Ruined King: A League of Legends Story Recenzja gry
Recenzja gry Ruined King - RPG nie dla wszystkich
Ruined King miał nie lada zadanie – musiał bowiem być grą, która udźwignie miano „RPG w uniwersum League of Legends”. Czy udało się podołać zadaniu? Po części tak. Uważam jednak, że duża marka zadziałała na niekorzyść produkcji.
Już niedługo minie 10 lat od mojego pierwszego starcia na Summoner’s Rift. Aż dziw bierze, gdy pomyślę, że z League of Legends spędziłem większość swojego nastoletniego życia, ale takie są fakty. Co prawda do sztandarowej gry Riotu powracam nieczęsto, niemniej ostatnio znów nabrałem nieco ochoty, by spróbować sił w tej przeklętej i przepięknej zarazem MOB-ie. Winę za taki stan rzeczy ponoszą dwa nowe projekty twórców LoL-a – netflixowy serial Arcane oraz niedawno wydany growy Ruined King.
O tym pierwszym już pisaliśmy (tutaj link), z kolei tak rychła premiera „Zrujnowanego Króla” wszystkich zaskoczyła, stąd też na recenzję musieliście trochę poczekać. Bo to rzeczywiście pełnoprawne RPG, do tego dość spore jak na fakt, że odpowiada za nie studio niezależne, działające na zlecenie Riotu (zabawy wystarcza na ponad 20 godzin). I choć nie ukrywam, że od dawna marzyłem o tego typu grze w świecie LoL-a (no bo wiecie, potencjał drzemiący w jego lorze jest nieograniczony), tak ostatecznie Ruined King to tytuł problematyczny. Choć nie mogę odmówić mu sporych ambicji, nie raz i nie dwa czułem, że mam do czynienia z tworem indie, który pewnych rzeczy nie przeskoczy. Czy pomimo licznych niedoskonałości da się jednak przy tym tytule dobrze bawić? Jeszcze jak!
RUINED KING A BATTLE CHASERS: NIGHTWAR
W kuluarach dość głośno mówi się, że Ruined King to niemal kalka Battle Chasers: Nightwar (należy jednak pamiętać, że za obydwie gry odpowiada to samo studio – Airship Syndicate). Tej wcześniej wydanej pozycji okazji przetestować nie miałem, ale obejrzałem trochę materiałów w sieci i rzeczywiście mowa o produkcjach dość podobnych w niektórych aspektach (choć z pewnością nie identycznych). W recenzji zamierzam jednak oceniać i analizować Ruined Kinga jako dzieło w pełni autonomiczne i porównań do Battle Chasers tu nie znajdziecie.
Hej! Ha! Kolejkę nalej!
- angażująca, epicka historia, którą wzbogacają interesujący bohaterowie i relacje między nimi;
- bardzo przemyślany system walki – łatwy do przyswojenia, trudny do wymasterowania;
- tętniące życiem miasteczko Bilgewater wręcz stworzone dla fanów pirackich klimatów;
- iście erpegowy system rozwoju postaci – drzewek umiejętności i perków tu nie brakuje;
- sporo ciekawych zagadek logicznych upchniętych tu i ówdzie;
- zapadająca w pamięć muzyka ułatwiająca wczucie się w przygodę;
- niemało mrugnięć okiem do fanów League of Legends;
- świetny angielski voice acting (polski dubbing też daje radę).
- zbyt duża częstotliwość walk sprawia, że rozgrywka po jakimś czasie zaczyna nużyć;
- niektóre modele postaci i obiektów niedomagają graficznie – obraz robi wrażenie lekko rozmytego;
- przeciętny stan techniczny gry na PS5 – niestabilne 30 klatek na sekundę i garść irytujących bugów;
- skromna liczba i kiepska jakość zadań pobocznych;
- mało angażująca eksploracja tylko pozornie otwartych lokacji;
- sztampowość i nadmierna patetyczność części kwestii dialogowych.
Z pewnością w swojej paczce kumpli macie tego jednego typa, który może nie jest najwybitniejszym graczem w League of Legends, ale bawi się tą grą na zupełnie innym poziomie – zna bowiem historie stojące za każdym bohaterem, opowie o każdej krainie przynależącej do tego świata i wytłumaczy, dlaczego Teemo to ktoś więcej niż strzelający grzybkami „chomik” (spokojnie – wiem, że to yordl). Jeżeli więc stroniliście od LoL-a, a informacje na temat wspaniałości jego lore’u przyjmowaliście z chłodnym dystansem, teraz wszelkie fanowskie zachwyty znalazły swoje potwierdzenie – najpierw w Arcane, a potem w Ruined Kingu.
Tym razem jednak nie mamy do czynienia z brudnym, stosunkowo mrocznym i odrobinę politycznym science fiction, tylko z iście epicką historią fantasy w pirackich klimatach. Dostajemy aż sześć grywalnych postaci, które nawiązują ze sobą współpracę w celu ocalenia nadmorskiego miasteczka Bilgewater przed niechybnym terrorem, a w dalszej perspektywie również zagładą. Ruined King wykorzystuje więc poniekąd klasyczny motyw ratowania świata i robi to doskonale – tak jak przystało na izometryczne RPG. Może nie jest to nowe Baldur’s Gate, ale z pewnością równie bezpretensjonalna, karczemna przygoda.
Dumny byłby również Hideo Kojima – fabuła w Ruined Kingu odgrywa bowiem na tyle dużą rolę, że czasem gracza czeka nawet kilkanaście minut ciągłego przysłuchiwania się dialogom. Niektóre z nich brzmią może dość tanio i zbyt patetycznie, szczególnie pod koniec zabawy, kiedy każda postać ma chwilę autorefleksji i próbuje zrozumieć, czego nauczyła się o życiu w trakcie tej wyprawy. To jednak drobiazg – szczególnie że scenariusz stoi na naprawdę dobrym poziomie i poza oklepanym schematem walki z tymi złymi znalazło się tu miejsce na parę interesujących wątków związanych głównie z pogłębianiem charakteru każdej grywalnej postaci.
Sporo mówię o tychże dzielnych śmiałkach, a jak dotąd nie podałem ich imion. Są to pałająca niepohamowaną żądzą zemsty Miss Fortune, samotny samuraj z trudną przeszłością Yasuo, seryjny morderca okolicznych piratów Pyke, przechodząca próbę wiary kapłanka Illaoi, kilkusetletnia lisica Ahri, a także wygłaszający humanitarne hasła mięśniak Braum. Starałem się choć trochę odzwierciedlić naturę i osobowość tych postaci wyszukanymi epitetami, jednak trudno w pełni oddać, jak świetnie i zaskakująco kompleksowo zostały one nakreślone w grze. Ponadto wchodzą ze sobą w liczne interakcje, na bazie których krystalizują się naprawdę szczere i angażujące relacje. W Ruined Kingu znajdują się nawet punkty kontrolne, które poza odnawianiem życia i many pozwalają na wysłuchanie luźnych konwersacji pomiędzy wybranymi członkami drużyny – aż się przypomina pierwszy Dragon Age, co?
Miłośnikom League of Legends powyższe imiona powinni być raczej znajome. Od razu mogę powiedzieć, że w trakcie zabawy poznają oni więcej postaci i wątków z gry – czy to bezpośrednio, czy też za sprawą zapisków porozrzucanych we wszystkich lokacjach. Uspokajam jednak tych, którzy z LoL-em nie mają nic wspólnego – jeżeli chcecie zagłębić się w ciekawy świat fantasy z sympatycznymi bohaterami i niezłą historią, to Ruined King jest również dla Was. Znajomość lore’u co prawda pomaga, ale liczne retrospekcje, dialogi i opisy dość klarownie tłumaczą, o co w tym wszystkim chodzi.
Nie odmawiając atrakcyjności przygotowanej przez twórców historii, mam jednak mały problem z formą jej podania. Tutaj bowiem po raz pierwszy we znaki daje się budżetowość całego projektu. Większość kwestii wypowiadanych przez bohaterów obrazowana jest podobnie jak w powieściach wizualnych – widzimy więc komiksowe ilustracje każdej postaci (tylko po jednej na głowę i to na przestrzeni całej gry) wraz z dymkami dialogowymi. Ponadto nie możemy w ogóle ingerować w rozmowy pomiędzy kompanami. Nie tak powinno to wyglądać w RPG.
Poszczególne kwestie wybieramy tylko podczas konwersacji z ograniczoną liczbą NPC i najczęściej jest to wybór pomiędzy „Kim jesteś?” a „Pokaż mi swoje towary”. Nie oczekujcie więc, że będziecie mieć coś do powiedzenia w tej grze – raczej wszystko zostanie tu powiedziane za Was. Fabułę poznacie więc bardziej z pozycji obserwatora, trudno tu o utożsamienie się z jakąś postacią czy wejście w rolę. Mnie to nie przeszkadzało, ale „rolplejowi” wyjadacze mogą być mocno zawiedzeni.
Ciągła bitka
Wcześniej wspomniałem o Ruined Kingu w kontekście „Baldura” – zaznaczam jednak, że to gry kompletnie różne pod względem gameplayowym. Co prawda akcję w tytule Riotu śledzimy z lotu ptaka, w podobnej formie przebiega zresztą eksploracja. Jeżeli jednak chodzi o system walki, to ten jest odseparowany od reszty rozgrywki i silnie inspirowany tym, co występuje w najróżniejszych jRPG. Jeśli więc podczas zwiedzania którejś lokacji natrafimy na oponenta, perspektywa nieco się zmienia, wszystkie postacie zostają pokazane z boku i rozpoczynamy turową potyczkę. Aspekt ten jest w mojej opinii najlepszym i najgorszym elementem gry – zależy jak na to spojrzeć.
Nie da się ukryć, że walka została zaprojektowana w sposób skrupulatny i pomysłowy. Każdy z herosów dysponuje zgoła odmiennymi umiejętnościami – Braum potrafi przyjąć na siebie multum obrażeń, Ahri wspiera sojuszników leczeniem, a Pyke odpowiada za szybkie zabójstwa, sam pozostając niewidoczny dla przeciwników. A przynajmniej ja uczyniłem z nich wojowników o takowej charakterystyce. Nie ma jednak jednego dobrego przepisu na przygotowanie taktyki starcia i na rozwój danej postaci. Pod tym względem Ruined King oferuje naprawdę sporą swobodę.
Drzewka umiejętności są kilkutorowe, dość rozbudowane i podzielone na umiejętności aktywne i bierne. Ponadto wzmocnień dokonywać można również za sprawą zaklinania broni czy elementów opancerzenia. Potrafiłem spędzić w menu ekwipunku naprawdę sporo czasu, porównując statystyki i efekty przedmiotów, które zebrałem. Testowanie oręża i skilli sprawiało mi mnóstwo frajdy, a pragnę podkreślić, że w żadnym momencie rozgrywki nie odczułem, iż mój „wirtualny plecak” jest zaśmiecony, poza tym handel wymienny zawsze przebiega tu płynnie i ekspresowo.
Dobra, rozgadałem się o tych zdolnościach bojowych, a zapomniałem opowiedzieć co nieco o samym boju. Poza wybieraniem umiejętności podczas walki i dostosowywaniem ich do danej sytuacji mamy bowiem do czynienia z bardzo intrygującą mechaniką, z którą nie spotkałem się w żadnym innym RPG. Mowa o tak zwanych alejach, które są czymś w rodzaju rozbudowanej osi czasu całego pola bitwy. Widzimy na nich chociażby kolejność, w jakiej będą podejmować akcje poszczególne postacie, a także negatywne i pozytywne efekty, z których można skorzystać w danej alei i w danym przedziale czasowym. Używanie umiejętności wpływa na pozycję naszych postaci w alejce, a także każe zastanowić się dwa razy nad każdym ruchem.
I może trudno to zrozumieć na bazie samego tekstu, ale w rzeczywistości łatwo nauczyć się podstaw, o wiele bardziej skomplikowane okazuje się natomiast opanowanie do perfekcji zasad panujących na polu bitwy. Ruined King to zaskakująco złożona taktycznie gra, miejscami aż boleśnie złożona. Oferuje jednak sporo satysfakcji i miejsca do pomyślunku, a to powinno charakteryzować każdy dobry system walki w turowym RPG.
Jak to się jednak mówi – co za dużo, to niezdrowo. Choć walczyło mi się niezwykle przyjemnie, a wisienką na torcie były pojedynki z bossami, operującymi umiejętnościami kompletnie innymi od pierwszych lepszych sługusów, tak po jakimś czasie mocno zaczął mnie irytować fakt, iż co chwilę jestem przymuszany do bitki. Bo wrogów tu tyle, że klękajcie narody. Co prawda część z nich można omijać, sprintując czy chowając się w krzakach (tak, jest system skradania – dość prymitywny, ale jest), jednak do dużej liczby potyczek byłem po prostu zmuszany, przez co na dłuższą metę czułem się znużony i zmęczony. Co prawda na najniższym poziomie trudności starcia można pomijać, by móc cieszyć się jedynie fabułą, niemniej nie zmienia to faktu, że twórcy pod tym względem po prostu przedobrzyli.
Nie ukrywam bowiem, że w RPG cenię sobie eksplorację, a w Ruined Kingu nieustannie byłem od niej odciągany przez stających na mojej drodze wrogów. Gdy już jednak udało mi się pokonać oponentów na danym obszarze, to i tak poza podziwianiem paru ładnych widoczków (Bilgewater jest przepiękne i przeklimatyczne, a Wyspy Cienia również imponują mrokiem i zgniłą zielenią) za dużo w tym świecie do roboty nie miałem. W niektórych dzbankach i skrzyniach kryją się monety i broń, czasem da się znaleźć księgę bądź skrawek listu mające do przekazania jakąś krótką historię, a i questów pobocznych jest tu jak na lekarstwo. Ponadto większość z tych misji to po prostu udanie się z punktu A do punktu B bądź wyeliminowanie złowrogiego pirata, którego podobizna widnieje na liście gończym. System zadań w Ruined Kingu jest więc dość jednowymiarowy.
Wartościowym pomysłem twórców jakkolwiek urozmaicającym rozgrywkę okazują się za to proste zagadki logiczne, które najczęściej rozwiązujemy w opuszczonych świątyniach czy innych mistycznych placówkach. Mówię tu chociażby o układaniu promieni magicznego światła w odpowiedniej konfiguracji czy nawet o łamigłówkach filozoficznych rodem z Króla Edypa. Znalazło się tu nawet miejsce na dość toporne sekwencje zręcznościowe, a toporne dlatego, że bardzo często pociski czy kolce, których unikamy, zadają obrażenia tam, gdzie tych obrażeń zadawać nie powinny. Jest jeszcze wędkowanie. Tak, wędkowanie. To jednak mechanika na tyle zbędna i nieprzyjemna, że nie ma co o niej dłużej mówić.
Przygoda w formie pokazu slajdów
Przyciągająca opowieść i oryginalny system walki – tych dwóch rzeczy absolutnie nie można Ruined Kingowi odmówić. Są to jednak dwa osobne aspekty, stojące obok trzeciego, czyli wspomnianej wyżej eksploracji, która – choć potrafi być relaksująca i obfitować w parę ciekawych odkryć – najbardziej oberwała, jeżeli chodzi o silnik gry. Ten bowiem wydaje się dość przestarzały, nieprzystający wręcz do tego, co oferuje współczesny rynek. Choć same projekty postaci, budynków i lokacji zostały wykonane dość zręcznie, jak na dłoni widać, że graficznie jest tu coś po prostu nie tak. Obraz sprawia wrażenie rozmytego – szczególnie gdy przyglądamy się otoczeniu w dalekich planach, a tekstury pozbawione są detali, co widać zwłaszcza w walkach. Honor ratują cutscenki i rysunki, ale to głównie dlatego, że nie zostały wykonane w trzech wymiarach, tylko czerpią garściami ze stricte komiksowej estetyki.
W Ruined Kinga grałem na PS5, toteż moje obserwacje na temat jego stanu technicznego dotyczą jedynie wersji na ową konsolę. Nie uważam jednak, by jakimś szczególnie wielkim wymaganiem z mojej strony była płynna rozgrywka. Już pal licho fakt, że zamiast 60 klatek na sekundę jest ich 30 (na pececie sprawa ma się ponoć o wiele lepiej), ale byłoby miło, gdyby te FPS-y nie skakały w zależności od tego, jak wiele dzieje się na ekranie. A tu obraz rwie się nawet w mało spektakularnych momentach, czytaj: podczas zwykłej eksploracji miasta.
Dwukrotnie zdarzyło mi się też, że moja postać utknęła bez żadnego powodu w miejscu i musiałem energicznie przełączać się pomiędzy innymi bohaterami, aby w końcu móc uciec z „niewidzialnej teksturowej klatki”. Cierpliwość straciłem dopiero na absolutnym końcu mojej przygody z Ruined Kingiem, czyli w trakcie potyczki z finałowym bossem. Starcie to trwa dobrych kilkadziesiąt minut, a ja nie mogłem go zakończyć, bo oponent, pomimo 0 punktów zdrowia, nadal stał na nogach i walka po prostu się zawiesiła. Musiałem więc zaczynać od nowa.
Mam nadzieję, że owe błędy i optymalizacyjne bolączki zostaną w miarę szybko wyeliminowane, bo wyraźnie wpłynęły na odczuwaną podczas gry przyjemność. Wszyscy wiemy, że premiera Ruined Kinga była dość nieoczekiwana, ale nie powinna ona zaskoczyć samych twórców.
Ambicje kontra możliwości
Lubię sobie czasem ponarzekać i – jak sami widzicie – trochę powodów do ponarzekania znalazłem. Nie chcę jednak, byście myśleli, że uważam Ruined Kinga za pomyłkę. W gruncie rzeczy jest to bowiem udana gra, ale bliżej jej do quasi-erpegowego „indyka” niż wysokobudżetowego RPG. I być może taki był zamiar Riotu – stworzyć coś skromnego w swoim uniwersum, tak na dobry początek, na przetarcie szlaków. Wydaje mi się jednak, że o wiele lepiej odebrałbym „Zrujnowanego Króla”, gdyby ten nie był osadzony w świecie LoL-a – z drugiej strony, czy w ogóle bym wtedy po niego sięgnął? No właśnie, i tu zaczynają się pojawiać w mojej głowie sprzeczne myśli.
Uważam bowiem, że panowie deweloperzy trochę za bardzo chcieli. Wiedzieli, z jakim materiałem mają się zmierzyć, w jakie ciuszki muszą całą tę treść ubrać, i wykorzystali do tego swoje przeszłe doświadczenia w branży. W paru momentach jednak zbyt mocno uderzył mnie pewien dysonans pomiędzy tym, co widzę na ekranie i czego doświadczam od strony gameplayowej, a tym, co rzeczywiście pragnęli mi pokazać i pozwolić doświadczyć twórcy. Spore ambicje zderzyły się tutaj z dość grubą ścianą w postaci możliwości firmy (oby chodziło o budżet, a nie faktyczne umiejętności robienia gier).
Twórcy dość jasno pokazali jednym z fabularnych wyborów, że marzy im się kontynuacja. Szczerzę kibicuję, by powstała, była równie pomysłowa i przyjemna, ale tym razem bardziej skonkretyzowana. Bawiąc się bowiem w Ruined Kingu, nie wiedziałem, czy gram w mały tytuł, który miał być wielki, czy w wielki tytuł, który okazał się koniec końców zaskakująco mały. Jednego byłem jednak pewien – gram w porządne RPG.
O AUTORZE
League of Legends kiedyś żyłem – z czasem jednak przedefiniowałem swoje priorytety. Co nie znaczy, że nagle zacząłem LoL-em pogardzać. Ba, ostatnio powróciłem do gry wraz z kumplami i coś tam nadal potrafię. Czekam jednak z uśmiechem na ustach na więcej projektów w tym uniwersum, bo po prostu mnie ono kręci. I cieszę się, że jak na razie wszyscy popkulturowi przedstawiciele tego fikcyjnego świata prezentują co najmniej przyzwoity poziom.
ZASTRZEŻENIE
Egzemplarzy gry do recenzji otrzymaliśmy od wydawcy.