Pokemon Sun Recenzja gry
Recenzja gry Pokemon Sun – zasłużony sukces Nintendo
Pokemon Sun, podobnie jak księżycowa edycja Moon, to kolejna świetna odsłona popularnej serii studia Game Freak. Nintendo nie uniknęło paru wpadek, ale całość bawi i wciąga.
Recenzja powstała na bazie wersji 3DS.
- trafione modyfikacje i usprawnienia w mechanice walki;
- barwne i różnorodne lokacje;
- zniknięcie systemu HM-ów i większa dowolność w doborze ataków;
- zmiany w interfejsie, które bardzo umilają batalie;
- dobrze znany schemat rozgrywki, który nadal diabelnie wciąga;
- udana zamiana systemu liderów na różnorodne wyzwania i starcia z kahunami;
- sporo lubianych przez fanów pokemonów z poprzednich edycji;
- hawajski klimat...
- ...który nie wszystkim przypadnie do gustu;
- zbyt prosta zabawa przez większość czasu – szczególnie dla weteranów;
- płytka fabuła, której bohaterami są często irytujące postacie;
- brak 3D i spadki klatek w bardziej widowiskowych momentach.
Pokemon Sun i Pokemon Moon to długo wyczekiwana siódma odsłona jRPG-owej serii o kolekcjonowaniu kieszonkowych stworków. Nintendo zaatakowało rynek w idealnym momencie, kiedy o marce zrobiło się głośno i ledwie zdążył opaść kurz po fenomenie mobilnej aplikacji Pokemon GO. Czy garść zmian i przypływ popularności są w stanie zagwarantować sukces kolejnemu tytułowi z serii, która od niecałych 20 lat raczy nas tym samym schematem rozgrywki? Jednym słowem – tak.
Sun i Moon kontynuują trend wydawania kolejnych Pokemonów w podwójnych edycjach zapoczątkowany przez kultowe Red i Blue, które trafiły do Europy w 1999 roku. Niezależnie od tego, czy – tak jak ja – sięgniecie po słoneczne wydanie, czy jednak wybierzecie księżycowe, czeka Was ta sama historia i trzon zabawy. Wersje te różnią się między sobą jedynie drobnymi elementami oraz pulą ekskluzywnych bestii – co od lat zachęca perfekcjonistów do wymiany i integracji z innymi graczami. Ta nietypowa taktyka wydawnicza zdaje się powoli przekonywać coraz więcej fanów marek Nintendo – latem mogliśmy zauważyć podobne zagranie w RPG Fire Emblem: Fates.
Aloha, Alola!
Każda odsłona cyklu o uroczych stworkach rozgrywa się w innej krainie. W pierwszych generacjach trafialiśmy do lokacji inspirowanych realnymi miejscami w Japonii, w Pokemon X i Y mogliśmy zobaczyć, jak Nintendo wyobraża sobie Francję, zaś w Sun i Moon przybywamy do Aloli – krainy inspirowanej hawajskimi wyspami. Lekki klimat historii i lokalne brzmienia początkowo nastroiły mnie negatywnie do nowej produkcji studia Game Freak, ale różnorodne lokacje i kolejne wyspy Aloli szybko mnie do siebie przekonały.
Hawajski klimat widać też w samych projektach potworów. Choć ich styl jest kwestią dyskusyjną – trudno nie dostrzec zmęczenia materiału; mam wrażenie, że twórcom powoli wyczerpują się dobre pomysły (pokemon zamek z piasku, serio?). Oprócz ponad 80 świeżych poksów w Sun i Moon spotykamy też dobrze znane stworki z poprzednich generacji, dlatego każdy powinien znaleźć w nowej odsłonie coś dla siebie i skompletować satysfakcjonującą i zbalansowaną drużynę z 300 dostępnych pokemonów. Nie ukrywam jednak, że jako weteran serii chętniej sięgałem po ulubieńców z poprzednich odsłon niż po nowe, często udziwnione potworki.
Zostań najlepszym...
Trzon rozgrywki w pokemonach od lat pozostaje praktycznie niezmieniony. Zaczynamy jako dzieciak w małej mieścinie, który w towarzystwie jednego z trzech dostępnych na start stworów wyrusza w świat, by zostać najlepszym trenerem pokemonów w regionie. Po drodze pokonujemy innych pretendentów, kolekcjonujemy i szkolimy napotykane potwory, by stworzyć idealnie zgrany zespół, a przy okazji oczywiście angażujemy się w jakąś większą intrygę, zagrażającą całemu światu pokemonów. Deweloperzy z Game Freak z biegiem lat rzadziej stawiali na mroczny i poważy klimat, celując w lżejszy ton zabawy, odpowiadający zarówno starszym, jak i młodszym fanom uniwersum. Niemniej jako weteran serii czułem się momentami zażenowany infantylną historyjką, której finał odstaje od całości. Wypada też wspomnieć o nowej frakcji złoczyńców, którzy są tak idiotyczni, że w zestawieniu z nimi niesławny zespół R jawi się jako geniusze zła.
Jedną z klisz w serii, była postać rywala, który wielokrotnie utrudniał nam postępy w grze z pomocą swojej silnej drużyny pokemonów. Pojedynki z przeciwnikiem stanowiły wyzwanie i jedne z najbardziej emocjonujących starć. Niestety, naszemu oponentowi z Sun i Moon daleko do takiego Gary’ego czy Silvera: nie dość, że zawsze ma on o wiele słabszą drużynę niż nasza, to praktycznie przed każdym pojedynkiem oferuje wyleczenie naszej ekipie – żebyśmy przypadkiem za bardzo się nie zmęczyli.
Na szczęście produkcję ratują pozytywne zmiany w progresji głównego wątku. Zamiast pokonywać potężnych liderów, mistrzów danego żywiołu pokemonów, w Sun i Moon stawiamy czoła różnym wyzwaniom, po zaliczeniu których możemy zmierzyć się z kahuną – najsilniejszym trenerem na jednej z czterech wysp Aloli. Same wyzwania nie są bardzo odkrywcze, ale wnoszą do serii nieco długo wyczekiwanej świeżości. W jednej z misji poznajemy tradycyjne tańce Aloli w swoistej grze pamięciowej na szczycie wulkanu, w innej zaś mamy za zadanie udokumentować paranormalne zjawiska w nawiedzonym hipermarkecie. Wyzwania kończą się na walce z potężnym stworem, totemowym pokemonem, który – na modłę bossów z jRPG – utrudnia nam zadanie, przyzywając do pomocy kolegów.
Mimo że walki z udziałem więcej niż dwóch potworów nie są niczym nowym, starcia z wrogiem, który dysponuje przewagą liczebną, pozytywnie mnie zaskoczyły. Kiedy ścierałem się naraz z dwoma przeciwnikami, dowodząc tylko jednym pokemonem, musiałem przemyśleć plan działania – co było miłą odskocznią od często zbyt prostej rozgrywki.
...więc poddaj się lub do walki stań!
Kiedy napotkamy dzikiego pokemona lub zostaniemy wyzwani na pojedynek przez trenera, zabawa przenosi nas na osobną planszę, gdzie rozgrywają się turowe walki. Starcia toczymy tak jak w każdej innej odsłonie z głównego nurtu serii, a jeśli kiedykolwiek graliście w Pokemony – bez problemu połapiecie się, o co w tym wszystkim chodzi. Nintendo dobrze wie, że przestarzała mechanika nadal potrafi bawić, dlatego nie starało się jej na siłę zmieniać. Dodatek megaewolucji, czyli tymczasowych transformacji, który budził w poprzedniej pełnoprawnej odsłonie mieszane odczucia, w Sun i Moon zastąpiły widowiskowe ataki Z.
DRUGA OPINIA
Fenomen Pokemonów mnie ominął – może dlatego, że byłem już ciut za stary, gdy szał na kolekcjonowanie stworków opanował Polskę pod koniec lat 90., preferowałem wtedy mrocznego, papierowego Warhammera (pierwsza edycja!). Z ogromną ciekawością obserwuję więc drugą falę popularności serii, traktując ją jako swoisty powrót do utraconej części dzieciństwa.
Pokemon Moon, z którym spędziłem ponad dziesięć godzin, zaskoczyło mnie na wiele sposobów – gra jest łatwiejsza, niż się spodziewałem, ale zarazem przyjazna dla początkujących. Nie przypadły mi do gustu nowe pokemony (starsze są znacznie lepsze) ani infantylni wrogowie z Teamu Skull, ale całość wciąga, jest dopracowana i kryje w sobie sporo głębi. Teraz zupełnie nie dziwią mnie fenomenalne wyniki sprzedaży najnowszych Pokemonów. Wraz z The Legend of Zelda: Breath of the Wild będzie to jeden z tzw. system sellerów Nintendo Switcha – dla tych gier masa ludzi kupi nową konsolę japońskiego giganta.
Adam Zechenter
Ciosy typu Z są bezpośrednio związane z głównym wątkiem, bo odblokowujemy je dzięki specjalnym kryształkom, które otrzymujemy za sprostanie wyzwaniom i pokonywanie kolejnych kahunów. Nowe moce mają służyć za deskę ratunku w trudnych sytuacjach, a ich ograniczone użycie przypomina summony, które znamy z innych jRPG czy chociażby serii Final Fantasy. Mimo że moce Z wyciskają ostatnie soki ze starzejącej się konsoli 3DS i są szalenie satysfakcjonujące, po pewnym czasie zaczynają nudzić, bo ich przydługawych animacji nie da się pominąć (to samo dotyczy scenek przerywnikowych).
Jeśli zastanawiacie się nad zainwestowaniem w nowe pokemony, to warto zaczekać na marcową premierę Nintendo Switch. Z przecieków wynika, że na hybrydową konsolę japońskiego giganta zmierza reedycja tytułu w postaci Pokemon Stars, która – podobnie jak Yellow czy Emerald – zbierze wszystkie różnice z bliźniaczych odsłon w jednej pozycji. Historia serii pokazała też, że takie usprawnione wersje oferują często dodatkową ekskluzywną zawartość.
Niezależnie od tego, ilu nowości Nintendo nie serwowałoby w Pokemonach, to właśnie walki i rozwój drużyny są tym, co sprawia, że fani marki co parę lat ustawiają się w kolejce po swój egzemplarz. W Sun i Moon batalie toczy się przyjemniej niż kiedykolwiek, w czym duża zasługa drobnych usprawnień i przejrzystego w interfejsu. W nowych Pokemonach możemy bez większego problemu sprawdzić na poczekaniu opisy ataków, a przy nich samych często wyświetlane są informacje, jak bardzo efektywne będą nasze ciosy. Mimo że większość z nas na pamięć zna już mechanikę walk (swoista zależność „papier-kamień-nożyce”), bez wątpienia uprzyjemnia to zabawę i nie wymaga uczenia się na pamięć powiązań między mniej popularnymi żywiołami. Cenię sobie ten dodatek, bo niejednokrotnie ratował mi skórę, kiedy nie pamiętałem, jak w relacji do poszczególnych żywiołów ma się mniej popularny typ stwora, np. dodany w poprzedniej odsłonie rodzaj fairy.
Oprócz usprawnień w mechanice walki w Sun i Moon mamy pierwszy raz w serii tak dużą dowolność w doborze ataków, bo zniknęły wreszcie znienawidzone przez fanów ataki związane z eksploracją i zagadkami, tzw. HM-y. Przykładowo: jeśli w Pokemon Red i Blue chcieliśmy cieszyć się luksusem szybkiej podróży, musieliśmy poświęcić jeden z czterech możliwych ataków pewnego pokemona na zdolność latania – nie wspominając już o tym, że takiego stwora należało mieć zawsze przy sobie.
HM-y zastąpiła mechanika Pokemon Ride, za sprawą której da się w każdej chwili wezwać alternatywny transport lub pokemona niezbędnego do rozwiązania zagadki środowiskowej. Gdy zaś zdolność, np. przesuwania skał, przestaje nam być potrzebna, pokemonowi na telefon możemy podziękować i wrócić do nieskrępowanej niczym zabawy. Nowa mechanika naprawdę się przydaje i aż szkoda, że dopiero teraz trafiła do serii – bez wątpienia zaoszczędziłoby to graczom wielu trudnych decyzji i momentów frustracji w poprzednich częściach cyklu.
Nawet Psyduck złapałby się za głowę...
Mimo że w nowe kieszonkowe potwory gra się bardzo przyjemnie, a fani serii będą wniebowzięci, nie obyło się bez kilku zgrzytów. Poza opisanymi udanymi nowościami część elementów nie pasuje, niestety, do końcowego produktu. Nintendo idzie w zaparte, lansując elementy niczym z Nintendogs – w ramach modułu Pokemon Refresh, na wzór Pokemon Amie z X i Y, możemy po walce pogłaskać naszego stwora na dotykowym ekranie. Mechanika ta ma pomóc pozbyć się negatywnych efektów potyczki, takich jak poparzenia czy paraliż, ale o wiele łatwiej jest w mgnieniu oka użyć stosownego przedmiotu niż po trudniejszych starciach bawić się w tę czasochłonną minigrę.
Skoro o specyfikacji 3DS-a mowa, trzeba też wspomnieć o braku efektu 3D w nowej odsłonie kieszonkowych potworów. Taki zabieg miał bez wątpienia odciążyć starzejącą się już konsolę w obliczu malowniczych widoczków, które wyciskają ze sprzętu ostatnie soki. Niestety, na niewiele się to zdało, bo doświadczamy drastycznych spadków wyświetlanych klatek za każdym razem, kiedy na ekranie mierzą się więcej niż dwie bestie. Nie jest to minus, który jakoś wielce psuje przyjemność z obcowania z tytułem (w końcu starcia rozgrywane są w turach), ale aż dziw bierze, że wielkie N nie zatroszczyło się o optymalizację produkcji, która jest bez wątpienia największą premierą firmy tej jesieni, a nawet tego roku.
Jest dobrze
Pomijając jednak drobne minusy, Pokemon Sun i Moon potrafią nieźle wciągnąć, a my pozostajemy przyklejeni do ekranu co najmniej przez 30 godzin potrzebnych do ukończenia głównego wątku. Nawet jeśli graliście w prawie wszystkie poprzednie odsłony i wiecie, czego się spodziewać, zabawa uzależnia. Zawsze znajdzie się silniejszy trener, ciekawsza bestia albo ukryty zakątek z unikatowym przedmiotem, które aż proszą się o naszą uwagę. Nintendo wykorzystało moją nostalgię za dzieciństwem, a sam ponownie poczułem się jak żądny przygód trener, który wraz ze swoją oddaną drużyną zostanie „najlepszym, jak nigdy dotąd nikt”. Niektóre dobrze znane klisze dają się co prawda we znaki, ale zabawa sprawia tyle frajdy i oferuje tyle wrażeń z poznawania barwnego świata, że trudno narzekać na schemat, który mimo iż przestarzały, nadal potrafi nieźle bawić.
Muszę przyznać, że myliłem się w przypadku Pokemon Sun i Moon. Na starcie skreśliłem hawajskie klimaty i poleganie na przestarzałym szkielecie rozgrywki, jednak garść usprawnień i różnorodność sprawiły, iż bawiłem się przy nowej odsłonie prawie tak dobrze jak przy X i Y czy Black i White. Fanów serii długo zapewne przekonywać nie trzeba, niemniej jeśli od czasu pierwszego Gameboya nie mieliście styczności z jej pełnoprawnymi odsłonami, z całego serca zachęcam Was do dania szansy nowemu wcieleniu kieszonkowych potworów. Mimo iż cykl potrzebuje zmian, ogromna grywalność i przydatne usprawnienia czynią najnowszą edycją wartą uwagi. Jako ktoś, kto nie tylko ponownie złapał w tym roku Pikachu, ale i pokemonowego bakcyla, nie pozostaje mi nic innego, jak wystawić tej grze zasłużoną wysoką notę i polecić ją z czystym sumieniem.
Z Pokemon Sun spędziłem 28 godzin, bawiąc się w głównym wątku, a potem jeszcze kilka na mierzeniu się z pobocznymi zadaniami i kompletując kolejne stwory. Jeśli nadal będzie Wam mało, jest jeszcze sporo do ogrania ze znajomymi w sieci i wymiana pokemonów z innymi graczami. Z serią jestem od samego początku, a moje ulubione odsłony to Gold i Black.
Kopie Pokemon Sun oraz Pokemon Moon otrzymaliśmy nieodpłatnie od czeskiego dystrybutora Nintendo na Polskę – firmy ConQuest.