszystko to już robiliśmy i to wcale nie tak dawno, jak mogłoby się wydawać. Głównym winowajcą tego stanu rzeczy jest nadmierna eksploatacja kilku schematów misji, które obserwujemy przez cały czas trwania gry. Chodzimy od komnaty do komnaty, od placu do placu, niszczymy kolejne grupki nacierających szkodników i brniemy dalej, by po chwili znowu powtarzać praktycznie identyczne sekwencje. Zabawa, zamiast stawać się bardziej przyjemna, wywołuje frustrację, bo niedomiar pomysłów na urozmaicenie przygody przykryto tabunami przeciwników, którzy pod koniec wyskakują z praktycznie każdego skrawka planszy w hurtowych ilościach. Rozgrywka jest całkowicie liniowa – gra prowadzi nas za rączkę od początku do samego finału opowieści, a na dodatek mamy możliwość skorzystania z pomocy programu, który wytycza dokładną ścieżkę wiodącą do celu podróży. Nie zachwyca zamknięta struktura świata – patrząc na mieniące się w oddali wieżowce i kompleksy budynków, czujemy jak ciągnie nas, by przejść się tam na piechotę i choć przez chwilę podziwiać w pełnej krasie ten fantastyczny układ. Tymczasem jesteśmy zmuszeni do skakania z platformy na platformę i chodzenia po korytarzach, posyłając przy okazji na wirtualne cmentarzysko kolejne grupki wrogów.

Ciosy specjalne to najskuteczniejsza broń w walce z grupą oponentów.

Słabo wypada także system walki, na którym opiera się większość rozgrywki. Eksterminacja popleczników Abraxasa polega głównie na powielaniu rządzących potyczkami schematów. Wraz z postępami w rozgrywce przychodzi nam mierzyć się z nowymi jednostkami – sęk w tym, że są to jedynie zmodyfikowane i odpowiednio ulepszone projekty, z którymi mieliśmy już wcześniej do czynienia. Ich pokonanie sprowadza się do wykorzystania jednego typu kombinacji, przeznaczonego specjalnie dla danych jednostek. Jak się okazuje, całą grę przechodzimy, stosując zaledwie kilka wariantów ataku. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem, że twórcy przygotowali kilkadziesiąt sposobów na skuteczne kasowanie antagonistów – pytanie, w jakim celu władowano sporo pracy w coś, czego nie ma sensu w ogóle wykorzystywać? Pominę już fakt, że w większości są one zupełnie nieefektywne, a co za tym idzie – zwyczajnie nieprzydatne. Szybszą eksterminację niechcianych aplikacji prowadzimy dzięki energii – naładowanie jej zasobów umożliwia użycie specjalnych ataków, które oddziałują na całą grupkę przeciwników znajdujących się w pobliżu. Jej stan uzupełniamy podobnie jak zdrowie – skaczemy po generatorach, przebiegamy po specjalnych polach i ćwiczymy powietrzne ewolucje na stacjach energetycznych. Paradoksalnie zginąć na polu walki wcale nie jest tak trudno – wszystko przez zmasowane ataki wirusów, od których w wielu sytuacjach nie sposób się opędzić. Pojedynkowanie się z większymi grupami sprowadza się do gorączkowego klikania i modlenia się, byśmy zdążyli przebiec po najbliższym punkcie energetycznym. Sprawy nie poprawia także nie najlepsza praca kamery, szczególnie w mniejszych pomieszczeniach. Szkoda, że twórcy nie pokusili się o większe zróżnicowanie jednostek sił wroga – gra sprowadza się do tego, by niszczyć wszystko, co jest pomarańczowe i się rusza, co okazuje się, niestety, czynnością okropnie monotonną.

Sekwencje pojedynków w grze przeplatane są elementami zręcznościowymi, stworzonymi na modłę tych z Prince of Persia: biegamy po ścianach, chwytamy się krawędzi, przeskakujemy po punktach magnetycznych lub robimy powietrzne salta – trzeba przyznać, że cyberprzestrzeń otwiera przed nami ciekawe możliwości. Wszystkie ewolucje wykonujemy wprawdzie za pomocą tylko jednego przycisku, ale zręcznościowe odcinki wyglądają dynamicznie i są dobrze zrealizowane.

Epizodycznie w grze pojawiają się także misje wymagające użycia pojazdów. W kilku fragmentach uciekamy przed wrogami kultowym światłocyklem – futurystycznym jednośladem i zarazem znakiem rozpoznawczym całego uniwersum. Aż szkoda, że nie poruszamy się nim częściej – etapy z jego udziałem są niezwykle dynamiczne. Co prawda wirtualny motocykl jest podsterowny (zwłaszcza na zakrętach), ale frajda z jazdy okazuje się naprawdę spora. Interesująco prezentują się także zadania z czołgiem w roli głównej, ale zestrzeliwanie wrogów za pomocą laserowych pocisków to banalnie prosta czynność. W grze znajdziemy także tryb multiplayer, zawierający jednak tylko standardowe warianty rozgrywki. Mamy bowiem tradycyjny deathmatch, Bit Runner – czyli moduł polegający na zbieraniu bitów, zwiększających pokłady naszej energii, oraz doskonale znaną rozgrywkę z przechwytywaniem flagi (Capture the Flag). Ciekawostką jest fakt, że do gry wieloosobowej wykorzystujemy postać, którą kierowaliśmy w przygodzie dla pojedynczego gracza. Warto więc poświęcić kilka godzin na to, by dobrze rozwinąć naszego Anona – ciężko początkowo coś ugrać, stając do walki z podstawowymi umiejętnościami.

Widok tej maszyny zwiastuje kolejną grupę wrogów do załatwienia.

Tron to jeden z najbardziej oryginalnych i urzekających komputerowych światów – co do tego nie ma chyba żadnych wątpliwości. Twórcom całkiem nieźle udało się oddać ducha tego fantastycznego uniwersum – dominująca, ciemnoniebieska stylistyka od razu przywodzi na myśl cybernetyczne wnętrza układów scalonych, w których toczy się odwieczna walka pomiędzy systemem operacyjnym a wirusami. Futurystyczna zabudowa i oryginalne projekty postaci wciąż przypominają, że jesteśmy tam, gdzie technika i komputery odgrywają szczególną rolę. Szkoda, że twórcy nie pokusili się o większą interakcję naszego bohatera z otoczeniem – mieszkańcy świata rozmawiają ze sobą, z centrum dowodzenia dochodzą mało interesujące komunikaty, a my w osobie Anona przemierzamy kolejne korytarze, czując się jak ostatni sprawiedliwy i zarazem totalnie wyalienowany ze świata koleś. Słabo (to już chyba tradycja) prezentuje się polski dubbing – rodzimi lektorzy wypowiadają kwestie w sposób wyprany z emocji i totalnie beznamiętny.

Wniosek jest krótki i nasuwa się od razu – panowie z Propaganda Games nie poradzili sobie z okiełznaniem wirtualnego świata w sposób taki, jak byśmy sobie wymarzyli. Tron: Evolution to gra tylko przeciętna – choć zawiera kilka ciekawych pomysłów i sprawnie odwzorowuje realia rządzące futurystycznym uniwersum, to zalety mimo wszystko toną w morzu średniactwa i oklepanych schematów, na których opiera się praktycznie cała rozgrywka. Zrobienie gry na miarę filmowego pierwowzoru przerosło jej twórców – mimo że nie jest to zła produkcja, to jednak nie wychyli nosa poza peleton średniaków, które nie zrobią większej kariery. Minie okres popularności nowego filmu – skończy się czas tej gry. Brutalne, ale jakże prawdziwe.

Amadeusz „ElMundo” Cyganek

PLUSY:

  1. wspaniałe uniwersum;
  2. światłocykle;
  3. elementy zręcznościowe;
  4. rozwój postaci.

MINUSY:

  1. schematyczność;
  2. monotonia;
  3. nie najlepszy system walki;
  4. taka sobie fabuła;
  5. polski dubbing;
  6. liniowa rozgrywka.
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!