Star Trek Recenzja gry
autor: Szymon Liebert
Recenzja gry Star Trek - Kirk i Spock śmiało kroczą w kierunku katastrofy
Film Star Trek z 2009 roku przywrócił świeżość kultowej serii. Tegoroczna gra studia Digital Extremes ma kompletnie inny efekt. To kolejna mała katastrofa w tym roku, porównywalna z The Walking Dead: Survival Instinct
- Kirk i Spock z oryginalnymi głosami;
- kampania jest dość długa i ma tryb kooperacji.
- toporne sterowanie – strzelanie, bieganie, skakanie;
- sztuczna inteligencja komputerowych kompanów;
- kiepska realizacja niemal każdego elementu mechaniki;
- nierówna grafika – fatalne animacje postaci;
- próba pobicia rekordu w liczbie błędów?
Tylko w grze Star Trek można wcielić się w Kirka i Spocka, którym głosu użyczają aktorzy Chris Pine oraz Zachary Quinto. Tylko tutaj można pokierować statkiem USS Enterprise. W niewielu innych tytułach akcji znalazło się też tyle zróżnicowanych elementów: wspinaczka, eksploracja, hakowanie, zabawa teleportacją, eksterminowanie hord obcych. Gdzie indziej traficie na scenę, w której Spock dźwiga na ramieniu rannego Kirka? W jakiej innej produkcji zamienicie parę zdań z Uhurą? „Gra marzenie!” – myślałem, czekając na kuriera. Rzeczywistość okazała się brutalna.
Trzeba przyznać, że Star Trek autorstwa studia Digital Extremes ma dziesiątki pomysłów, jak zachwycić gracza, utrzymać zróżnicowanie akcji i oddać klimat filmów J.J. Abramsa. Gdybym ograniczył recenzję tylko do ich wymienienia, pewnie od razu pobieglibyście do sklepów lub chwycili za karty kredytowe, aby kupić wersję cyfrową. Problem w tym, że praktycznie każda z wymienionych „atrakcji” została kompletnie położona, dając efekt co najwyżej przeciętny, a najczęściej koszmarny. Grę nie wysokobudżetową, lecz „wysoce budżetową”.
Zderzenie z rzeczywistością
Jest tego tyle, że od razu możemy zacząć krytyczną część recenzji. Najlepiej od tego, co najbardziej rzuca się w oczy, czyli grafiki. Pod tym względem Star Trek miewa swoje momenty, bo korzysta z podobnej stylistyki co filmy – jest tu dużo chłodnych barw i efektownie rozmytych świateł. Podobno na pecetach gra ma też niezłe tekstury. Nie wiem, nie byłem w stanie tego sprawdzić (dlaczego – sprawdźcie ramkę poniżej). Grając na PlayStation 3, często miałem jednak wrażenie, że cofnąłem się o generację. Produkcja straszy pustymi lokacjami, okropnymi powierzchniami, modelami postaci wyglądającymi, jakby wyciosało je z ziemniaków dziecko pozbawione talentów artystycznych, oraz animacjami, które wzbudziły we mnie prawdziwą nostalgię. Wspomnienie lat 90., kiedy bohaterowie gier obracali się i poruszali jak nadziani na drewniane kołki. To były piękne i znacznie prostsze czasy!
Dwa słowa o tym, w jakiej czasoprzestrzeni umieszczono grę. Akcja Star Treka ma miejsce po wydarzeniach znanych z filmu J.J. Abramsa z 2009 roku i stanowi opowieść kanoniczną. To oznacza, że nawiązania do niej prawdopodobnie znajdą się w nadchodzącym Star Trek Into Darkness, które trafi do kin w maju. Jak zapewne wiecie, J.J. Abrams „zrestartował” serię – pokazał jej nową, odświeżoną i znacznie bardziej widowiskową wersję.
Tej toporności i archaiczności wizualnej wtóruje dosłownie masa błędów oraz niedokładności. Postacie przenikają przez siebie i otaczające je obiekty, blokują się albo całkowicie odmawiają posłuszeństwa. Tego typu kwiatki zdarzają się nawet w pozornie bezpiecznych, bo wyreżyserowanych przerywnikach. Animacje kompletnie nie trafiają w cel, dając przezabawne scenki rodzajowe, kiedy na przykład Uhura obsługuje komputer, wklepując komendy w pustą przestrzeń. Zdarzają się nawet niedoróbki psujące grę, które wymagają powtarzania całych sekwencji – na szczęście punkty zapisu rozsiano dość gęsto, więc aż tak mnie to nie denerwowało. Niemniej jednak Star Trek to jedna z najbardziej dziurawych gier, jakie widziałem na tej generacji konsol. W tym roku mogą konkurować z nią takie „perełki” jak The Walking Dead: Survival Instinct czy Aliens: Colonial Marines. Słowem Star Trek musiałby spędzić jeszcze kilka dobrych miesięcy w warsztacie, żeby zdołano zatuszować te niedoróbki. Lifting pewnie pomógłby w odbiorze tej pozycji, ale to jedyne, co dałoby się zrobić, bo obawiam się, że jej wady sięgają zbyt głęboko, aby można było uratować ją przed katastrofą.
Zastosujmy proste porównanie: o ile takie Deadly Premonition pod fasadą baboli, topornego sterowania i mizerności wizualnej kryje naprawdę intrygującą opowieść oraz ambitną rozrywkę, tak Star Trek jest kulawym zlepkiem paru dobrze znanych tytułów. Dead Space, Mass Effect, Uncharted, Crysis, Portal i... Super Mario Galaxy – takie nazwy przychodzą na myśl po przejściu kampanii. Z pierwszego z tych dzieł wzięto hakowanie w postaci minigierek i „przeloty”, kiedy tylko omijamy kosmiczne lub planetarne śmieci. Z drugiego ogólny styl strzelania i chłodną stylistykę. Uncharted reprezentują fragmenty platformowe, zrealizowane w podobnie uproszczony sposób. Fani Crysisa rozpoznają motyw przejmowania działek czy skradania się – namiastkę swobody działania. Skąd skojarzenia z Portalem i Super Mario Galaxy? Chodzi o wykorzystanie systemu teleportacji w połączeniu z „butami grawitacyjnymi” (wybaczcie brak fachowej terminologii). Te podobieństwa brzmią świetnie na papierze i pewnie dobrze zaindeksują się w przeglądarce, ale w praktyce zostały wykonane pokracznie. Pozorna złożoność rozgrywki Star Treka jest przez to największym utrapieniem gry. Lepiej byłoby zrobić jedną rzecz porządnie niż serwować osiem zepsutych motywów.
W grze Star Trek można usłyszeć głosy wielu aktorów i aktorek znanych z filmu J.J. Abramsa. Użyczyli oni zresztą także swoich wizerunków. Akurat ten aspekt wypadł naprawdę fajnie – słychać, że Chris Pine, Zachary Quinto i reszta ekipy wczuwają się w swoje role. Z tego względu mam propozycję: zróbmy z tej produkcji słuchowisko radiowe. Uratujemy w ten sposób to, co jest w niej najlepsze. Ech...
Postaram się krótko omówić każdy z wymienionych czynników. Numer jeden: w Star Treku strzelanie jest całkowicie nijakie i właściwie jedyną zaletą tak zwanych starć z wrogami okazuje się odpowiednio wysoki poziom trudności (nie ma mowy o szarżowaniu). Rodzajów broni występuje kilka i każdy oferuje coś innego, ale – szczerze mówiąc – nie ma wśród nich niczego godnego zapamiętania. Tym bardziej że efekty niektórych pocisków są wręcz komiczne – najlepszym przykładem niech będzie plazma, której rozbryzgi wyglądają jak zielona breja. Oczywiście autorzy trochę kombinują, wprowadzając pociski ogłuszające, które pozwalają podbiec i położyć wroga jednym ruchem. Szkoda, że te „widowiskowe” ciosy wyglądają, jakby ich nie było – to najmniej efektowne „nokauty”, jakie widziałem. Niewątpliwie miło, że pomyślano o zwolennikach ideologii pacyfistycznej i dodano skradanie, związane często z opcjonalnymi wyzwaniami (sugerującymi, aby nie atakować wrogów lub poszukać alternatywnej ścieżki). Warto by było jednak dołożyć do niego jakąkolwiek formę wskazania, kiedy jesteśmy ukryci – inną niż używanie nieporęczne tricodera. Bez tego działanie w cieniu jest raczej działaniem na chybił trafił. „Zobaczą mnie czy nie?” – mam wrażenie, że aby uzyskać odpowiedź na to pytanie, gra uruchamia maszynę losującą.
Fazery na pełną moc?
Wokół wspomnianego tricodera, czyli czegoś w stylu filtru detektywistycznego z Batman: Arkham Asylum, skupia się nadbudowa rozgrywki: od minigierek reprezentujących hakowanie, przez skanowanie obiektów w celu zdobycia punktów doświadczenia, aż po sprawdzanie, gdzie znajdują się panele sterowania (na podglądzie widzimy, jak powiązane są ze sobą różne urządzenia). Dzielnie przeczesywałem pierwsze poziomy w poszukiwaniu dodatkowych obiektów, aby szybko zdobyć nowe umiejętności dla mojego Spocka. Trafiłem na bodajże dwa z nich i jeden audiolog – żadna ze znajdziek nie sprawiła mi ani krzty radości. Powód jest prosty: system doskonalenia kompletnie nie ma zastosowania, bo postacie niczym się nie różnią, a ścieżki rozwoju oferują tylko drobiazgi.
Audiologi także mają wartość zerową – scenariusz Star Treka jest ostentacyjnie prostacki i naprawdę nie wiem, po co miałbym słuchać dodatkowych nagrań. Fabułę streścić można w sposób następujący: zła rasa obcych, która na śniadanie zjada całe planety, kradnie potężne urządzenie. Nie wiem po co, skoro jej własna technologia dosłownie potrafi roznosić w pył ciała niebieskie. Kirk i Spock ruszają we dwójkę, aby ratować wszechświat. Koniec. Ach, zapomniałbym, że jest jeszcze dziewczyna. Nie zgadniecie: dziewczyna została porwana! Tak więc Kirk i Spock ruszają, aby ratować wszechświat. I dziewczynę. I to w zasadzie wszystko, co trzeba wiedzieć. Żebyśmy zrozumieli się dobrze: doceniam prostotę historii w prostych grach. Lubię jednak, kiedy nawet te nieskomplikowane opowieści co jakiś czas przynajmniej udają, że coś znaczą. To sugerowałoby, że scenarzyści wierzą w przynajmniej szczątkową inteligencję odbiorcy.
Wykorzystanie tricodera mogło otworzyć wiele opcjonalnych taktyk i zagrań – można nim przejmować kontrolę nad działkami, dezaktywować miny, śledzić ruch przeciwników itd. Niestety, to tylko mrzonki, bo wszelkie próby bawienia się dostępnym sprzętem są skutecznie psute przez kiepski design poziomów, w których zwykle nie ma miejsca na eksperymenty, oraz przez przypadkowe zachowanie przeciwników. Część z nich ma trochę oleju w głowie – potrafi się schować, wycofać, szarżować pod osłoną granatu dymnego i strzelać dość celnie. Najczęściej jednak jaszczuropodobne kreatury gapią się w przestrzeń, blokują na obiektach albo biegają jak oszalałe. Grając w pojedynkę, jesteśmy też skazani na „humory” sztucznej inteligencji partnera, który zwykle ratuje nas z opałów, ale w walce pełni rolę symboliczną. Czasami sobie gdzieś strzeli, innym razem zalegnie kilkadziesiąt metrów z tyłu. Mimo to uczciwie trzeba przyznać, że kampanię da się przejść bez żywego kompana – przetestowałem w ten sposób większość misji, także fragmenty z zabawą grawitacją i teleportacją. Brrr... na myśl o nich aż przeszły mnie ciarki, bo to, co świetnie sprawdzało się w Portalu i Super Mario Galaxy, tutaj jest psychodelicznym koszmarem.
Jedną z atrakcji dla zagorzałych fanów Star Treka będzie pewnie możliwość pokierowania USS Enterprise, a nawet pochodzenia po mostku dowodzenia i paru korytarzach. Podkreślam, że trzeba być naprawdę fanatykiem, aby docenić ten aspekt. Scen na pokładzie statku jest bowiem niewiele, a obecne tam postacie mają do powiedzenia ledwie kilka zdań. Wspomniane sterowanie USS Enterprise to tylko przerywnik, podczas którego aktywujemy osłony i strzelamy do wrogów.
Zawroty głowy
Wyobraźcie sobie, że tkwicie na fragmentach stacji kosmicznej w kosmosie i musicie połapać się, gdzie jest góra, a gdzie dół. Dodatkowo należy wypatrzyć miejsce, w które można przenieść towarzysza, aby posunąć się naprzód. Zapomniałbym o tym, że sterowanie jest toporne jak cholera, a samo narzędzie do teleportacji cechuje się kapryśnością: raz działa, a raz nie. I jeszcze jedno: w razie porażki trzeba powtarzać prawie całą sekwencję od początku. W tym sensie można powiedzieć, że Star Trek hartuje ducha, kształtuje osobowość i uczy determinacji – wiele kosztowało mnie przedostanie się przez niektóre z rozdziałów gry. Nie chodzi już tylko o feralne zagadki, które ogólnie mogłyby być fajne. Ciężką przeprawą są nawet przeloty na szynach, kiedy postacie nurkują w dół kanionu albo pędzą przez przestrzeń kosmiczną. Pomijam tu kompletnie śmieszność takich momentów, bo byłbym w stanie je zdzierżyć, gdyby nie to, że ich widowiskowość została okupiona kiepską widocznością, przez którą kilkanaście razy powtarzałem niejeden z nich. Podobnie było z pozornie ciekawą sceną kontrolowania USS Enterprise. „Skąd strzelają? Do kogo ja mam strzelać? Co się właściwie dzieje?” – myślałem, próbując przebrnąć przez ten potworny fragment.
Na deser zostawiłem sobie najzabawniejszy dla mnie aspekt Star Treka – scenki platformowe. Wygląda to tak, jakby ktoś wziął system z Uncharted i bardzo długo myślał, jak go popsuć. W teorii wszystko działa identycznie – postacie chwytają się automatycznie krawędzi wskazanych na tle innych obiektów. Dlaczego więc tak często nie wiedziałem, gdzie mogę lub powinienem skoczyć? Co z zabawnym zachowaniem bohaterów, którzy raz się łapią, a innym razem spadają w przepaść? Jak w wielu innych przypadkach miałem wrażenie, że tę grę robiono w latach 90., kiedy deweloperzy dopiero „odkrywali” trójwymiarowy aspekt rozgrywki. Niemal gotowy produkt został jakimś cudem przeniesiony w czasie do roku 2013, aby zadziwiać ludzi swoją antycznością. Brzmi to trochę jak odcinek serialowego Star Treka, ale naprawdę nie wiem, jak inaczej można to wytłumaczyć.
Pierwotny plan zakładał, że zrecenzujemy wersję na peceta – na tej platformie zwykle można przecież liczyć na najładniejszą grafikę. Niestety, Star Trek odmówił posłuszeństwa i za żadne skarby nie chciał uruchomić się na moim komputerze. Przyznam, że coś takiego jeszcze mi się nie zdarzyło na tej stacjonarnej maszynie i wierzyłem, że to przypadłość laptopów. Twórcy wypuścili już łatkę, która powinna poprawić tak poważne błędy – aktualizacja waży aż 2,5 GB, co trochę mówi o stanie gry.
Mała katastrofa
W całej tej beznadziei pewnym ratunkiem jest dwuosobowy tryb współpracy. Przyznaję, że podczas gry z żywym Spockiem czy Kirkiem zabawa trochę nabiera tempa i charakteru. Szkoda tylko, że wyszukiwarka jest powolna, a dołączyć do właściwej rozgrywki można jedynie wtedy, gdy partner dotrze do punktu zapisu. Inną sprawą jest to, że kooperacja sprowadza się do typowych pomysłów: wspólnego otwierania drzwi czy podsadzania się. Mało tutaj osłaniania się czy innych tego typu kombinacji. Poza tym główną atrakcją niewątpliwie są wspomniane błędy, z których fajniej się śmiać, kiedy obok lub po drugiej stronie headseta znajduje się inna osoba. Nawet traktując Star Treka w tej dość smutnej, bo obraźliwej kategorii, narażamy się na irytację i rozczarowanie. Tytuł ten na każdym kroku potyka się o własne pomysły i nie potrafi zrealizować dobrze właściwie żadnego z nich.
Paradoksalnie podczas tej przejażdżki złożonej z pozbawionych emocji walk, nieciekawych wątków fabularnych, najeżonych błędami lokacji oraz zagmatwanych łamigłówek, najlepiej bawiłem się, rozwiązując proste minigierki. Przynajmniej działały i nie wymagały nieludzkiej determinacji, aby przeć naprzód. Star Trek wciąż jest produkcją posiadającą wszystkie elementy, których oczekujemy po reprezentantach gatunku. Co z tego, skoro niemal każdy z nich został wykonany w sposób naganny. W tej misji Kirk i Spock stają przed bardzo trudnym zadaniem uratowania wszechświata i rozumiem, że wielu graczy mu nie sprosta. Bynajmniej nie dlatego, że gra jest trudna, lecz ze względu na to, iż okazuje się, mówiąc dobitnie, małą katastrofą.