Stronghold Legends: Steam Edition Recenzja gry
autor: Michał Pajda
Recenzja gry Stronghold Legends: Steam Edition – legendarnej klapy druga odsłona
Remastery kojarzą się z odnawianiem arcydzieł, z których przystępniejszą wersją mogą zaznajomić się nowi gracze. Ze Stronghold Legends jest jednak inaczej – bo nie mówimy ani o arcydziele, ani dobrym gry odświeżeniu.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- darmowa dla posiadaczy oryginału;
- tryb multiplayer zwiększający żywotność produkcji;
- menu główne!
- niesamowicie wyśrubowany poziom trudności;
- błędy związane z odtwarzaniem efektów audio;
- brak poprawienia ewidentnych niedoróbek pierwowzoru;
- cena – w przypadku osób nieposiadających oryginału;
- mało zmian związanych z rozgrywką;
- słaba sztuczna (nie)inteligencja;
- przerywniki filmowe wyglądają, jakby przeszły złą kompresję;
- jak na dzisiejsze standardy gra jest brzydka.
Na swej niezwykle wyboistej drodze seria Stronghold zdążyła posmakować tyle samo słodyczy sukcesów, ile goryczy trudnych do przełknięcia porażek. Jej producent – Firefly Studios – w przeszłości pozwalał już sobie na wydawanie odświeżonych wersji gier. Tym razem spróbował sił w plugawej sztuce nekromancji – niestety tchnięcie nowego ducha w nadgniłe truchło Legendy zwyczajnie się nie udało.
Miłe złego początki
Z kapitalnych rozwiązań zastosowanych w oryginalnym Stronghold Legends trzeba wymienić menu główne, którego tło stanowi zielony smok groźnie łypiący w kierunku gracza. Gad wita nas potężnym rykiem, co może być zaskoczeniem dla zupełnie nieświadomej osoby w słuchawkach. Motywu tego postanowiono nie zmieniać w odnowionej wersji – jedyna różnica to fakt, że bydlątko zostało ubrane w wyższą rozdzielczość. Ciekawym dodatkiem jest również umieszczenie przycisku wrót przenoszących nas do gabloty nagród – nie musimy już szukać naszych trofeów w panelu statystyk. I sprawa najważniejsza – jeśli posiadacie oryginalne Legendy na Steamie, to zremasterowaną aktualizację otrzymacie całkowicie za darmo.
Dla równowagi już na samym początku przyczepić się muszę za to do dwóch rzeczy. Przede wszystkim gra ładuje się niesamowicie długo, co odbywa się przy całkowicie czarnym ekranie. Przez chwilę myślałem nawet, że Twierdza wykrzaczyła się już przy próbie uruchomienia. W oryginalnej wersji Legends nie było tego problemu. Druga kwestia dotyczy samego intra oraz przerywników filmowych, które w mojej ocenie nie zostały w żaden sposób poprawione czy wyrenderowane w nowej jakości – ich rozciągnięcie bez powiększenia rozdzielczości można poznać na pierwszy rzut oka po ewidentnych pikselach. Uważam, że przerywniki (wątpliwej jakości zresztą) były wyraźniejsze w grze wydanej w 2006 roku.
Odgrzewany kotlet
Osoby, które miały już wcześniej (nie)przyjemność zaznajomić się ze Stronghold Legends, przy obcowaniu z remasterem mogą poczuć się jak ryba w dość mętnej wodzie. Mamy tu bowiem wszystko, co zawierał pierwowzór, jednak problem leży w dopatrzeniu się nowości, których wersja 1.3 posiada stosunkowo niewiele. W odświeżonym menu głównym możemy podjąć decyzję – czy zamierzamy rozegrać potyczkę w trybie dla pojedynczego gracza, czy raczej mamy ochotę na multiplayerową partyjkę wspólnie z przyjaciółmi. O ile tego drugiego trybu nie mogłem ani sobie odświeżyć (ponieważ wszystkie serwery starej wersji gry zostały wyłączone), ani wypróbować w edycji steamowej (do czasu publikacji tego tekstu dostęp do gry mieli wyłącznie dziennikarze), o tyle z trybem dla jednego gracza przyszło mi – zarówno w starej wersji 1.2, jak i tej zremasterowanej – spędzić wiele męczących godzin.
W Stronghold Legends do wyboru są cztery typy zabawy. Oprócz kampanii składającej się z 24 misji (w których możemy poznać historię króla Artura oraz rycerzy Okrągłego Stołu, a także pomniejsze wątki germańskiego wojownika Zygfryda i Vlada Palownika zwanego Drakulą) znajdziemy również mapy przygotowane przez graczy, tryb potyczki do swobodnego powalczenia z komputerem, a nawet „szlak legendy” – ten ostatni podzielony jest na misje, które wypełniamy po kolei, jednak bez narracji fabularnej. To właśnie w szlakach natknąłem się na nową zawartość – „wyzwanie Artura” składające się z czterech etapów. Zabawa ta jednak (niezależnie od wybranej formy rozgrywki) to odgrzewany kotlet – przy pomocy mocnego alkoholu, umacniania wiary, zróżnicowanego jedzenia i niskich podatków utrzymujemy morale mieszkańców, aby zwiększać ich produktywność. Dzięki pieniądzom zarobionym na pracy zadowolonych obywateli jesteśmy w stanie zasilać siły wojskowe – i tak w kółko, jednak bez większej głębi i wyrazu. Zadania bowiem ograniczają się wyłącznie do prostackiego „przetrwaj kolejne fale ataków do finalnego starcia”, „utoruj sobie drogę do celu przy pomocy jednostek, które posiadasz”, „zdobądź dany punkt na mapie, jednocześnie rozwijając swój potencjał militarny”.
Wszystkie smutki – w kąt!
Rozumiem, że Legendy były specyficzną odsłoną serii. W kąt poszły tu przecież – potraktowane po macoszemu – całe segmenty będące fundamentem ekonomicznego aspektu rozgrywki. Z nostalgiczną łezką kręcącą się pod powieką mogliśmy w 2006 roku jedynie wspomnieć o tym, że w naszych twierdzach należało dawniej – oprócz oczywistego wojowania z sąsiadami – zwalczać różne plagi i choroby, dbać o bezpieczeństwo mieszkańców przy użyciu strażnic, a także gwarantować transparentność sądownictwa (z możliwością zastosowania różnego rodzaju kar, co było chyba największą atrakcją). Ograniczona została również liczba jednostek oraz budynków. W zamian większy nacisk położono na elementy bitewne. Nie wiem, jakim cudem, ale ludziom z Firefly Studios – przy uproszczeniu możliwości ekonomicznych i zależności pomiędzy poszczególnymi budowlami – udało się wprowadzić do rozgrywki Strongholda jeszcze większy chaos.
Historia serii
Seria Stronghold powstała 15 lat temu – 18 października 2001 roku cykl ten został zainaugurowany przez pierwszą część gry, Twierdzę. Zebrała ona zaskakująco pochlebne opinie recenzentów, którzy chwalili opcję tworzenia zamków, humor w dobrym tonie oraz możliwości związane z walkami o potężne warownie. Doceniony został również silny nacisk na aspekty gospodarcze.
Kolejna część o podtytule Krzyżowiec również przypadła graczom do gustu – głównie ze względu na przeniesienie zabawy w realia krucjat. Rok później ukazało się zbiorcze wydanie Twierdza Warchest, które – poza dwiema poprzednimi odsłonami – oferowało również 50 dodatkowych map i ośmiu nowych przeciwników do pokonania. Machina wojenna rozpędzała się, jednak coś poszło nie tak – Twierdza 2 nie sprostała oczekiwaniom fanów, a wysyp błędów był niewyobrażalnie duży.
W 2005 roku wyszła Twierdza Deluxe, której pudełko zawierało pierwszą część gry oraz dodatek Excalibur Pack – to wtedy pojawiła się koncepcja z zamkiem Camelot, jednak wodze fantazji zostały popuszczone w październiku tego samego roku, gdy na rynek trafiła źle przyjęta Twierdza Legendy. Po tym eksperymencie postanowiono zremasterować Krzyżowca, dodając podtytuł Extreme, jednak to również był błąd. Sytuacji nie odmieniły też Stronghold 3, Stronghold Kingdoms ani inne remastery. Niekorzystny kurs zarzucono przy wydaniu Krzyżowca II, w którym czuć było ducha pierwszej części wypraw krzyżowych, a w dodatku został on solidnie zoptymalizowany i sprawiał dużo frajdy. 15 września 2016 na Steama zawitał remaster Stronghold Legends, natomiast na horyzoncie majaczy Stronghold Next.
Nie marzy mi się jednak, aby w przypadku remastera twórcy przesuwali balans pomiędzy tymi akcentami – mogliby wyłącznie poprawić babole, które w wersji steamowej są miejscami jeszcze bardziej dostrzegalne niż w wersji 1.2. Pierwszy z nich dotyczy oprawy audiowizualnej. Ścieżka dźwiękowa pozostała niezmieniona – utwory są przyjemne dla ucha, jednak jest ich zwyczajnie za mało, przez co po kilku godzinach gry zaczynają działać na nerwy – na potrzeby remastera można było wzbogacić soundtrack. Ponadto podczas ataku nieprzyjaciela zdarza się nagminnie, że spokojna, przaśna melodyjka zostaje, bez jakiegokolwiek płynnego przejścia, gwałtownie urwana, a w jej miejsce wskakuje agresywny motyw sugerujący walkę (w drugą stronę działa to podobnie).
To jeszcze małe piwo – gorzej, gdy podczas starcia kapryśna muzyka nagle się wyłączy. Podobnie zresztą dzieje się z wszelkimi efektami dźwiękowymi – od brzdęku mieczy, przez świst przelatujących strzał, aż po odgłosy katapulty rozbijającej mury naszej twierdzy. Tak samo rzecz ma się z grafiką, od której zalatuje naftaliną. Modele są – jak na standardy 2016 roku – brzydkie i kanciaste. Twórcy starali się to ukryć, uniemożliwiając większe przybliżenie terenu i jednostek (co dało się zrobić w poprzedniej wersji przy pomocy kółka myszy), jednak i tak nie maskuje to ich brzydoty. Na negatywne wrażenie wizualne wpływa również brak różnorodności kierowanych jednostek – zawsze dowodzimy czerwoną armią składającą się z tych samych wojaków. Nie jestem dźwiękowym ani graficznym maniakiem, ale te niedoróbki – szczególnie gdy są odnotowywane przez laika – świadczą o niezbyt starannym przygotowaniu odnowionej edycji.
Szaleństwo? To – jest – twierdza!
Kolejnych – jednak nie mniej irytujących – błędów można doszukać się w samej rozgrywce. Nierzadko na przebieg starcia (a w efekcie również na moją przegraną i konieczność wczytywania gry od kilku do kilkunastu razy) miał wpływ jeden z bardziej uciążliwych problemów związanych z przemieszczaniem się naszej armii. Wszystkie jednostki – nawet te stosunkowo szybkie, jak pikinierzy czy łucznicy – z niewiadomych przyczyn gwałtownie zwalniały, gdy tylko wydawałem im polecenie udania się w jakieś miejsce wraz z bohaterem. Początkowo myślałem, że to rozwiązanie zastosowane przez twórców celowo, jednak babol występował nieregularnie, przez co należało pamiętać, aby za każdym razem odznaczać bohatera i wydawać mu osobne polecenia (nawet te dotyczące przemieszczenia się w tym samym kierunku co zwykli wojowie).
Następny powód do narzekań stanowi szalenie wysoko wywindowany stopień trudności. Przyznam się bez bicia, że kampanię przeszedłem na poziomie niskim, a i tak na jedną misję przypadało średnio przynajmniej kilka restartów. Dochodziło nawet do sytuacji, że zapisywałem grę po każdej pokonanej fali wroga (przeklęta misja „Victory” – nie polecam). Poszczególne stopnie trudności różnią się od siebie głównie liczbą wojska, którym możemy dysponować na starcie, jednak nawet poziom łatwy jest zwyczajnie za trudny. Próg ten można było nieco obniżyć, aby i współczesny gracz, na którego przecież poluje Firefly Studios, mógł czerpać radość z zabawy – a tak, mimo że niedzielnym graczem nie jestem, częściej odczuwałem frustrację i chęć deinstalacji tytułu niż satysfakcję z pokonania komputera.
SI bez IQ
Warto wspomnieć, że nie popracowano również nad inteligencją naszych wirtualnych przeciwników. Dysponują oni olbrzymim potencjałem militarnym, jednak poszczególnym jednostkom zdarza się klinować pomiędzy elementami krajobrazu, wariować i krążyć bez celu (wystawiając się na ostrzał łuczników). Ponadto wojska te walczą, korzystając ze strategii „i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa” – atakująca zgraja wykorzystuje siłę grupy i... to w dużej mierze wystarczy, by pokonać niesamowicie rozstawioną, ale mniej liczną armię gracza. Bo kiedy te wszystkie jednostki połączą się w jedną bezkształtną masę – co jest ogromną bolączką Twierdzy – nie sposób rozróżnić od siebie wrogów. Nie da się tego również dokonać, gdy dwie armie zdecydują się na walkę w zwarciu. Wtedy dowodzenie naszymi jednostkami jest niemal niemożliwe, a każda próba wydania rozkazu kończy się przerwaniem przeprowadzanego ataku – w efekcie czego przeciwnik znów odnosi sukces, zabijając naszych żołnierzy, a my musimy robić dobrą minę do złej gry przy wczytywaniu sejwa.
Kapitulować czy walczyć?
Sam nie wiem, na co liczyli ludzie z Firefly Studios – bo nie chodziło im raczej o zainteresowanie grą nowego pokolenia. Zapewne chodziło o dotarcie do graczy, którzy znają i szanują serię, a nie mieli jeszcze okazji pograć w Legendy. Szkoda tylko, że już w 2006 roku był to co najwyżej mocny średniak wśród gier strategicznych, a ówczesna konkurencja (w skład której wchodziły między innymi Medieval II: Total War i The Settlers II: 10-lecie) pozostawiała go daleko w tyle. Jedynie fakt darmowej aktualizacji gry w przypadku posiadaczy oryginału nieznacznie wpływa na podwyższenie oceny tego remastera. Jeśli jednak nie należycie do tego grona wybranych, to potraktujcie Stronghold Legends: Steam Edition jako ciekawostkę, którą ominiecie bez żalu – bo te 15 euro można wydać o wiele sensowniej w sklepie Valve.