Tom Clancy's The Division Recenzja gry
Recenzja gry Tom Clancy's The Division - jest nieźle, ale co dalej?
Tom Clancy's The Division miało być grą świetną, która przyciągnie zupełnie nową bazę graczy do Ubisoftu. Ostatecznie dostaliśmy mieszankę pomysłów, która nie zawsze dobrze ze sobą współgra i przy której da się odczuć, że czegoś tutaj brakuje.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- klimatycznie przedstawiony postapokaliptyczny Nowy Jork;
- sporych rozmiarów otwarty świat;
- grafika i animacje postaci na wysokim poziomie;
- dbałość o szczegóły reakcji świata na nasze działania;
- znajdźki, które w niezły sposób przedstawiają historię wydarzeń;
- świetnie zrealizowana mechanika strzelania i system osłon;
- system dnia i nocy, oraz zmienne warunki pogodowe;
- rozbudowa własnej bazy operacyjnej;
- interesujący system progresji postaci;
- przyjemna rozgrywka w grupie znajomych.
- powtarzalne aż do bólu misje poboczne;
- karykaturalnie przerysowane postacie zlecające zadania;
- okazjonalne problemy z połączeniem;
- małe zróżnicowanie przeciwników, nawet pomiędzy frakcjami;
- okazjonalne glicze graficzne i problemy z kolizjami;
- brak zabezpieczeń przeciwko hackerom..
Jak dziś pamiętam pierwszy trailer Tom Clancy’s The Division pokazany na targach E3 w 2013 roku. Zdewastowany, opustoszały – i tym samym niezwykle klimatyczny – Nowy Jork, dwójka towarzyszy i charakterystyczny zegarek. Od tamtej pory śledziłem uważnie wszystkie informacje dotyczące tej produkcji i zacząłem odnosić wrażenie, że z czasem zmienia się jej koncepcja, że The Division jest coraz bliżej stania się byle jaką mieszanką skrajnych pomysłów. Po wielu godzinach spędzonych z pełną wersją tej strzelaniny, stwierdzam, że obawy te okazały się słuszne i gra traciła w moich oczach im dłużej biegałem po ulicach Nowego Jorku.
Przede wszystkim zacznijmy od tego, czym jest najnowsze dzieło Ubisoftu. Tom Clancy’s The Division to trzecioosobowa gra akcji z elementami RPG, stworzona z myślą o rozgrywkach sieciowych. Raz jeszcze podkreślam: rozgrywkach sieciowych. To nie jest pozycja singleplayerowa, która oferuje możliwość grania w kooperacji – zamiast tego dostajemy tytuł przeznaczony do zabawy drużynowej, który jednak dopuszcza ewentualność samodzielnej eksploracji. Nie można również zapomnieć, że The Division nie jest typowym MMO, choć pewne punkty styczne na pewno się znajdą. W internecie nie brakuje porównań do Destiny, ale myślę, że produkcji tej znacznie bliżej do Diablo. Zamieńcie miecze i łuki na broń palną, potwory na różne grupy przestępcze, przenieście się z Sanktuarium do Nowego Jorku i zastąpcie Deckarda Caina agentką Faye Lau.
Dyrektywa 51 to dokument, dzięki któremu powołana zostaje organizacja Strategic Homeland Division. Ma ona na celu zapewnienie ciągłości rządu i prawa na wypadek nagłej katastrofy. Twórcy nawiązują tutaj do podpisanej w 2007 roku przez prezydenta George’a W. Busha Executive Directive 51, która została opracowana po fiasku, jakim okazała się operacja Dark Winter – symulowany atak biologiczny.
Sama rozgrywka zaczyna się bardzo standardowo. Po krótkim wprowadzeniu w fabularne tło gry otrzymujemy możliwość określenia wyglądu naszej postaci. Niestety, nie dostajemy pełnego kreatora w stylu tego z Black Desert, a jedynie kilka presetów dla obu płci. Mam nadzieję, że się mylę, ale kto wie, czy nie pojawią się płatne nowe twarze. Następne zostajemy wezwani do jednego ze schronów organizacji Strategic Homeland Division w celu rozpoczęcia działalności na terenie miasta, zgodnie z Dyrektywą 51. W Brooklynie wykonujemy kilka prostych misji, dzięki którym zapoznajemy się z mechaniką rozgrywki, by zaraz potem przenieść się na właściwy teren działań – Manhattan.
Maksymalne rozwinięcie bazy jest naprawdę satysfakcjonujące. Nie mówiąc już o zwiększeniu liczby dostępnych umiejętności.
Na pierwszy rzut oka dostępny obszar nie robi zbyt dużego wrażenia – ot, jedna dzielnica wielkiego miasta. Kiedy jednak zaczynamy podążać na własnych nogach do oznaczonych na mapie celów, szybko okazuje się, że wcale nie jest tak źle. Przejście z jednego krańca mapy na drugi (idąc, nie biegnąc) zajmuje około 35 minut. Jeśli dodamy do tego sporą liczbę znajdziek, na które co jakiś czas się natykamy i które warto zbierać, by zapoznać się z przeszłymi wydarzeniami, czas naszej eksploracji się wydłuża i wielkość mapy zupełnie przestaje być problemem.
Jeden z internautów pokusił się o nałożenie obszaru z gry na mapę Manhattanu dostępną w Google Maps. Jak łatwo zauważyć, odwzorowanie układu dzielnicy jest bardzo szczegółowe.
Mapa sprawie wrażenie małej, ale szybko okazuje się, że to tylko złudzenie. Na szczęście istnieje system szybkiej podróży.
Skoro już mowa o mapie, wypada powiedzieć kilka słów o wirtualnym Nowym Jorku. Miasto robi niesamowite wrażenie od pierwszych minut zabawy, a pieczołowitość, z jaką odwzorowano prawdziwe Big Apple, jest naprawdę godna podziwu. Klimatu całości dodaje lekko zimowa aura, piętrzące się góry śmieci, sterty ciał, rozbite samochody, wszechobecna pustka i cisza. Atak biologiczny, który jest motywem przewodnim całej historii w The Division, odcisnął swoje piętno na metropolii, co daje się nie tylko zauważyć, ale i wyczuć w otoczeniu. Większość budynków jest do siebie dość podobna, ale myślę, że wynika to raczej ze specyfiki samego miasta, a nie z lenistwa deweloperów. Jeśli porównacie lokacje z gry ze zdjęciami Nowego Jorku, szybko okaże się, że przyłożono się nie tylko do najbardziej charakterystycznych punktów Manhattanu.
Interfejs bywa czasem zbyt przeładowany informacjami, ale na szczęście da się ograniczyć wyświetlane informacje.
Wzloty i upadki
The Division prezentuje się bardzo ładnie. Tak, zauważalny jest downgrade graficzny w stosunku do pierwszego filmu (tzw. target renderu), ale nie przeszkadza mi to zupełnie. Modele postaci wyglądają dobrze, a efekty świetlne i cienie robią niesamowite wrażenie, szczególnie we wnętrzach budynków. Ogromny plus należy się również za system dnia i nocy oraz zmienne warunki atmosferyczne – miasto w jednej chwili potrafi być skąpane w promieniach słońca, by niedługo potem zatonąć we mgle. Z tego jednak powodu nie obyło się bez pewnych bolesnych kompromisów. Grałem na pececie, który spełnia rekomendowane wymagania, i przy wysokich ustawieniach graficznych miałem ciągłe spadki klatek. Nie jest to uciążliwe, kiedy maleją one z 60 do 55, ale staje się już problemem, gdy po wejściu do częściowo palącego się budynku mamy szarpane 30 FPS. Krótko mówiąc – optymalizacja sprzętowa jest bardzo nierówna. Zdarzały się również pewne błędy graficzne, które kończyły się wpadnięciem pod mapę lub niespodziewaną kolizją z elementem otoczenia.
Cały teren gry został podzielony na dwie główne części: obszar PvE, na którym nie uświadczymy innych graczy, o ile nie zaprosimy ich do swojej drużyny, oraz obszar PvP (Strefa Mroku), który instancjonowany jest na 24 graczy jednocześnie i w którym możemy zdobyć najlepszy ekwipunek dostępny w grze. Teren przeznaczony do rozgrywek ze sterowanymi przez komputer przeciwnikami dzieli się jeszcze na kilkanaście pomniejszych rejonów, w których znajdziemy schrony służące za punkty szybkiej podróży. Jednakże najważniejszym miejscem działań w całej grze jest nasza baza operacyjna, zlokalizowana w głównym budynku poczty. To właśnie tutaj przychodzimy pomiędzy misjami, by ulepszać kolejne skrzydła, handlować zdobytym sprzętem czy też tworzyć nowy ekwipunek. Rozwój bazy jest bezpośrednio powiązany z rozwojem naszej postaci, a także z postępami w fabule gry.
Bardzo podoba mi się zaimplementowany system odsłon. Część z Was pewnie doskonale kojarzy go z innej gry – Tom Clancy’s Ghost Recon: Future Soldier – i nie sposób temu podobieństwu zaprzeczyć. Tutaj jednak w parze ze sprawdzonym rozwiązaniem idzie świetnie zrealizowana mechanika strzelania. Rodzaje broni, które podzielono na 6 klas, faktycznie różnią się od siebie czymś więcej niż tylko statystykami, a konieczność kompensowania odrzutu, choć nie do końca realistycznego, nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z masakrowania kolejnych wrogów. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to oczywiście do bossów, których można określić mianem „gąbek na pociski”. Tyle że to takie czepianie się na siłę, bo gdyby przeciwnicy otrzymywali realistyczne obrażenia za sprawą naszych pukawek, gra szybko stałaby się nużąca – zabicie bossa jedną odpowiednio wymierzoną kulą w głowę nie jest przecież żadnym wyzwaniem. Ktoś może uznać, że tego typu podejście do zadawanych obrażeń kłóci się z realistyczną wizją miasta, ale należy pamiętać, że gra musi posiadać system balansujący rozgrywkę i w tym wypadku jest to takie właśnie rozwiązanie starć z wrogami.
Kupowanie kolejnych ulepszeń w skrzydłach bazy skutkuje również poprawą wyglądu naszego tymczasowego domu.
Na wszystkich tych, którym nie spieszno do potyczek z innymi graczami, czeka kilkanaście misji głównych oraz cała masa zadań pobocznych. O ile te podstawowe da się powtarzać na trzech poziomach trudności (zwykły, trudny oraz – odblokowywany po osiągnięciu 30 poziomu – wymagający), o tyle zlecenia drugorzędne są jednorazowe. Niech się Wam jednak nie wydaje, że jest to jakakolwiek strata, gdyż większość misji pobocznych została stworzona na zasadzie kopiuj-wklej z minimalnymi wariacjami w ich przebiegu, a wykonujemy je tylko po to, by zdobyć punkty pozwalające ulepszyć naszą bazę operacyjną. Tutaj wyczyść przyczółek bandytów, tutaj zbierz dane na temat wirusa, teraz przerwij handel bronią, a następnie uratuj zakładników. Ręce mi za każdym razem opadały, kiedy musiałem wykonywać questy związane z zapasami wody, ponieważ wszystkie pomieszczenia są praktycznie identyczne, a jedyną różnicą była strona, z której wchodziło się do lokacji.
W trakcie gry z kilkoma znajomymi aż tak bardzo nie zwraca się uwagi na powtarzalność zadań, ale gdy chcemy zaliczyć wszystko sami, szybko przestaje to sprawiać przyjemność i wykonywanie misji pobocznych staje się po prostu nudne. Całość na szczęście ratują misje główne, prezentujące fabułę gry i zdecydowanie bardziej angażujące, czy to z powodu lokacji, w których się rozgrywają, czy też trudniejszych starć z przeciwnikami. Bardzo dobrze wspominam zadanie w rosyjskiej ambasadzie i atak na bazę „fanatycznych śmieciarzy”. Ukończenie całej dostępnej zawartości na obszarze PvE zajęło mi trochę ponad 25 godzin rozgrywki, przy czym nie siliłem się na zebranie wszystkich dokumentów, nagrać itp. Jeśli będziecie chcieli „wymaksować” grę w kontekście znajdziek, możecie spokojnie dołożyć 5-6 godzin do czasu rozgrywki.
Co jednak czeka samotnych graczy dalej? Czy jest co robić po skończeniu fabuły i wykonaniu wszystkich zadań pobocznych? No niby jest... można przecież powtarzać misje główne na wyższym poziomie trudności, a także wybrać się do Strefy Mroku. Tyle tylko, że samodzielnie wchodzenie na obszar PvP bardzo rzadko dobrze się kończy, bo większość graczy, która będzie mieć przewagę liczebną, natychmiast zaatakuje nas z powodu tego żółtego pakunku podwieszonego pod plecakiem. Są jeszcze codzienne misje, które opierają się na powtarzaniu zadań głównych na różnych poziomach trudności w celu uzyskania przedmiotu lub schematu. Czy możemy w takim razie robić coś oprócz tego? Póki co – nie. Nie jestem również przekonany, czy przygotowywane darmowe dodatki dorzucą jakąkolwiek zawartość dla samotnych wilków, ponieważ gra jednak mocno stawia na kooperację i wstępne informacje o nadchodzących rozszerzeniach wskazują, że Ubisoft wykona ukłon w kierunku drużyn.
Nacisk na granie zespołowe jest widoczny praktycznie na każdym kroku. Bardzo często spotykamy się z zadaniami typu „podnieś to, przenieś na drugi koniec hali i włóż w odpowiednie miejsce w maszynie”. Tego rodzaju zadania eskortowe, podczas których mamy w ręce jedynie pistolet, da się wykonywać samodzielnie, ale aż prosi się o granie z przynajmniej jedną dodatkową osobą, która będzie nas w trakcie tej czynności osłaniać. Uciążliwe są również potyczki z bossami, którzy posiadają specjalną umiejętność ciągłego ognia przygważdżającego. Tę sytuację da się idealnie wykorzystać, grając z innymi – kiedy my jesteśmy pod ostrzałem, nasi koledzy z drużyny mogą oflankować przeciwnika i wpakować mu magazynek w plecy (no dobra, kilka magazynków). Jeśli jednak gramy samodzielnie, nie pozostaje nic innego, jak przeczekać ostrzał przygważdżający, a potem próbować coś zdziałać, zanim przeciwnik ponownie nas zatrzyma za osłoną. A już nawet nie chcę wspominać o bossach z tarczami...
Takich dwóch jak nas trzech...
Nie można zaprzeczyć, że The Division ogromnie zyskuje przy graniu zespołowym. To właśnie bieganie w czteroosobowych drużynach sprawia przyjemność, zarówno w walkach przeciwko komputerowo sterowanym przeciwnikom, jak i w przypadku potyczek z innym graczami. Jest coś przyciągającego w możliwości zwiedzania i plądrowania zakamarków Nowego Jorku w towarzystwie innych agentów. Kiedy spojrzymy wstecz na pierwsze trailery gry, to właśnie taka forma rozgrywki była prezentowana i właśnie to nas intrygowało w tytule od Massive Entertainment, nic więc dziwnego, że deweloperzy właśnie tutaj przyłożyli się najbardziej.
Strefa Mroku to obszar najbardziej dotknięty Zieloną Trucizną. Oznacza to również, że tutaj znajdziemy najciekawsze przedmioty.
Co więc czeka zorganizowane grupy graczy? Po pierwsze, istnieje możliwość wykonania wszystkich zadań w trybie PvE wspólnie. Nie robi to wielkiego wrażenia w przypadku misji pobocznych, bo jednak jest to ciągle powtarzanie tych samych schematow, ale jeśli podejmiemy się przechodzenia misji fabularnych w grupie, to warto – jeśli tylko jesteśmy wystarczająco mocni – zdecydować się na robienie ich od razu na drugim poziomie trudności. Nie dość, że przeciwnicy mają więcej wytrzymałości niejako „z domysłu” – ponieważ im większa liczba graczy w drużynie, tym przeciwnicy stają się twardsi – to jeszcze zyskują oni kilka poziomów doświadczenia, niejednokrotnie zmieniając również swój kolor na fioletowy lub żółty. Kiedy już uporamy się z uzyskaniem 30-go poziomu (maksymalnego w grze), odblokuje się ostatni poziom trudności, który faktycznie jest wyzwaniem, nawet dla zgranych drużyn. Jeśli szukać jakiegokolwiek sensownego endgame’u w PvE, jest to właśnie zrobienie wszystkich dostępnych misji na najtrudniejszym poziomie. Na szczęście, na PvE Nowy Jork się nie kończy.
Zmagania drużynowe zaprowadzą was (raczej prędzej niż później) do Strefy Mroku, czyli obszaru najbardziej skażonego i wyniszczonego, który jednocześnie może zaoferować najlepszy sprzęt dostępny w grze. Łatwo jest zauważyć, że to właśnie tutaj mamy spędzać czas, zgodnie z zamysłem twórców. Jest to również jedyny obszar w grze, poza bezpiecznymi kryjówkami, w którym spotkamy graczy nienależących do naszej drużyny. Strefa Mroku wypełniona jest przeciwnikami sterowanymi przez komputer i to właśnie przez nich musimy się przedrzeć by zdobyć upragnione łupy pochowane w skrzynkach. Spotkamy również rozstawionych gdzieniegdzie bossów, którzy są postaciami wyjętymi z finałów głównych misji fabularnych. Oznacza to, że taki przeciwnik wyróżnia się posiadaniem własnego imienia, wyglądem i – co najważniejsze – punktami wytrzymałości i zadawanymi obrażeniami. Bardzo często można spotkać w Strefach Mroku grupy graczy, które wspólnie polują na najtrudniejszych przeciwników. Nie można jednak zapomnieć, że po upragnionym powaleniu bossa, równie szybko możemy dostać magazynek w plecy.
Problem w tym, że zupełnie nie widzę pożytku z potyczkek PvP w Strefach Mroku. Zabijanie innych graczy może nam tylko przynieść przedmioty, których inny agent nie zdążył jeszcze odesłać do bazy; oczywiście, pod warunkiem, że uda nam się przeżyć okres, w którym jesteśmy oznaczeni jako buntownik i potem sami damy radę je odesłać. Co dostajemy za przetrwanie? Trochę waluty oraz przedmioty, które zabraliśmy z truchła gracza. I w sumie to tyle. Brak tu jednak jakichkolwiek sensownych korzyści, które usprawiedliwiałyby ryzykowanie śmiercią – kredytów w końcu nigdy nie ma za dużo, a też nie wiemy jakie przedmioty wypadną z innego gracza. W grze nie ma jakiegokolwiek systemu reputacji, który mógłby umożliwiać korzystanie z ekskluzywnych przedmiotów (coś na kształt systemu jasnej i ciemnej strony Mocy w The Old Republic, dzięki któremu dostajemy dostęp do niektórych specjalnych elementów wyposażenia).
Piękna pogoda i ładne budynki to tylko ułuda. W Strefie Mroku jesteśmy w ciągłym niebezpieczeństwie, również ze strony współtowarzyszy.
Szczerze mówiąc, dużo szybciej zdobędziemy walutę i przedmioty jeśli skupimy się na przeciwnikach komputerowych. Brakuje mi również rywalizacji między graczami, która mogłaby być realizowana w formie jakichś tabelek rankingowych, za podium w których uzyskiwalibyśmy specjalne nagrody. Zrealizowanie takich potyczek w formie nie tylko deathmatchu, ale nawet capture the flag czy znanego z Battlefielda podboju, pewnie kłóciłoby się trochę z wizją świata, ale na pewno pozwoliłoby grze na trochę dłuższą żywotność. Niestety, ale obawiam się, że polowanie na innych graczy w pewnym momencie po prostu się znudzi, a przez brak nowego sprzętu do zdobycia, w grze nie będziemy mieli nic do roboty. Światełkiem na horyzoncie są zapowiedzi zawartości dodatków, również w formie darmowych patchy z zawartością, które mają rozbudować możliwości tego obszaru rozgrywki.
No właśnie, jest jeszcze kwestia zdobywania sprzętu. Wygląda na to, że tak zwany „endgame” gry polega przede wszystkim na grindowaniu nowego ekwipunku. Można takie rozwiązanie lubić albo nie, nie jest to zresztą pierwsza gra, która z takiego systemu korzysta, ale w pewnym momencie skończą nam się możliwości i osiągniemy maksymalne statystyki – i nastąpi to raczej bardzo szybko. Co więcej, twórcy wydali patch kilka dni po premierze, który zauważalnie zmniejszył częstotliwość wypadania najlepszego sprzętu. Najwyraźniej okazało się, że gracze zbyt szybko zdobywali nowe rzeczy, co przełożyłoby się na krótszą żywotność gry, a należy pamiętać, że pierwsza duża nakładka pojawi się dopiero w kwietniu. Taka łata z zawartością (ciężko nazywać mi to rozszerzeniem) z jednej strony cieszy, bo to oznacza, że twórcy chcą na bieżąco aktualizować swoje dzieło, ale mam obawy co do tego, jak długo taka polityka będzie się sprawdzać. Po dwóch darmowych dodatkach otrzymamy 3 płatne rozszerzenia, które już będą wymagały wydania niemałych pieniędzy. W tej chwili endgame nie wygląda zbyt kolorowo, ale o żywotności gry przekonamy się tak naprawdę po wydaniu pierwszej dużej aktualizacji.
Twórcy z Massive Entertainment niestety strzelili sobie w stopę sposobem, w jaki problemu oszustów w grze. Innymi słowy – nie rozwiązali go. Z powodu tego, że część informacji dotyczących rozgrywki przechowywana jest po stronie klienta gry, do równania można wprowadzić „hacki”, które niwelują odrzut broni, dają nieśmiertelność albo nieograniczoną amunicję. Deweloperzy wiedzieli o problemie już od czasu bety i obiecali go rozwiązać, ale jak pokazują liczne wątki na reddicie i filmy na YouTubie, hakowanie jest poważnym problemem w wersji pecetowej gry.
Trzeba uważać gdzie celujemy. Jedna przypadkowa seria w innego agenta od razu robi z nas buntownika.
Czy naprawdę jesteśmy The Division?
Gdybym miał podsumować Tom Clancy’s The Division w jednym zdaniu, powiedziałbym, że jest to całkiem niezła gra, w którą można grać samemu, ale nie należy tego robić. Dlaczego? Ogromną frajdę w tym tytule sprawia współpraca z innymi graczami, szczególnie jeśli są to osoby, z którymi pozostajemy w stałej komunikacji głosowej. Powtarzanie tych samych misji głównych na wyższych poziomach trudności nie jest zbyt uciążliwe, ponieważ im więcej trzeba się z przeciwnikami namęczyć i im szybciej możemy zginąć, tym częściej jesteśmy zmuszani do zmiany osłon czy szukania nowej pozycji do ostrzału, czyli do ciągłego ruchu. Koordynacja działań drużyny w pewien sposób pozwala zapomnieć o tym, że gdzieś to już widzieliśmy... kilkanaście razy. Rozgrywki w Strefach Mroku sprawiają całkiem niezłą frajdę, ale na dłuższą metę brakuje namacalnej motywacji do stawania przeciwko innym graczom.
KWIŚĆ O THE DIVISION – BRAK OCENY
The Division to gra bardzo podobna do Destiny. Niestety podobna do Destiny zaraz po premierze tego tytułu. Przyjemny system strzelania i dobrze zrealizowany tryb kooperacji, to na razie wszystko, co oferuje. Powtarzanie misji na wyższym poziomie trudności czy zdobywanie lootu w pozbawionych jakiegokolwiek wyższego celu Strefach Mroku będzie ciekawe przez pierwsze 2-3 tygodnie, ale później gracze szybko zaczną się nudzić. Ubisoft ma co prawda w planach kolejne mniejsze i większe rozszerzenia, lecz obawiam się, że pracownicy studia Massive Entertainment nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo wymagający są fani sieciowej rozgrywki. Pierwszy duży dodatek do Destiny, czyli The Taken King, już na starcie oferował wielokrotnie więcej zawartości dla wysokopoziomowych graczy niż wszystko, co jest aktualnie dostępne w The Division, a wystarczyło to ledwie na 3-4 miesiące zabawy i to dla tych mniej zaangażowanych graczy. Moje obawy budzi też fakt braku ciekawych starć z bossami, ale więcej na ten temat będzie można powiedzieć dopiero po pojawieniu się pierwszego raidu. Mimo tych wszystkich obaw, mam dużą nadzieję, że podobnie jak Bungie nauczyło się na swoich błędach i wydało bardzo dobre The Taken King, tak Massive Entertainment rozwinie swoją grę i stworzy coś świetnego. Szkoda tylko, że Szwedzi wolą uczyć się na własnych błędach, a nie na błędach konkurencji.
Gra wygląda naprawdę bardzo ładnie i jestem pod wrażeniem wykonania animacji postaci oraz sposobu, w jaki został przedstawiony Nowy Jork. Niestety, świetna oprawa to nie wszystko, by móc kogoś zatrzymać na dłużej przy tym tytule. Fabuła została przedstawiona w całkiem przystępny sposób i jeśli ktoś lubi taką zabawę, to składanie historii i lore tego świata w całość (przede wszystkim na bazie znajdziek) może sprawdzić frajdę. The Division może się podobać i bardzo możliwe, że spędzę jeszcze przy tej grze wiele godzin, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że choć większość elementów gry została zaprojektowana niesamowicie dobrze, pewne kluczowe aspekty pokazują brak wystarczającego doświadczenia twórców. Ubisoft nie miał dotychczas świetnej gry sieciowej zrobionej z rozmachem, i z bólem serca muszę przyznać, że na taki tytuł będziemy musieli jeszcze poczekać. Widoczna przy recenzji ocena wydaje mi się słuszna dla zorganizowanych grup, które będą grać wspólnie. Jeśli jednak myślicie o samotnym zwiedzaniu Nowego Jorku, musicie odjąć od tej noty jeszcze jeden punkt.