Kena: Bridge of Spirits Recenzja gry
Recenzja Kena: Bridge of Spirits - gry „dla każdego” naprawdę istnieją!
Kena nie ma w sobie nic z rodziny tego Kena od Barbie. To raczej siostra Meridy Walecznej, a gra z jej udziałem jest kapitalnym i chyba najładniejszym „indykiem AAA” oraz gotowym materiałem na nowy film Disneya.
- przepiękny, kolorowy świat i przeurocza bohaterka ze swoimi duszkami;
- niełatwe, ale też niepowodujące frustracji pojedynki z bossami;
- satysfakcjonujące zagadki i pomysłowe sekwencje platformowe;
- dobrze wyważone proporcje pomiędzy walkami, eksploracją i zagadkami;
- udany balans poziomu trudności – gra nie jest ani banalna, ani zbyt skomplikowana;
- trafiony minimalizm w rozwoju postaci;
- klimatyczna ścieżka dźwiękowa.
- niezbyt zapadająca w pamięć fabuła i za mało wyeksponowana główna bohaterka;
- brak dobrego udźwiękowienia podczas walk;
- dość powtarzalny schemat głównych misji.
Kena: Bridge of Spirits na pierwszy rzut oka wygląda na produkcję skierowaną do najmłodszych graczy. Ale wrażenie to utrzymuje się tylko do pierwszych porażek w walce z bossem czy zagadki wymagającej nieco kombinowania. Pod śliczną cukierkowo-bajkową oprawą wizualną kryje się bowiem mieszanka pomysłów z ostatniego God of War, Uncharted, Star Wars Jedi: Fallen Order czy The Legend of Zelda. Kena ma jednak na tyle własnego uroku, że zupełnie się o tym nie myśli. Mimo podobieństw cały czas czuć, że to nowa marka, której sekrety odkrywa się z prawdziwą przyjemnością.
Autorom ze studia Ember Lab udało się stworzyć grę, która jest jednocześnie bardzo relaksująca i niezwykle angażująca. Cały czas miałem poczucie pewnej „lekkości”, bo Kena to produkcja, w której wszystko okazuje się być „w sam raz”. Nie jest ani za łatwa, ani za trudna, nie jest przekombinowana, nie przytłacza, nie próbuje szokować czy wzruszać fabułą i kończy się po odpowiedniej ilości czasu. Może nie jest też w stu procentach idealna i nie dałbym jej 10/10, ale pozwala po prostu cieszyć się tym, co najważniejsze – czyli samym faktem grania: przemierzania poziomów, rozwiązywania zagadek i pokonywania bossów, podziwiając przy tym przepiękną grafikę i słuchając klimatycznej muzyki.
Kim właściwie jest Kena?
Fabuła w Kenie: Bridge of Spirits to właśnie jeden z tych nieidealnych elementów. Jest niezbyt zajmująca i nie zapada jakoś szczególnie w pamięć. Nie ratują jej nawet świetnie zrealizowane przerywniki filmowe, w których każdy kadr, każde ujęcie kamery czy sposób montażu od razu zdradzają, czym wcześniej zajmowali się twórcy. W grze wcielamy się w tytułową Kenę – przewodniczkę pomagającą zbłąkanym i niespokojnym duszom przenieść się w zaświaty. Jej głównym celem jest jednak dostanie się do mitycznego sanktuarium na szczycie wielkiej góry. Droga do niego prowadzi przez opustoszałą wioskę, noszącą ślady opanowania przez tajemniczą formę jakieś zgnilizny. Kena pomaga więc spotkanym tam duchom pogodzić się ze swoim losem oraz oczyszcza to miejsce, choć jej nadrzędny cel jest nieco inny.
Szkoda tylko, że tak naprawdę dowiadujemy się bardzo niewielu konkretów o przeszłości wioski, o genezie „zgnilizny”, a już najmniej czasu poświęcono tu samej Kenie. A to przecież przeurocza główna bohaterka, którą od pierwszych chwil da się lubić, tylko z jakichś powodów najwięcej informacji zdobywamy o postaciach pobocznych, a nie o niej samej. Przydałoby się choćby kilka filmików więcej, zwłaszcza że rzeczywiście przypominają one dzieła Pixara. Może w ewentualnym sequelu przyjdzie nam lepiej poznać Kenę i sympatyczne duszki Roty?
Powtarzalny schemat, ale działa
Rozgrywka z kolei korzysta z dość wyraźnie zauważalnego szablonu – pewne rzeczy za każdym razem się powtarzają. Generalnie można by to uznać również za wadę, jednak mnie to w ogóle nie przeszkadzało, dzięki dobrze dobranym proporcjom dla każdej aktywności. Do wykonania mamy tu coś w rodzaju trzech misji głównych składających się z paru etapów do zaliczenia w dowolnej kolejności i wygląda to praktycznie identycznie. Każdy taki quest wymaga odnalezienia kilku artefaktów czy też wspomnień ducha, kończącego się walką z minibossami, a do tego dochodzi finałowa konfrontacja z bossem.
Identycznie wyglądają również poszczególne etapy: szukamy przejścia na mapie, staczamy starcie z paroma mobkami i silniejszym przeciwnikiem, znowu szukamy przejść, rozwiązując jakieś zagadki, dochodzimy do areny z bossem i na koniec zabieramy artefakt. Wszystko zostało jednak tak dobrane, że każda z tych czynności zajmuje tyle czasu, ile trzeba. Nie ma tu miejsca na nudę, nie ma nieprzyjemnych dłużyzn. Kena bardzo umiejętnie dawkuje elementy walki, eksploracji oraz bardziej złożonych wyzwań platformowych z zagadkami.
Swoje robi też piękny, baśniowy świat, który przemierza się z prawdziwą przyjemnością. Lokacje wyglądają kapitalnie mimo pewnej prostoty kreskówkowego stylu. Angażuje zwłaszcza szukanie przejść i rozwiązywanie zagadek, bo zawartość opcjonalnych skrzynek z pseudolootem okazuje się niezbyt satysfakcjonująca. Przetrząsając zakamarki mapy, znajdujemy głównie kryształki do zakupu... czapek dla gromady naszych duszków oraz same czapki.
Najbardziej istotne są owe duszki Roty, które również poukrywane są w różnych miejscach, jednak natrafiamy na nie o wiele rzadziej, bo ich gromadzenie jest ściśle związane z symbolicznym levelowaniem postaci. W grze mamy też coś w rodzaju questów pobocznych z dostarczaniem wiadomości dla dawnych mieszkańców wioski, ale ten element akurat potraktowano bardzo po macoszemu. W nagrodę otwieramy jakąś skrzynkę i oglądamy krótką scenkę niewiele wnoszącą do fabuły.
Przyjemne platformowanie
Mocnymi punktami Keny: Bridge of Spirits są za to walki z bossami i pokonywanie kolejnych przeszkód oraz rozwikływanie łamigłówek otwierających drogę do następnych sekcji lokacji. Dzięki dobrze dobranej długości gry i odpowiedniemu tempu progresu praktycznie od początku do końca odblokowujemy coś nowego i przydatnego. Najpierw to tylko kostur służący do prostych ataków i bańka ochronnego pola siłowego. Później uczymy się używać kostura jak łuku, odblokowujemy bomby, spowalnianie czasu przy strzelaniu czy „dashowanie” w tarczy energetycznej.
Większość z tego można użyć zarówno przy rozwiązywaniu zagadek środowiskowych, jak i w walce, dzięki czemu przechodzenie późniejszych etapów różni się od początkowych mimo wspomnianego identycznego schematu. Jednocześnie twórcy unikają nachalnego podpowiadania. Nie prowadzą nas za rękę, pozostawiając nam samym znalezienie rozwiązania. Czasem wskazówki są bardzo subtelnie wtopione w świat gry, np. w nieco jaśniej świecące gwiazdy na niebie, czasem trzeba trochę pogłówkować – nawet metodą prób i błędów.
Spodobało mi się to, że gdy na późniejszych etapach istotne staje się wykonywanie skoków we właściwym momencie, nigdy nie jest to jakiś karkołomny manewr z wąskim marginesem błędu. Sekwencje te bywają czasem dość złożone, z koniecznością precyzyjnej aktywacji platform, użycia łuku oraz spowolnienia czasu w ciągu paru sekund. Zawsze w takich momentach czuć jednak idealny balans wyzwania, który nie rodzi frustracji i jednocześnie przynosi uczucie satysfakcji, gdy wszystko się uda.
Nie lekceważ przeciwnika
Podobne odczucia pojawiają się podczas walk z przeciwnikami. Podstawowi oponenci to typowe „worki treningowe”. Nie trzeba ich „rozpracowywać” niczym w Dark Souls, ale są przynajmniej odpowiednio zróżnicowani. Jedni mają tarcze, które należy wcześniej rozbić, inni latają lub atakują z dystansu. Prawdziwa zabawa zaczyna się przy konfrontacjach z bossami. Przy nich tylko wybór najłatwiejszego poziomu trudności gwarantuje bezstresowy pojedynek. A w związku z cukierkową oprawą stylistyczną Keny: Bridge of Spirits bardzo łatwo jest na początku nierozważnie zlekceważyć przeciwnika.
Na wysokim poziomie trudności, a czasem nawet i na tym normalnym, pojedynki wymagają już sporej koncentracji. Kena ginie wtedy po maksymalnie trzech uderzeniach i należy uważnie obserwować sekwencje zachowań danego bossa, często stosować uniki, tarczę ochronną oraz atakować w dogodnych momentach. Najwięksi przeciwnicy są dość podobni do siebie z wyglądu, ale na kolejnych etapach walki stają odpowiednio zróżnicowane dzięki pojawieniu się ataków obszarowych, czułych punktów czy nawet specjalnych obiektów podtrzymujących pasek zdrowia wroga.
I ponownie jak w przypadku elementów platformowych – nawet pasmo porażek nie rodzi frustracji, tylko zachęca do przeanalizowania strategii i kolejnych prób. Jedyny zarzut, jaki mam do mechaniki walki, to brak jakiegoś charakterystycznego dźwięku przy celnym uderzeniu zadającym obrażenia, a zwłaszcza przy „krytach” w czuły punkt.
Rot do Rota, a będzie... radocha!
Na osobną wzmiankę zasługują duszki Roty, które zbieramy przez całą grę. Ich wygląd sprawia, że nie można ich nie lubić, a wbudowany tryb foto tylko pogłębia obsesję trzaskania im jednego screenshota za drugim. Kapitalnie wygląda to zwłaszcza pod koniec gry, gdy podążają za Keną w niezwykle licznym gronie w odjechanych maskach na główkach. Roty to jednak nie tylko pocieszny element kosmetyczny. Mogą zmienić się w coś w rodzaju gąsienicy czy węża i odblokować nam przejście, na nasz rozkaz zaatakują też wroga w przeróżny sposób oraz uzdrowią nas podczas walki.
Z liczbą Rotów wokół Keny związane są poziomy postaci, których jest zaledwie cztery. Równie niewiele jest dodatkowych zdolności do odblokowywania, jednak ani trochę nie czuć, że powinno być ich więcej. To, co dostajemy, w zupełności wystarcza i zdecydowanie wolę taki minimalizm w doskonaleniu umiejętności postaci zamiast sztucznego pompowania drzewka rozwoju nieprzydatnymi śmieciami, z których nigdy się nie korzysta.
To serio ich pierwsza gra?
Kena: Bridge of Spirits to trochę taka gra w opozycji do współczesnych praktyk w branży. Ukazała się w miarę szybko, bo po roku od zapowiedzi, w dobrym stanie technicznym i z kapitalną oprawą graficzną. Jest całkiem rozsądnie wyceniona, i to bez żadnych mikrotransakcji, choć elementów kosmetycznych tu nie brakuje. To bardzo dobry przykład „indyka AAA”, czyli gry „triple-I” – a takowe coraz częściej pojawiają się na rynku. Widać w nich spory budżet i ogrom włożonej pracy, a jednocześnie pewne niedoskonałości czy cechy małych, pixelartowych produkcji.
Niektóre zagadki, w których konieczne jest użycie łuku przypominają te z rzucaniem siekiery w God of War.
Aż szkoda, że Kena: Bridge of Spirits nie doczekała się jakiejś większej kampanii marketingowej, bo zasługuje na nią o wiele bardziej niż gros wydawanych od lat sequeli „AAA”. Duszki Roty w różnych kapeluszach jako maskotki czy figurki mogłyby być hitem sezonu. Mam nadzieję, że to dopiero początek przygód Keny na naszych monitorach. Biorąc pod uwagę, że to pierwsze podejście do gier ludzi, którzy do tej pory robili animacje filmowe, życzyłbym sobie, i wszystkim graczom, jak najwięcej takich debiutów!
OD AUTORA
Przejście gry zabrało mi niespełna 10 godzin, przy czym zaznaczam, że mocno się spieszyłem ze względu na późny dostęp do gry i zignorowałem wiele opcjonalnych aktywności, nie oczyściłem też wioski w całości. Grałem na konsoli PlayStation 5 w trybie wydajności i sporadycznie zdarzały się jakieś dziwne przycinki. Tryb jakości już mocno klatkował przy generalnie niezmienionej liczbie detali. Pomimo ślicznej oprawy nie nazwałbym Keny stricte next-genowym tytułem, który pokazuje w pełni możliwości nowej konsoli. Tak czy siak, bawiłem się wspaniale, a przy uprzednim wyborze odpowiedniego poziomu trudności może to być pozycja godna polecenia zarówno młodszym graczom, jak i tym bardziej doświadczonym, szukającym wyzwania.