Wolfenstein: Youngblood Recenzja gry
Recenzja gry Wolfenstein: Youngblood – to nie jest Wolf, na jakiego czekaliśmy
Ponoć każde pokolenie chce zmienić świat. Córki B. J. Blazkowicza zmieniły Wolfensteina w looter-shootera bez lootu i RPG-a. Co z tego wyszło? Nie uprzedzajmy faktów, ale napiszmy, że ojciec nie byłby dumny.
Nie naprawia się czegoś, co działa. Tę fundamentalną prawdę twórcy Wolfensteina: Youngblood najwyraźniej zignorowali. Mieli przecież tuż pod nosem świetne przykłady tego, że wskrzeszanie kultowych protoplastów strzelanek FPP ma sens, o ile trzyma się dość wiernie materiału źródłowego. Nowy Doom oraz ostatnie części Wolfensteina zachwyciły nieskomplikowaną, soczystą i dynamiczną demolką, zupełnie jak za dawnych lat.
Dzieci lubią jednak robić wszystko na opak, często psując dokonania rodziców. Sophie i Jess, córki Williama J. Blazkowicza, a zarazem bohaterki Wolfensteina: Youngblood, tak właśnie postąpiły ze spuścizną po Wolfie – oczywiście w przenośni. To twórcy z Arkane Studios i MachineGames przesadzili, dodając do sprawdzonej formuły tryb kooperacji, elementy RPG, dzienne wyzwania, wszechobecny grind czy kuloodpornych przeciwników. W efekcie powstała niestrawna mieszanka, która po prostu się nie sprawdza i ciężko znaleźć w niej coś, co rzeczywiście sprawia frajdę.
„Replay, replay! No nie dały z tego replaya...”
- ciekawe projekty poziomów z więcej niż jedną drogą do celu;
- tryb kooperacji ze znajomym potrafi dostarczyć trochę zabawy;
- dużo ułatwień, by szybko znaleźć kompana do wspólnej gry;
- zróżnicowani, fajnie zaprojektowani przeciwnicy oraz spluwy.
- beznadziejny system odradzania się w środku bitwy lub na początku lokacji;
- backtracking i respawn tych samych wrogów w tych samych miejscówkach;
- głupawa, szczątkowa fabuła bez ciekawych postaci;
- elementy endgame’u w małym świecie i looter shooter bez lootu nie motywują;
- wrogowie – gąbki na pociski – psują całą frajdę z mechaniki strzelania.
Wolfenstein: Youngblood to tylko spin-off kultowej serii i oczywiście na pewne zmiany czy odstępstwa można by przymknąć oko. Pomysł na grę w kooperacji z udziałem dwóch sióstr jako taki nie jest zły. To właśnie rozgrywka z bliskim znajomym, a od biedy nawet z losowym kompanem, zapewnia najwięcej frajdy. Widać, że twórcy robili wszystko, by to co-op był domyślnym trybem. Dostaliśmy nawet możliwość zaproszenia do zabawy kogoś, kto nie posiada gry (niestety, tylko jeśli kupimy jej droższą edycję), a tryb dla pojedynczego gracza został dość starannie ukryty w menu.
Jeśli jednak zdecydowanie wolimy bawić się w pojedynkę lub trafimy na wyjątkowo słabego towarzysza, musimy przygotować się na sporą przeszkodę, jaką jest beznadziejny systemem zapisu postępów. Zamiast punktów kontrolnych mamy tradycyjne trzy życia do wykorzystania – i to na obie postacie! Łatwo je stracić przez niekompetencję siostry sterowanej przez SI, zwłaszcza podczas walk z bossami, a wtedy gra perfidnie cofa nas na sam początek lokacji. Jeśli znajdujemy się już w ostatniej fazie misji, wymusza to kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt minut ponownego przedzierania się przez całą mapę. Nie dość, że marnujemy sporo czasu, to jeszcze pogłębia się wrażenie wszechobecnego backtrackingu.
Kooperacja to domyślny tryb rozgrywki. Z dobrym kumplem potrafi dać trochę frajdy - zwłaszcza na początku.
OFFLINE BEZ PAUZY
Tytuł ten tak mocno bierze sobie do serca tryb kooperacji, że nawet grając solo offline, nie mamy do dyspozycji opcji pauzy. Do menu gry czy ekwipunku warto zaglądać jedynie w bazie w paryskich katakumbach, poza nią bowiem non stop jesteśmy narażeni na ataki wrogów. Warto o tym pamiętać, gdy musimy nagle odejść od komputera, bo ewentualna strata wszystkich żyć w tym czasie oznacza konieczność długiego powtarzania etapu. Mamy nadzieję, że sytuację zmieni jakiś nadchodzący patch.
Siostra kierowana przez SI często woli strzelać niż nas podnieść, co może skończyć się powtarzaniem długiej misji.
„Ja tu widzę niezły burdel!”
Twórcy przygotowali coś na wzór Metroidvanii, czyli powracanie do tych samych miejsc i odblokowywanie kolejnych przejść nowo nabytymi gadżetami. Ponowne odwiedziny jednak nie bawią, bo poza jakąś małą znajdźką nie przynoszą żadnych korzyści. Uwypuklają jedynie coraz bardziej dokuczliwe wady gry, na czele ze wspomnianym przenoszeniem na sam początek lokacji za porażkę w walce. W efekcie każdą późniejszą misję rozpoczynamy sprintem przez mapę ze slalomem specjalnym przy omijaniu przeciwników.
Unikamy starć, bo ci sami wrogowie są zawsze rozstawieni w tych samych miejscach oraz przede wszystkim dlatego, że strzelanie nie sprawia już takiej przyjemności jak we wcześniejszych odsłonach cyklu. Z pewnych powodów twórcy wprowadzili tu erpegowy rozwój broni i postaci wraz z mozolnym grindem ulepszeń oraz system znany z Destiny lub The Division, czyli poziomy przeciwników z paskami zdrowia i tarczami do zbijania. W efekcie większość wrogów to typowe gąbki na pociski, których pokonanie (po wywaleniu pięciu magazynków w głowę) nie przynosi żadnej nagrody, żadnego lepszego lootu. Już za drugim czy trzecim razem jedynym sensownym rozwiązaniem zaczyna wydawać się przebiegnięcie przez lokację zamiast walki.
To dziwi, bo przecież siostry Blazkowicz używają w dużej mierze tych samych, fajnie zaprojektowanych spluw, co ich tata w poprzednich grach. Równie pomysłowo wyglądają zróżnicowani przeciwnicy i jeśli tylko trafimy na najsłabszego wroga bez tarczy, który pada po jednym strzale, frajda z unieszkodliwiania cybernazistów wraca w jednej chwili. Szkoda, że nie zdecydowano się na jakąś pomysłową mechanikę wspólnego działania przy pokonywaniu mocniejszych niemilców, zamiast tylko podbijać im paski zdrowia.
„Późne rokokoko”
Wolfenstein: Youngblood nie zachwyca również pod względem otoczki fabularnej. Choć początek wydaje się nawet dość obiecujący, z ciekawym intro, z polskimi akcentami, wszystko szybko traci rozmach. Historia poszukiwań zaginionego B.J. Blazkowicza przez jego córki gdzieś w sercu okupowanego przez nazistów Paryża to płycizna, którą wypełniają jedynie kuriozalne dialogi. Brakuje też ciekawych postaci pobocznych, z których zapamiętujemy jedynie Abby – córkę Grace Walker z The New Colossus, rówieśniczkę Jess i Sophie. Same siostry to taka mieszanka Beavisa i Buttheada z girlpower – czasem są zabawne, ale zwykle denerwują. W następną grę z ich udziałem już bym nie zagrał.
Fabuła jest płytka, bez wielu przerywników filmowych. Abby to jedyna postać, jaką zapamiętamy z tej historii.
Twórcy bardzo nieporadnie wykorzystali również motyw lat 80., w których toczy się akcja Wolfensteina: Youngblood – i to nawet biorąc pod uwagę alternatywną przecież historię. Ulice Paryża czy rozrzucone tu i tam samochody przypominają raczej jakieś „późne rokokoko”, a nie kolorową dekadę kiczu. Jedyny wyraźny akcent stanowią znajdźki w postaci kaset magnetofonowych. Zamiast jednak pomysłu z Metal Gear Solid V i możliwości włączenia sobie walkmana z hitami disco-popu w trakcie misji i strzelania, kawałków stylizowanych na lata 80. można słuchać tylko w menu gry i przy radiach.
MIKROOPŁATY NA RAZIE TYLKO ZA KOSMETYKI
W Wolfensteinie: Youngblood występują mikrotransakcje. W sklepiku za prawdziwe pieniądze kupimy sztabki, czyli walutę premium. W grze mamy sporo rzeczy do odblokowania, jak ulepszenia broni, kombinezonu czy perki, a także mnóstwo skórek na karabiny i pancerz. Póki co za pośrednictwem mikropłatności nabędziemy wyłącznie kosmetyczne elementy wyposażenia. Każdy z nich możemy też dostać za walutę zdobywaną w grze, co jednak wiąże się z wykonywaniem licznych zadań pobocznych oraz zaliczaniem wyzwań dziennych i tygodniowych.
Tak twórcy Wolfenstein: Youngblood widzą lata 80. Ta wystawa i słuchanie paru stylizowanych piosenek w menu gry to jedyne ślady dekady kiczu w grze.
„Jutro też wam uciekniemy!”
No dobrze, czy więc w takim razie Wolfenstein: Youngblood posiada jakieś jasne strony? Plusem są na pewno projekty i wygląd poziomów. Wielopiętrowe wieże, tajne laboratorium czy nazistowskie salony prezentują się nieźle i często znajdziemy w nich ukryte przejścia prowadzące do celu misji więcej niż jedną drogą. Czuć w tym trochę ducha Dishonored, zapewne dzięki zaangażowaniu studia Arkane w produkcję. Z drugiej strony – to jednak zupełnie inna liga i nie ma tu mowy chociażby o trybie działania „po cichu”, mimo wytłumionej broni czy kombinezonu z opcją niewidzialności.
W Youngblood zdecydowany prym wiedzie ciężkie uzbrojenie, a zwłaszcza rozmieszczone sporadycznie działka stacjonarne. Napakowani przeciwnicy wymagają tony ołowiu czy energii, więc walka zaczyna upajać dopiero wtedy, gdy jesteśmy uzbrojeni w broń właściwego kalibru. Kiedy połączymy to z trybem kooperacji z dobrym kumplem czy kumpelą, nowy Wolfenstein potrafi mieć swoje momenty. Ciekawe są również perki dedykowane wyłącznie wspólnej rozgrywce. Możemy przykładowo aktywować zdolność wskrzeszania siostry na odległość czy uzupełniać poziom jej pancerza.
Uber przeciwnicy z uber pancerzem na ulicach to część uber endgame’u - endgame’u bez uber lootu i uber otwartego świata.
„Co mnie obchodzi jakaś tam wasza wojna?”
Momenty to jednak o wiele za mało, by powiedzieć, że dobrze się bawiłem. Wolfenstein: Youngblood to dziwna hybryda gatunków, w której mozolne ciułanie punktów doświadczenia i waluty w misjach oraz dziennych wyzwaniach można wytłumaczyć jedynie opcjonalnymi mikrotransakcjami. To korytarzowa strzelania, która posiada grind i endgame na modłę gier z otwartym światem. To erpegowy looter shooter bez żadnego lootu i nagród. Jest sporo lepszych tytułów, w których można grać w co-opie, są też lepsze produkcje z przeciwnikami jak gąbki na pociski. Najbardziej boli jednak to, że płytka fabuła tak naprawdę nie wnosi niczego ciekawego do uniwersum Wolfensteina. Youngblood jest trochę jak głupawy wybryk nastolatków – zdarzył się, to zdarzył, po co dalej drążyć temat?
O AUTORZE
Z Wolfensteinem: Youngblood spędziłem około 11 godzin, zaliczając w tym czasie główny wątek fabularny i kilka zadań pobocznych. Choć gra posiada endgame i zmieniające się regularnie wyzwania, raczej już nigdy do niej nie wrócę. Ani świat tej pozycji, ani tony skórek do odblokowania do tego nie zachęcają. Lubię nowe wersje kultowych strzelanek id Software serwowane przez Bethesdę, ale Wolfenstein: Youngblood jest zbyt przekombinowany, by polecić go w dniu premiery.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Wolfenstein: Youngblood otrzymaliśmy bezpłatnie od jej polskiego wydawcy, firmy Cenega.