Satellite Reign Recenzja gry
Recenzja gry Satellite Reign – kultowy Syndicate w nowoczesnej oprawie
Satellite Reign chyba tylko z powodu braku praw autorskich nosi właśnie taki tytuł. Ufundowana w serwisie Kickstarter cyberpunkowa strategia to wypisz wymaluj nowa wersja Syndicate’a z 1993 roku. Wersja prawie na miarę naszych czasów.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- zasłużone miano duchowego spadkobiercy Syndicate’a;
- ogromne klimatyczne cyberpunkowe miasto;
- duże możliwości rozwoju i wyposażania agentów;
- swoboda w wyborze kolejności działań...
- ...oraz stylu rozgrywki – po cichu lub z hukiem.
- narracja prowadzona tylko poprzez opisy misji;
- słabe zróżnicowanie w balansie broni palnej;
- sporadyczne zacięcia sztucznej inteligencji.
Zmiana koncepcji wydanego w 2012 roku Syndicate’a i zrobienie z gry pierwszoosobowej strzelanki okazało się sporym zawodem, zwłaszcza dla Mike’a Disketta – jednego z programistów, który pracował w ekipie Bullfroga nad oryginalną grą z 1993 roku oraz Syndicate Wars z 1996. Wtedy pojawił się pomysł prawdziwego remake’u „Syndykatu” – strategii czasu rzeczywistego z czterema agentami w roli głównej. Wraz z kilkoma weteranami branży oraz dzięki budżetowi pozyskanemu w udanej zbiórce na serwisie Kickstarter niezależne, nowo powstałe studio 5 Lives stworzyło Satellite Reign – duchowego spadkobiercę Syndicate’a praktycznie w każdym calu.
Satellite Reign przenosi nas do cyberpunkowej metropolii, która wygląda dokładnie tak jak ta z kultowego filmu Łowca androidów. Noc rozświetlają kolorowe neony i świecące billboardy, cały czas pada deszcz, po ulicach krążą futurystyczne pojazdy, a na straganach Azjaci najpewniej sprzedają makaron, który zamawiał Harrison Ford jako Deckard. Władza należy do potężnych korporacji, ich prywatne armie patrolują miasto, a mieszkańcy są pod stałą kontrolą dronów i wszechobecnych kamer. Tu do akcji wkraczamy my – niewielka, tajna organizacja, której celem jest uderzenie w serce tej największej – Dracogenics – i zburzenie istniejącego porządku pozwalającego, by sławni i bogaci mieli wszystko, łącznie z technologią wskrzeszenia po śmierci.
Do dyspozycji mamy czterech agentów o różnych specjalizacjach, listę zadań do wykonania w dowolnej kolejności oraz wspomniane miasto – ogromne, tętniące życiem, po którym możemy się swobodnie poruszać. Podzielone na cztery dzielnice, z których każda oferuje trochę inny styl architektury i dominującą barwę, stanowi tak ogromny labirynt uliczek, zaułków, kładek i przejść, że naszą pierwszą czynnością jest zawsze odkrycie wszystkich punktów służących m.in. do szybkiej podróży. Jeśli tylko nie skorzystamy z opcji przybliżenia, która pozwala wręcz przyjrzeć się fakturze asfaltu, to cyberpunkowe ulice są w stanie urzec swoim wyglądem. Ogromne wrażenie robią zwłaszcza neony i billboardy wyświetlające krótkie filmowe animacje oraz kolorowe refleksy, jakie tworzą się na mokrych od deszczu chodnikach. W połączeniu z subtelną muzyką klimat jest na tyle gęsty i przekonujący, że nie zwracamy uwagi na to, iż sporo obiektów stworzono metodą „kopiuj – wklej”, a w samym mieście nie mamy praktycznie nic do zrobienia poza wyznaczonymi zadaniami. Po drodze możemy jedynie skanować przechodniów (trochę jak w Watch Dogs) albo instalować wirusy w bankomatach, co zapewnia dopływ gotówki. Choć agenci mogą też wchodzić do niektórych budynków, to akcja rozgrywa się tam automatycznie – nie mamy na nią wpływu czy wglądu.
Głównym celem w grze jest szturm na siedzibę korporacji Dracogenics, ale żeby tego dokonać, należy się odpowiednio przygotować – zdobyć nowoczesną broń, gadżety bądź wszczepy, które pozwolą naszym agentom być o wiele skuteczniejszymi w walce. Większość planów prototypów znajduje się w zamkniętych, strzeżonych ośrodkach, po których nie możemy tak po prostu spacerować, dlatego sporo czasu spędzamy na infiltracji tych obiektów. Największą zaletą Satellite Reign jest właśnie duża dowolność, z jaką da się te zadania wykonywać.
Swobodę mamy nie tylko odnośnie kolejności wyboru poszczególnych misji, ale przede wszystkim sposobu osiągnięcia celu. Standardowo możemy wejść z hukiem i – strzelając do wszystkiego, co się rusza, oraz biegając od zasłony do zasłony – zabrać to, po co przyszliśmy. Z dużo większą jednak finezją i sporą satysfakcją wykonamy to samo zadanie hakerem lub zwiadowcą – jako cichy zabójca z kataną i pistoletem z tłumikiem, umiejętnościami wyłączania kamer i generatorów prądu oraz przemieszczając się kanałami wentylacyjnymi. Każdy z naszych agentów dysponuje zestawem unikalnych zdolności, które możemy rozwijać punktami doświadczenia oraz odpowiednim wyposażeniem – to musimy jednak najpierw wyprodukować w laboratorium. Z tym wiąże się małe urozmaicenie naszych misji. Aby pozyskać naukowców czy zdobyć jakieś informacje, czasami będziemy musieli zrobić coś „na mieście”, wśród cywili – porozmawiać z kimś, wręczyć łapówkę, przenieść jakąś paczkę, wkraść się do terminalu z danymi. To w sumie dość potrzebne przerywniki, bo przy tak dużym terenie, jaki oferuje gra, po pewnym czasie zadania mogą stać się trochę zbyt powtarzalne, zwłaszcza że w każdej dzielnicy mamy zestaw tych samych miejsc, a uderzenie w nie oferuje te same korzyści.
Sama walka z jednej strony wygląda naprawdę świetnie – postacie co chwilę przeładowują broń, kryją się za obiektami (mamy system osłon), sztuczna inteligencja również szuka ukrycia, wzywa posiłki, reaguje, gdy robimy coś podejrzanego. Jeśli będziemy majstrować przy publicznym sprzęcie lub wkroczymy gdzieś, nawet bez widocznej broni, zostaniemy najpierw zatrzymani. Nasz agent wówczas widowiskowo podnosi ręce do góry, klęka i jeśli tylko nie zaczynamy uciekać czy strzelać, akcja kończy się pouczeniem, wręczeniem łapówki lub ostatecznie kopniakiem i wyprowadzeniem z obiektu.
Z drugiej strony podczas starć przeszkadzały mi trochę wydłużone wymiany ognia – pasek życia wrogów kurczy się naprawdę powoli i każda strzelanina z paroma żołnierzami to zmiana kilku magazynków. Nie ma tu pamiętnej strzelby z pierwszego Syndicate’a, która załatwiała sprawę jednym strzałem. Niezbyt przydatny jest również karabin snajperski, który wcale nie zapewnia wsparcia na jakieś duże odległości. Wdając się w strzelaninę, wiele razy znajdziemy się też w sytuacji, że wrogowie przybędą w takich ilościach, iż czterech agentów nie jest w stanie ich pokonać. Pozostaje wtedy wczytać misję od nowa lub dać się zabić. Ta druga opcja może, o dziwo, czasem mocno ułatwić grę, prawdopodobnie za sprawą małego potknięcia programistów. Nasi agenci odradzają się w bezpiecznym miejscu poza zastrzeżoną strefą i jeśli do ukończenia misji pozostaje nam tylko ucieczka na neutralny teren, gra potraktuje nasze odrodzenie jako wypełnienie celu. Zamiast więc wiać wśród strzelających dronów, wieżyczek i żołnierzy, lepiej dać się zabić. Trudno powiedzieć, czy to niedopatrzenie, które z czasem wyeliminuje jakaś łatka, czy też zamierzony efekt.
Tym, co może niektórych rozczarować, jest fabuła oraz sposób prowadzenia narracji, choć dla innych może to też oznaczać konsekwentne trzymanie się ducha dawnych gier. Nie mamy tu bowiem bohaterów, których da się lubić bądź nie, zwrotów akcji, widowiskowych przerywników filmowych czy choćby dialogów – należy pamiętać, że to gra małego niezależnego studia. Wszystkiego dowiadujemy się z długich opisów misji i znajdowanych w mieście terminali z dokumentami czy korespondencją. Tylko skrupulatne czytanie każdej rubryki i informacji pozwoli uzyskać pełny obraz na temat przedstawionego w grze świata.
Jeśli już jednak wsiąkniemy kompletnie w klimat Satellite Reign, czytając wszystko i odwiedzając każdy zakątek miasta, autorzy wynagrodzą nas sporą ilością smaczków oraz easter eggów. Natkniemy się na nawiązania do Blade Runnera i postaci Ricka Deckarda, Matrixa i paru innych mniej znanych cyberpunkowych dzieł. Najwięksi fani DOS-owego Syndicate’a znajdą odniesienia do klasyki nie tylko w ogólnej koncepcji samej gry, ale też w tak drobnych detalach jak ikonka podnoszenia amunicji, graficzny wykres postępu badań czy wybór logo naszej organizacji – wszystko wygląda dokładnie tak samo jak dwadzieścia dwa lata temu. W jednej misji odkryjemy też hołd dla ówczesnych twórców Syndicate’a – studia Bullfrog Petera Molyneux.
Satellite Reign to naprawdę bardzo udana gra z paroma tylko małymi niedociągnięciami. Swoboda w kierowaniu naszymi agentami, styl otwartej walki lub cichej infiltracji, ogromne, świetnie wyglądające miasto i rewelacyjny cyberpunkowy klimat – wszystko to powinno zachęcić każdego, kto czeka na nową grę twórców Wiedźmina czy kolejne przygody Adama Jensena w Deus Ex. Panowie z 5 Lives Studios pokazali też, jak należy podchodzić do legendy – do starej, kultowej gry. Przepisem na sukces okazało się połączenie wierności oryginałowi z zastosowaniem nowych, dobrze sprawdzających się rozwiązań – każdy fan Syndicate’a bez trudu odnajdzie dawny klimat i ducha tej gry w Satellite Reign.