autor: Daniel Kazek
The Great Art Race: Wyścig po obrazy mistrzów - recenzja gry
Udany remake klasycznego hitu zawsze znajdzie swoich zwolenników. Czy jednak tak niszowa i nie pierwszej młodości produkcja jest w stanie zadowolić wszystkich potencjalnych nabywców?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Wyścig po obrazy mistrzów? A cóż to za dziwaczny tytuł chciałoby się zapytać. Podobnie jak ja, pewnie i większość z Was wolałaby przybić obraz do ściany aniżeli zastanawiać się nad jego ukrytym przekazem. Tym bardziej, że tytuł sugeruje styczność z tuzami malarstwa, a ci – jak wiadomo – zawsze próbowali mówić w farbowany sposób. Bać się jednak nie ma czego, bo gra ta to prosta handlówka, wprawdzie niekonwencjonalna, ale jednak podpadająca pod kryteria gatunku.
Aby lepiej zrozumieć, z czym mamy do czynienia, należy przenieść się do drugiej połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to bowiem na rynku zadebiutował Vermeer, niemieckojęzyczny program, który zyskał wielu zwolenników w naszym kraju. Gra urzekła graczy nieskomplikowaną i jednocześnie wciągającą jak diabli rozgrywką, a fakt istnienia bariery językowej nikomu zbytnio nie przeszkadzał. Zabawa polegała na zarabianiu pieniędzy poprzez sprzedaż towarów oraz skuteczną walkę na aukcjach dzieł słynnych malarzy. Wszystko w bardzo uproszczonej formie.
Taki też jest Wyścig po obrazy mistrzów, czyli Vermeer 2, bo pod takim oryginalnym tytułem produkt studia Ascaron został wydany w swojej ojczyźnie. Powiem więcej – jest praktycznie identyczny z pierwowzorem, co dla jednych będzie zaletą, ale dla drugich może okazać się poważną wadą.
Domyślnym kryterium zwycięstwa w grze jest wypełnienie woli wuja Waltera. Gracz jako jeden z jego pięciu bratanków musi odszukać jak najwięcej obrazów ze skradzionej kolekcji. Osoba, która poradzi sobie najlepiej z zadaniem, w testamencie wuja zostanie uwzględniona jako jedyny spadkobierca jego fortuny. Gra jest więc warta świeczki, tym bardziej, że bogaty krewny już czuje oddech śmierci na karku.
Właściwa rozgrywka przedstawia ogromną mapę świata z zaznaczonymi co ważniejszymi miastami. Dzieła artystów są co jakiś czas wystawiane w poszczególnych domach aukcyjnych, jednak – aby podczas licytacji mieć jakiejkolwiek argumenty – najpierw wypada zadbać o podstawy finansowe. W tym celu gracz musi odwiedzać liczne kolonijne miasta jak Bogota, Hong Kong, Abidżan czy Meksyk i za odłożony kapitał zakładać tam plantacje. Kiedy odpowiednio opłaceni pracownicy odłożą satysfakcjonującą nas liczbę wyprodukowanego towaru w magazynie, nakazujemy jego transport albo do Londynu, albo do Nowego Jorku, gdzie zyskujemy trochę grosza na tamtejszych giełdach towarowych. Z pełną sakiewką i z barwami wojennymi na twarzy pędzimy na najbliższą aukcję obrazu.
Tak w skrócie wygląda cały system zależności. W szczegółach prezentuje się on niewiele lepiej, bowiem gracz może zająć się uprawą zaledwie pięciu produktów. Do towarów poszukiwanych na cywilizowanym rynku zalicza się kawę, herbatę, kakao, tytoń i jedwab. Zanim jednak wyślemy towar w miejsce pozornie bardziej dla nas opłacalne, warto prześledzić propozycje kontraktowe na wybrane zbiory. Podpisując umowę handlową zyskujemy preferencyjne ceny za terminowe dostarczenie pilnie pożądanego produktu.
Szeleszcząca gotówka nie oznacza jednak gwarancji na wygranie tego jedynego w swoim rodzaju wyścigu. Cóż z tego, że za ciężkie pieniądze bylibyśmy w stanie wygrywać poszczególne aukcje, skoro mogłoby się okazać, że kupiony obraz jest nic nie wartym falsyfikatem. Otóż to, niektóre przetargi to zwykłe pułapki dla naiwnych. Aby zapobiec takim rozczarowaniom, należy brać udział w warsztatach sztuki, podczas których uczymy się wszystkiego co potrzeba o najpopularniejszych nurtach w malarstwie. Kursy impresjonizmu, romantyzmu czy klasycyzmu mają naturalnie swoją cenę, ale kiedy przyjdzie już co do czego, wystarczy tylko porównać odblokowany kod pod obrazem z tablicą dekoderów i w mig doznać objawienia. Warto zauważyć, że oprócz oryginałów i falsyfikatów, można się też natknąć na nie mniej wartościowe profesjonalne kopie znanych artystów. Będą one w galeriach wuja Waltera równie mile widziane jak autentyki.
W tle rzecz jasna knuje czwórka konkurentów. To, gdzie się znajdują oraz co mniej więcej robią, widać jak na dłoni na mapie świata. Pozostali pretendenci do miana pupila wujka zakładają własne plantacje, podburzają naszych pracowników czy oczekują na interesujące ich licytacje, czyli robią dokładnie to co my. Tak samo ciężko pracują na rzecz reputacji w elitarnym klubie biznesmenów. Punkty popularności zyskujemy na wyścigach konnych (a nuż coś się wygra), jak i podczas kosztownych ekspedycji w głąb kontynentu, w trakcie których czasami udaje się odnaleźć cenne przedmioty. Dużo pomaga także wizyta u wuja Waltera i znoszenie jego różnorodnych kaprysów, bowiem rasowemu lizusowi nie wypada odmówić dwutygodniowej włóczęgi po barach. Wszystko to powinno zaprocentować przy końcu roku, kiedy to członkowie klubu zaczną wskazywać palcem, komu ma przypaść drogocenny obraz.
Swoje do rozgrywki wnoszą ponadto zdarzenia losowe, wspomagające po trosze gracza albo wprost przeciwnie. Podobnie ma się sprawa z wydarzeniami historycznymi. Gra zawsze rozpoczyna się pierwszego stycznia 1918 r., czyli w ostatnim roku I wojny światowej. Co prawda późniejsze wydarzenia (np. niepodległość Polski) nie mają aż tak kolosalnego znaczenia, niemniej piętno na globalnej ekonomii z pewnością jako takie odcisną, więc jeżeli nie uważało się na lekcji historii... to w sumie chyba wyjdzie bardziej realistycznie. Alternatywnym źródłem zarobku jest możliwość obracania akcjami kilku wyimaginowanych firm, tyle że przynajmniej ja nie widziałem najmniejszego sensu w zawracaniu sobie tym głowy. Zysk niepewny, a i tak odłożony w czasie.
Na tym praktycznie kończy się przegląd funkcji programu. Gdyby ktoś jakimś cudem uznał, że wszystko to jest za skomplikowane, chciałbym tą osobę natychmiast uspokoić. Zgodnie z tym, o czym wspominałem na wstępie, w grze rządzi symbolika i prostota. Owszem, trzeba liczyć się z początkowymi niepowodzeniami, ale ze względu na małą złożoność zabawy, proces nauki tzw. systemu przebiega w mig i równie szybko można zacząć cieszyć się gra. Ano właśnie – jest się czym cieszyć? To przede wszystkim zależy od tego, kto do naszego odrestaurowanego Vermeera usiądzie.
Ktoś, kto doskonale pamięta niezrozumiałe niemieckie komentarze w hicie z lat 80-tych, nie zawiedzie się. Jestem tego idealnym przykładem, bowiem otrzymaliśmy dokładnie to samo, tylko już po polsku i z lepszą grafiką. Gra natomiast nie ma kompletnie żadnych szans w starciu z wychowankami taśmowej produkcji molochów branży (nie będę pokazywać palcem) – kompletnie nie ta liga. Dość powiedzieć, że dzieło studia Ascaron nad Wisłę trafiło aż w cztery lata po swojej premierze w Niemczech. Ważne są również oczekiwania względem programu. Jeżeli, sięgając po tytuł, spodziewacie się strategii pokroju, powiedzmy, serii Capitalism, Imperialism, Patrician czy nawet Tropico, to również nie tędy droga.
Jednak już nie raz byliśmy świadkami, że uproszczone zasady potrafią pozytywnie wpłynąć na wrażenia czerpane z rozgrywki. Tu efekt jest właśnie taki. Gracz, który już raz wpadnie w wir wydarzeń, nie może się z niego wyrwać przez wiele godzin. A to jeszcze przydałoby się połasić na ten wart kilkaset tysięcy dolarów kontrakt, jeszcze ta ciekawa aukcja w Berlinie, a ci robole w Gwatemali, to czemu strajkują? Prawdę mówiąc, nie ma kiedy odejść od monitora, bo siedząc z kalendarzem w głowie, zawsze znajdziemy coś do roboty.
Niestety, to – co jest siłą Wyścigu po obrazy mistrzów – okazuje się także jego słabością. Po okresie pierwszej fascynacji zaczyna bowiem doskwierać nuda, sami przyznacie, że bezustanne bieganie po egzotycznych krajach i wysyłanie towarów do Londynu/Nowego Jorku musi zacząć nużyć. Sytuacji za bardzo nie ratuje personalizacja warunków zwycięstwa, bo w końcu i tak do wszystkiego dochodzi się w taki sam sposób. Nie wszystkim ponadto przypadnie do gustu oprawa wizualna. Wizyty w miastach oznaczają jedynie zmiany planszy z widokiem charakterystycznym dla danego miejsca, a wszelkie zdarzenia pojawiają się w formie tekstowej w okienkach.
Nie można natomiast zapominać o walorach edukacyjnych gry. Każdemu obrazowi towarzyszy stosowna deskrypcja, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby liznąć nieco historii sztuki i zarazem poznać dokonania takich artystów jak Rembrandt, Vincent van Gogh, Pablo Picasso czy Jan Vermeer. Prawda, że się o nich słyszało, ale dzieł, które wyszły spod ich pędzla, nigdy nie widziało? Przyzwoicie prezentuje się ponadto układ muzyczny, typowy dla każdego zakątka świata, może tylko poza irytującym motywem europejskim, choć zdaję sobie sprawę, że to już jednak bardziej kwestia gustu.
W ostatecznym rozrachunku śmiem więc walnąć pięścią w stół i stwierdzić, że Wyścig po obrazy mistrzów jest pozycją godną polecenia. Tym bardziej, że te kilka, góra kilkanaście, godzin radochy kosztuje niespełna dwadzieścia złotych. Zwłaszcza że, jak sami dobrze wiecie, nawet niektóre hity serwują rozgrywkę w podobnym przedziale czasowym. Z urzędu tylko należy odjąć punkty za grafikę i rozmach przekazu, ale każdy, kto sięgnie po ten tytuł z premedytacją, będzie o tym wiedział doskonale. No i gdyby w prawdziwym życiu dało się tak łatwo bogacić....
Daniel „Thorwalian” Kazek
PLUSY:
- liczne powiązania z klasycznym Vermeerem;
- nieskomplikowana i zarazem pasjonująca forma rozgrywki;
- prawdziwy przewodnik po malarstwie;
- niska cena.
MINUSY:
- słaba oprawa wizualna;
- postępująca monotonność i przewidywalność.