The Book of Unwritten Tales Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja The Book of Unwritten Tales - świetna przygodówka jak za starych lat
Jedna z najzabawniejszych i najlepszych przygodówek ostatnich lat - The Book of Unwritten Tales zasługuje na uwagę każdego fana gatunku.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- świetne, zabawne dialogi i fantastycznie podłożone głosy aktorów;
- dziesiątki sensownych zagadek logicznych;
- liczne humorystyczne nawiązania do gier i literatury fantasy;
- bardzo dobra oprawa audiowizualna;
- przygodówka na co najmniej kilkanaście godzin.
- przydałaby się większa liczba lokacji i postaci;
- cut-scenki gorszej jakości niż reszta gry;
- trochę mało satysfakcjonujące zakończenie.
Grając we współczesne przygodówki, rzadko kiedy doświadczam w nich tego, za co lubię ten gatunek najbardziej: opowiedzianej z jajem historii, w której nie brak wyrazistych i charyzmatycznych postaci, zdolnych do różnych celnych, nieraz zaskakujących spostrzeżeń, zarówno na temat przedstawionego w grze świata, jak i naszej rzeczywistości. To pewnie dlatego, że wychowałem się na klasyce LucasArts, Sierry czy Adventure Soft. Choć dzisiaj obserwujemy wyraźny renesans gatunku point’n'click, jednak ze świecą szukać godnych następców największych hitów z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Na szczęście w moje ręce trafiła właśnie pozycja, którą śmiało mogę polecić wszystkim fanom adventure. Panie i panowie, oto po trzech latach od premiery w Niemczech również na nasz rynek zawitało The Book of Unwritten Tales.
Producentem tytułu jest studio KING Art Games i warto zapamiętać tę nazwę, bowiem ekipa ta przygotowała m.in. także zagadki i dialogi do drugiej części popularnej w Polsce serii Black Mirror. I o ile przedstawione tam wydarzenia odznaczają się wyjątkowo ponurym klimatem, tak The Book of Unwritten Tales wręcz tryska humorem i pełno w nim nawiązań do współczesnej popkultury, za przeproszeniem, nerdowskiej. Jeśli nieobce są Wam gry RPG, MMO czy literatura i kino fantasy, to nie ma siły, by nie pokochać sposobu, w jaki TBoUT sobie z tych świętości pokpiwa.
Akcja gry ma miejsce w fantastycznej krainie, w której toczy się wojna pomiędzy dwiema siłami: Sojuszem i Hordą... Żartuję, ci źli to Army of Shadows, ale już tak na ogólnym poziomie nawiązanie do World of Warcraft jest całkowicie czytelne. Pewien gremlin, niejaki profesor McGuffin, odkrywa, że walkę może zakończyć odnalezienie potężnego artefaktu, dającego posiadającej go stronie niesamowite wręcz fory. Problem w tym, że cała zabawa rozpoczyna się w momencie, kiedy agenci Zła porywają uczonego, zamierzając go przesłuchać. Do dzieła zabierają się więc bohaterowie główni, w liczbie dwojga, a gdzieś od połowy gry nawet trojga, z których temu najważniejszemu sam McGuffin powierzył zadanie wrzucenia... pardon, dostarczenia pewnego pierścienia do rąk własnych arcymaga. Mówi Wam to coś?
Wilbur nosi szatę maga, bardzo podobną do tej, w którą ubierał się bohater serii Simon the Sorcerer. Autorzy nie mają oporów, by opowiadać, jak bardzo na produkcję TBOUT wpłynęły klasyczne gry adventure.
Tenże właśnie heros to młody gnom Wilbur, który marzy o czarodziejskim fachu. Sęk w tym, że póki co jest tylko pomagierem starego krasnoluda w jeszcze starszym browarze. To na niego spada główny ciężar zadania i to właśnie ta postać została potraktowana przez autorów najkompletniej. Wilbur jest ciekawym świata spryciarzem, który nie cofnie się przed małymi świństewkami, jeżeli tylko doprowadzi go to do zamierzonego celu.
Druga bohaterka to elfia księżniczka Ivo. Sztywna i zasadnicza postać, zdecydowanie mniej interesująca niż Wilbur. W miarę rozwoju akcji jako trzeci do drużyny dołącza poszukiwacz przygód Nate, wzorowany trochę na Indianie Jonesie czy Hanie Solo. Z początku nieco niemrawy, potem zdecydowanie ciągnie akcję, nie przebierając w asortymencie środków szlachetnego cwaniaka.
Postacie są bardzo mocnym atutem The Book of Unwritten Tales. Główna w tym zasługa wyśmienicie napisanych dialogów i monologów, które na dodatek zostały zagrane przez fantastycznie spisujących się aktorów. Absolutnie na każdy temat nasi herosi mają do przekazania mnóstwo interesujących i wyczerpujących informacji. Nierzadko bohaterowie opowiadają ciekawe historie bez większego znaczenia dla przebiegu akcji, które podkreślają ich odrębne osobowości. Dodatkowo wszelkie rozmowy wręcz tryskają poczuciem humoru i pełne są aluzji do różnych dzieł kultury masowej. Jakość dialogów i praca aktorów sprawiają, że w trakcie ich słuchania nie ma się wcale ochoty przeklikiwać ekranów z napisami po ich przeczytaniu, tylko czeka się, aż postać wypowie całą kwestię. Gdyby każdy producent tak drobiazgowo traktował ten aspekt rozgrywki... Tylko pomarzyć. TBOUT okazuje się pod tym względem nie do pobicia.
Życzliwe pokpiwanie i nawiązywanie do najważniejszych tworów kultury nerdowskiej (wybaczcie, to tylko skrót myślowy) jest tu na porządku dziennym. Szaman minotaur wprost wyjęty żywcem z World of WarCraft, zombie niczym doktor Frankenstein ożywiający mechaniczne monstrum czy paladyn w różowej tunice lub – jak woli Nate – sukience, to tylko niewielki odsetek dziwaków zasiedlających ten wirtualny świat. Część smaczków odnajdą jedynie koneserzy, część będzie bardziej czytelna dla ogółu graczy, ale wszystko zostało podane umiejętnie i z wyczuciem. Naprawdę bardzo przyjemnie gra się w tytuł, który pod tym względem (z wyjątkiem aktorów – to wartość dodana) tak wyraźnie nawiązuje do starej szkoły.
Na tym tle bardzo dobrze wypadają też zagadki. Jest ich mnóstwo, co stanowi bezpośrednią przyczynę tego, że The Book of the Unwritten Tales to gra długa. Z pewnością na kilkanaście godzin, może nawet około dwudziestu, o ile nie narzucicie sobie morderczego tempa, byle do przodu, a zaczniecie bawić się w wynajdywanie odniesień. System komentarzy wypowiadanych przez bohaterów został opracowany w trochę niecodzienny sposób i czasem, aby uaktywnić akcję, trzeba się przedmiotowi lub elementowi lokacji przyjrzeć więcej niż jeden raz. Dyskusyjnym rozwiązaniem okazuje się również to, że niektóre obiekty pojawiają się w danym miejscu dopiero później. Z jednej strony dzięki temu w inwentarzu nie ma nadmiernego bałaganu, niemniej z drugiej wprowadza to zjawisko backtrackingu.
Same zagadki są na przyzwoitym poziomie i choć kilka razy wymagają większego wysilenia szarych komórek, to raczej nie na zasadzie klikania po kolei wszystkim na wszystkim. Rozwiązanie większości problemów wynika albo z oczywistych odniesień, schematów i uważnej obserwacji, albo z kojarzenia faktów na podstawie dialogów. Nie ma mowy o żadnym „pixel huntingu”, tym bardziej że wszystkie aktywne przedmioty w danej lokacji można sobie podświetlić. Ponadto w niektórych fragmentach mamy możliwość przełączania się pomiędzy postaciami. To bardzo fajne urozmaicenie zabawy, dzięki któremu faktycznie widzimy, że bez współpracy członków drużyny niewiele da się osiągnąć.
Graficznie The Book of Unwritten Tales nie należy może do ścisłej czołówki, ale jest wystarczająco ładne, by obcować z nim z przyjemnością. Zarówno tła, jak i postacie występują w pełnym 3D i choć nie mamy możliwości manipulacji kamerą, to autorzy przygotowali naprawdę niezłe ujęcia, również z nietypowej perspektywy – na przykład prawie z lotu ptaka. Dobre wrażenie robią też projekty postaci. Może poza samą Ivo, która jak na elfią księżniczkę jest wyjątkowo szpetna. Cieszy za to fakt, iż grę da się uruchomić bez problemu w 1080p, o czym zdaje się nie pomyśleli twórcy paru innych tytułów, które powstawały w tym samym okresie i zyskały popularność.
Pod względem dźwięku, a konkretnie głosów postaci, to absolutnie ścisła czołówka, o czym już wspomniałem. Mam natomiast pewien problem z muzyką. Z pewnością utwory są ładne i pasują nastrojem do klimatu gry, ale przewijające się w kółko te same motywy sprawiły, że po pewnym czasie straciłem wrażliwość na ich piękno.
Żeby nie było aż tak różowo, kilka słów należy się wadom. Uważam, że TBOUT ma jedną, ale za to zasadniczą. Jak na tak długą rozgrywkę i tak dużą ilość zagadek znalazło się tu nieco za mało lokacji i drugoplanowych postaci. Być może jeszcze bardziej wydłużyłoby to zabawę (i kosztowało mnóstwo pieniędzy), ale miałem troszkę takie wrażenie, jakby nie dało się w grze odetchnąć pełną piersią. Szczególnie odczuwalne jest to w drugim i w nieco mniejszym stopniu w czwartym akcie, kiedy po kilkanaście razy powracamy w to samo miejsce, aby rozwinąć akcję. Nie do końca spodobał mi się także patent z minigierką przypominającą Dance Dance Revolution. Co prawda nie jest ona zbyt trudna i pojawia się w raczej zabawnym kontekście, ale jakoś nie potrafię przekonać się do tego pomysłu.
Niestety, zupełnie położono zakończenie. Wydaje się ono nieco chaotyczne i niewiele tłumaczy. Przez ładnych kilkanaście godzin zmagamy się materią, by potem nastąpiło trach, ciach, bum i już lecą napisy. Ale o sso chodzi? Druga sprawa to wyraźnie gorszej jakości filmiki przerywnikowe. Nie dość, że opracowano je w niskiej rozdzielczości, to jeszcze zarówno animacja postaci, jak i ich wygląd odstają w nich poziomem od tych z normalnej rozgrywki.
Mimo tych paru zastrzeżeń The Book of Unwritten Tales to jedna z najlepszych wysokobudżetowych gier przygodowych kilku ostatnich lat. Ma wszystko, co powinna mieć rasowa, „staroszkolna” produkcja, a jednocześnie stworzono ją według obecnie panujących standardów. Znakomicie dobrani aktorzy, świetne dialogi i dobrze zaprojektowane zagadki to najważniejsze atuty tego tytułu. Zabrakło może nieco rozmachu w kontekście lokacji, co daje się odczuć po wielu godzinach gry. Niestety, w chwili pisania tego tekstu nie wiemy, jak wypadła lokalizacja napisów, którą przygotowała firma IQ Publishing, ale jeżeli operujecie językiem angielskim na poziomie nieco wyższym niż średni i lubicie gry przygodowe, to nie wahajcie się ani chwili z decyzją o zakupie.