autor: Łukasz Malik
Robert Ludlum’s The Bourne Conspiracy - recenzja gry
Czy warto zagrać w Conspiracy dla samej możliwości sprania kilkuset łotrów w niezwykle efekciarski sposób?
Filmowa trylogia o Bournie z Mattem Damonem w roli głównej to dla mnie swoisty ewenement. Nieczęsto w hollywoodzkiej fabryce snów zdarza się, że poziom kolejnych części pnie się w górę i sequele są czymś więcej niż tylko odgrzewanymi kotletami. Tak przynajmniej jest właśnie z Bourne’em: od nieco bezpłciowej Tożsamości po rewelacyjne Ultimatum. Filmy świetnie się sprzedały, zatem nie dziwota, że po 6 latach od premiery pierwszej części posiadacze PlayStation 3 i Xboxów 360 doczekali się Bourne Conspiracy. Nie wnikam w uwarunkowania licencyjne, bo choć gra ma inny tytuł, to tak naprawdę nawiązuje do Tożsamości Bourne’a Douga Limana. Niestety, warstwa fabularna została okrojona do minimum. Oglądamy jedynie kilka krótkich, wyrwanych z kontekstu scenek, praktycznie skopiowanych z obrazu kinowego. Płynąca z nich treść jest znikoma w porównaniu z tym, co oferował film, o książce nawet nie wspominając.
Autorzy zamiast skupić się na opowiedzeniu historii znanej z Tożsamości, dodali także misje z przeszłości Jasona. Z jednej strony mamy zatem więcej różnorodnych lokacji, a twórcy poziomów nie byli niczym ograniczeni, z drugiej – fabuła retrospekcji nijak ma się do głównej osi scenariusza. Gra sygnowana jest nazwiskiem Roberta Ludluma – autora książek o Bournie. Jeżeli łudziłeś się, że spotkasz Abbota, Carlosa, a całość historii to zawiła szpiegowska intryga, to grając w Bourne Conspiracy, przeżyjesz mocne rozczarowanie. Poza postacią Jasona, Marie i głównym zarysem fabuły, gra nie ma nic wspólnego z książką.
Autorzy przyjęli konwencję zręcznościową i arcade’ową, najbliższą wydanemu w ubiegłym roku Strangleholdowi. Chodzi więc wyłącznie o widowiskową akcję. Mamy zatem krótką, maksymalnie liniową rozgrywkę doprawioną absurdalnymi walkami z bossami oraz niezliczoną ilością minigierek, w których w danym momencie musimy nacisnąć odpowiedni klawisz. W Bourne Conspiracy nie sposób się zaciąć czy zboczyć z wytyczonej trasy. Jakby tego było mało, do naszej dyspozycji oddano tzw. „instynkt Borune’a”, dzięki któremu wszyscy wrogowie i ważne obiekty zostają podświetleni, a na minimapie dostajemy dodatkową wskazówkę, dokąd mamy się udać. Jeżeli jednak przełkniemy i zaakceptujemy konwencję, to tak naprawdę ciężko Borune’owi postawić jakiś poważny zarzut. Gra jest ładna, filmowa i bardzo efekciarska.
Esencją rozgrywki są niezliczone walki wręcz. Ich choreografem był Jeff Imada, który pracował wraz z Damonem na planie trylogii. Niestety, więcej jest do oglądania niż do robienia, a walka sprowadza się do mniej lub bardziej losowego katowania dwu przycisków. Naciśnięcie ich jednocześnie owocuje prostym kombem, a przytrzymanie któregoś dłużej – wykonaniem mocniejszego ciosu. Uniki przydają się głównie na wyższym poziomie trudności oraz podczas walk z bossami. Najbardziej efekciarskie ataki dzieją się już praktycznie bez naszego udziału. Po naładowaniu paska adrenaliny, aktywuje się przycisk odpowiedzialny za akcję specjalną, po jego naciśnięciu pozostaje już tylko podziwiać balet śmierci w wykonaniu Jasona. Gdy naładujemy pasek do pełna, możemy położyć kilku przeciwników naraz, jednak przed zaatakowaniem każdej z osób musimy odpowiednio naciskać przyciski, by nie spalić sekwencji.
Walki z bossami są identyczne jak z szarymi chłopcami do bicia, jednak żywotność tych pierwszych została podniesiona do granic absurdu, przez co potyczki trwają w nieskończoność i wyglądają po prostu komicznie. Po walce z ostatnim bossem byłem zniesmaczony – koleś wytrzymał kilka magazynków z karabinowego maszynowego w głowę, a potem ładnych kilka minut musiałem okładać go pięściami, żeby w końcu odszedł na tamten świat i pozwolił mi obejrzeć film końcowy.
W Bourne Conspiracy nadarza się też niejedna okazja, by postrzelać. Jason może nosić przy sobie dwa typy broni i zamieniać je na żelastwo pozostawione przez zabitych wrogów. Autorzy postawili na sprawdzony model prowadzenia ognia zza osłon, który po premierze Gears of War staje się już powoli standardem w trzeciosoobowych grach akcji. Co ważne, większość osłon ulega zniszczeniu i chowanie się za samochodem czy drewnianą skrzynią nie jest najlepszym pomysłem. W celowaniu niezwykle pomocny jest „instynkt Bourne’a”, za który na wyższych poziomach trudności płacimy punktami adrenaliny. Wrogowie są wówczas podświetleni, a celownik wędruje automatycznie na najbliższego z nich. Możemy się także skradać, ale nie ma to najmniejszego sensu. Po pierwsze żadna z misji tego nie wymaga, a po drugie walka wręcz to najmocniejszy element Conspiracy, więc po co odbierać sobie przyjemność, zabijając gościa w dwie sekundy.
Najgorszym momentem gry jest scena pościgu w Paryżu. Nie dość, że model jazdy jest koszmarny, to ulice zabarykadowane są półprzezroczystymi ścianami. Wszystko świeci się jak choinka, a drogę wskazują snopy światła z nieba. Grze wyszłoby na dobre, gdyby tej misji nie było wcale. Reszta zabawy to minigierki polegające na naciskaniu klawiszy. Sami nie mamy szansy nawet postrzelać ze snajperki, dostajemy tylko sygnał, w którym momencie trzeba nacisnąć spust, reszta robi się już sama. Jakikolwiek wysiłek ze strony gracza ograniczono do minimum. O ile automatyzacja prostych, powtarzalnych i kontekstowych czynności jest pozytywnym trendem, o tyle autorzy Bourne’a poszli o krok za daleko.
Z oprawy audio-wideo na plan pierwszy wybija się muzyka. Autorzy skorzystali z doskonałej ścieżki dźwiękowej (z filmowej Tożsamości Bourne’a) autorstwa Johna Powella, wzbogacając ją aranżacjami znanego DJ’a i producenta muzycznego Paula Oakenfolda. Kompozycje tych dwóch panów w połączeniu ze świetnym systemem dostosowywania muzyki do tego, co dzieje się na ekranie, dają fenomenalny efekt. Grafika, choć w zasadzie nie ma powodów do zachwytu, to poza wspomnianym pościgiem w Paryżu, trzyma przez całą grę wysoki poziom.
Bourne Conspiracy rozczarowuje konwencją. Fani książki śmiało mogą nazwać ją profanacją dzieła Ludluma, jednak w żadem sposób nie przekreśla to jej jako solidnie wykonanej gry akcji. Dla samej możliwości sprania kilkuset łotrów w niezwykle efekciarski sposób warto w Conspiracy zagrać. Jeżeli jednak oczekujesz od gier czegoś więcej niż bezmyślnego naciskania przycisków, poczekaj na Alpha Protocol lub Splinter Cell: ConViction.
Łukasz „Verminus” Malik
PLUSY:
- szybka i widowiskowa rozgrywka;
- choreografia walk wręcz;
- świetna muzyka.
MINUSY:
- Bourne w konwencji Johna Woo;
- zero swobody, zero myślenia.