autor: Łukasz Malik
Resident Evil 4 - recenzja gry na PC
Fable i Jade Empire pokazały, jak należy przenosić gry z konsoli i szkoda, że Capcom wynajął do pracy tych samych partaczy co w wypadku Onimushy i Devil May Cry.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Od redakcji: Poniższa recenzja napisana została z angielskiej wersji gry. Jest to prawdopodobne, że po polskiej premierze, przyjrzymy się RE4 jeszcze raz.
Już po kilku minutach spędzonych przy czwartym Resident Evilu przeznaczonym na komputery osobiste miałem ochotę nabić na pal osoby mówiące, że grafika i warstwa techniczna schodzą na drugi plan, gdy gra ma klimat. Być może w tym utartym frazesie jest ziarno prawdy, niestety w kontakcie z pecetowym Residentem zostaje ono zdeptane przez wielkiego zabłoconego buta z wystającą metką „nieudolna konwersja”. Z drugiej strony, każdy gracz mający do czynienia z portami Onimushy i Devil May Cry wiedział, czego można się spodziewać po duecie Capcom-Ubisoft, ale w przypadku Resident Evil 4 premiera przekładana była niezliczoną ilość razy, co pozwoliło rozbudzić nadzieję, że otrzymamy produkt trochę bardziej dopracowany i przystosowany do mocy obecnych komputerów. Pora na kolejny wyświechtany frazes – nadzieja matką głupich.
Jak zapewne niektórzy z Was zdążyli zauważyć, to tak naprawdę już trzecia recenzja tego tytułu na naszym serwisie i muszę się zgodzić redakcyjnymi kolegami, którzy mieli przyjemność obcować z czwartą odsłoną legendarnej serii na konsolach GameCube i PlayStation 2. Resident Evil 4 to wciąż doskonała gra akcji pełna świetnych pomysłów i ciekawych rozwiązań, o których napiszę w dalszej części recenzji. Szkoda tylko, że posiadacze komputerów osobistych, po ponad dwóch latach od premiery wersji na „gacka” otrzymują produkt pod względem wykonania odstający mocno od obecnych standardów. Podczas procesu konwersji, robionej chyba przez jednego studenta odbywającego praktyki w firmie tworzącej port, zepsuto wszystko co było do zepsucia. Jedyną rzeczą, której spaprać się nie udało to framerate, gra pięknie trzyma równe 30 klatek na sekundę nawet na słabszym sprzęcie... No, to się o plusach rozpisałem i nie wiem, czy mi na minusy miejsca starczy...
Sterowanie to istna katorga, co prawda nasze palce nie będą musiały wywijać na klawiszach breakdance’a jak w przypadku trzeciego Devil May Cry, ale za to cofniemy się mniej-więcej do czasów pierwszego Wolfensteina. Zapomnijcie o chodzeniu na boki czy celowaniu za pomocą myszki. Co gorsza, zgodnie z tradycją serii, nie można jednocześnie chodzić i strzelać. Aby kogoś ubić musimy się zatrzymać, przytrzymać klawisz Shift aby wyciągnąć broń, wycelować klawiszami, którymi się poruszamy i strzelić za pomocą Entera, teraz puszczamy Shift i dopiero wtedy możemy kontynuować spacerek. Proste nieprawdaż? Dla mnie to było za proste i postanowiłem czym prędzej wyciągnąć pada, ale to naprawdę smutne, że musiałem celować analogową gałką, podczas gdy mysz leżąca na biurku obrastała kurzem.
O ile doskonale rozumiem, że taka gra jak Devil May Cry sprawia dużo więcej przyjemności podczas grania na padzie i dostosowanie jej do myszy i klawiatury nie jest o tyle trudne, co zbędne, o tyle trzeciosobowa gra akcji, w której muszę celować klawiszami, którymi chodzę, to jakaś zemsta złego programisty. To jednak dopiero początek, jeżeli jesteś na tyle zdesperowany, że postanowiłeś zaoszczędzić kilkadziesiąt złotych na padzie i grać w Residenta na klawiaturze, przygotuj się na jeszcze jedną niespodziankę w postaci ikon czynności specjalnych. Gdy wyświetla się trójka, oznacza to, że musisz nacisnąć klawisz akcji, którym jest Enter. Problem pojawia się w mini-gierkach, które losowo dobierają kombinacje klawiszy, które musimy naprzemiennie naciskać. Zanim domyślimy się, jakie przyciski na klawiaturze odpowiadają tym wyświetlanym na ekranie, zapewne zdążymy zginąć – przynajmniej na początku. Gdy jednak mamy odpowiedniego pada z dwoma analogami i szczęśliwie opis jego klawiszy zgadza się z tymi użytymi przez autorów gry, do sterowania można przyzwyczaić się już po kilku minutach. Nawet zapominamy o niedogodności związanej ze strzelaniem i jakoś łatwiej sobie wmówić, że tradycja serii zobowiązuje.
Gorzej będzie przyzwyczaić się do grafiki. W oczy kłują głównie tekstury podłoża – brązowe i zielone rozpkilseowane plamy, udające trawę bądź pokrytą zgniłymi liśćmi ściółkę, wyglądają po prostu ohydnie. Na PlayStation 2 wszystko było ładnie rozmyte, obraz miał głębię, na pececie wszystkie niedostatki wychodzą na wierzch. Nie sięgnięto nawet po dobrodziejstwa oferowane przez shadery, głębia ostrości i lekki bloom na pewno zrobiłyby swoje, niestety to pewnie wymagałoby zbyt dużych zmian w silniku i tym samym podniosłoby koszty konwersji.
O ile technicznej stronie oprawy wizualnej zarzucić można dużo, to jej wykonanie od strony artystycznej dalej budzi podziw. Ciekawie zaprojektowane lokacje, doskonale wymodelowane postacie, a wszystko to obrazowane jest przez jedną z najlepszych animacji postaci, jakie miałem okazję oglądać. Japończycy chwalili się jeszcze przed premiera wersji na „kosteczkę”, że korzystają z nowego bardzo precyzyjnego systemu motion-capture. To widać w każdym ruchu postaci, zwłaszcza na przerywnikach filmowych, których reżyserii nie powstydziłby się niejeden hollywoodzki film akcji. A przerywników jest masa – w katalogu z grą naliczyłem ich prawie 170! Oczywiście wyświetlenie części z nich zależne jest od dokonanych przez nas wcześniej wyborów, a pozostałe zobaczymy dopiero po odblokowaniu dodatkowych trybów gry. Jedynym minusem filmików to ich jakość – 512 x 335 to zdecydowanie za mało, zwłaszcza gdy zostaną rozciągnięte do rozdzielczości, w których pracuje teraz większość monitorów.
Konwersja na szczęście nie zmieniła jednego, Resident Evil 4 to kawał świetnej gry akcji, nawet mimo nieco sztampowej fabuły i odejścia od klimatu survial-horroru bardziej w stronę gatunku action-adventure. Klimat zagrożenia i suspensu towarzyszy nam jedynie na początku zabawy. Wcielamy się w Leona znanego z drugiej części gry. Trafiamy do zabitej dechami wiochy gdzieś w Hiszpanii, która pełna jest niezbyt przychylnie do nas nastawionych mieszkańców, którzy tylko z pozoru przypominają znanych nam z poprzednich odsłon zombie. Ganados są bardziej inteligentni, potrafią się ze sobą komunikować i przynajmniej z pozoru wiodą normalne życie. Z zombiakami mają za to jedną wspólną cechę – mają zawsze ochotę, aby zjeść nasz mózg. Oczywiście cała historia ma drugie dno, które musimy odkryć. Nawet jak zorientujemy się, że już wielokrotnie wcielaliśmy się jakiegoś młodego cwaniaka po przejściach i musimy powstrzymać napalonego na władzę nad światem psychola, to nie przeszkadza nam to dobrze się bawić. Trochę szkoda, że pod koniec gry towarzyszyć nam będą akcje bardziej znane z Rambo niż z rasowych horrorów, w których walczymy bardziej z własnym strachem niż z hordami uzbrojonych w karabiny maszynowe przeciwników. Dlatego słowa survival-horror raczej już do czwartej odsłony średnio pasują, zżera mnie ciekawość, w jakim kierunku pójdą autorzy w piątej części.
Najfajniejsze jest jednak to, że Resident Evil 4 pełny jest niespodzianek, od małych po naprawdę duże. Walka z wrogami doprowadzona została niemal do perfekcji. W przypadku gdy idzie na nas psychopata z siekierą, możemy strzelić mu w rękę, żeby wytrącić mu tę zabawkę. Jeżeli jednak siekiera leci już w kierunku naszej głowy, mamy możliwość jej ustrzelenia w locie. Gdy wróg jest już pozbawiony broni, strzelamy mu w nogę, podbiegamy do niego i kopiemy go z półobrotu niczym Chuck Norris. Możemy z tym samym kolesiem pobawić się w kotka u myszkę i uciec mu po drabinie. Gdy zacznie po niej wychodzić, my ją skopiemy, jak już spadnie, z łatwością go zastrzelimy, a jeśli pozwolimy mu wejść wyżej, to po postu poderżniemy mu gardło, gdy będzie już u szczytu drabiny. Możemy poczekać też, jak już będzie przy nas i po prostu kopnąć go tak, by spadł z wysokości. Nie napisałem oczywiście, ze możemy facetowi po prostu odstrzelić głowę, ale to chyba oczywiste i zbyt trywialne, skoro twórcy przygotowali tyle możliwości unicestwienia Ganados i całego innego plugastwa, które spotkamy w trakcie zabawy.
Gra jest pełna niestandardowych akcji, praktycznie w każdym rozdziale napotkamy się na różnego rodzaju mini gierki, które ostatnio na pececie mieliśmy okazję spotkać w Fahrenheicie. Wycisną one ostatnie soki z naszego pada i lekko dopompują adrenalinę. Podobnie zresztą będzie z bossami, których w czwartym Residencie jest całkiem sporo, zostali oni rewelacyjnie zaprojektowani i walka z każdym z nich dostarczy nam niezapomnianych przeżyć. Do tego dochodzą takie smaczki jak walka w osaczonym przez wroga domu, który prowizorycznie barykadujemy modląc się, żeby do końca tej akcji starczyło nam amunicji. Resident Evil 4 sam w sobie jest grą dość długą – kilkanaście godzin na przejście gry na normalnym poziomie trudności to raczej minimum. Czas ten przedłuża ogromna liczba znajdziek i sekretów, za które kupimy u sklepikarzy dodatkowe wyposażenie i ulepszymy to już posiadane. Co najważniejsze, po ukończeniu głównego wątku odblokujemy dodatkowe tryby gry. Najciekawszym z nich jest Separate Ways, w którym poznamy historię z perspektywy seksownej Ady (nie ma to jak długa różowa kiecka na akcje w wiosce pełnej potworów), którą będziemy mieli okazję kilkukrotnie spotkać podczas gry Leonem. Co ważne, autorzy nie posunęli się tylko do podmiany modelu bohaterki. Na potrzeby Separate Ways stworzono dodatkowe przerywniki filmowe oraz nagrano nowe dialogi.
To jednak nie koniec niespodzianek, w nagrodę za ukończenie gry odblokujemy także dodatkową misję Assigment Ada oraz tryb The Mercenaries, w którym w określonym czasie musimy zabić jak największą liczbę wrogów. Ada’s Report to esencja kluczowych dla fabuły wydarzeń w formie wzbogaconych narracją filmików oraz informacji tekstowych. Jak widać, nawet po ukończeniu głównego wątku fabularnego warto zajrzeć do menu Extras.
Cóż, jak widzicie Resident Evil 4 na PC wzbudził we mnie skrajne uczucia. Nie mam wątpliwości co do żenującej jakości konwersji. Fable i Jade Empire pokazały, jak należy przenosić gry z konsoli i szkoda, że Capcom wynajął do pracy tych samych partaczy co w wypadku Onimushy i Devil May Cry. Oni uważają, że z gry wychodzi się poprzez naciśnięcie kombinacji Alt + F4, a mysz służy do zaznaczania komórek w Excelu, a nie do grania. Jednak co by o konwersji nie mówić, to czwarty Resident świetną grą jest. Choć daleki jestem od wynoszenia jej na ołtarze jak to czyniło wielu recenzentów przy okazji premiery konsolowych wersji, to nikt nie odbierze jej ogromnej przyjemności płynącej z grania.
Tak powinna wyglądać dobra gra akcji i z takich gier warto brać przykład. Z tego samego powodu warto w Residenta zagrać, najlepiej na PlayStation 2. Jeżeli jednak masz ochotę na odrobinę masochizmu (zwłaszcza jeżeli nie posiadasz pada) to polecam wersję na peceta.
Łukasz „Verminus” Malik
PLUSY:
To czego konwersja nie zabiła czyli:
- świetnie rozwiązana walka;
- bossowie;
- długość rozgrywki;
- extrasy do odblokowania;
- masa świetnych przerywników filmowych;
- początkowo rewelacyjny klimat...
MINUSY:
- ... który pod koniec gdzieś się ulatnia;
- nieco sztampowa fabuła i przerysowani bohaterowie;
- koszmarne sterowanie na klawiaturze, brak obsługi myszy;
- ohydne tekstury otoczenia;
- brak save'a w dowolnym momencie... żartowałem, aż tyle nie wymagam.