autor: Maciej Kozłowski
Recenzja gry Men of War: Vietnam
Seria Men of War kojarzyła się dotychczas wyłącznie z okresem II wojny światowej. Czy przeniesienie akcji do wietnamskiej dżungli wyszło cyklowi na dobre?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Od wielu lat w sieci krążą plotki, że wszystkie komputerowe adaptacje wojny w Wietnamie są z góry skazane na porażkę. Faktycznie – zdecydowana większość produkcji osadzonych w tych realiach nie odniosła oczekiwanego sukcesu. Być może jest temu winna specyfika samego konfliktu – amerykańscy żołnierze naćpani LSD, nieustanna „zabawa” w chowanego z Wietkongiem, zapach napalmu o poranku, wreszcie przerażająca dżungla pełna pułapek. Trudno przełożyć tak wybuchową mieszankę na język gier komputerowych.
Teoretycznie seria Men of War wprost idealnie nadaje się do przedstawienia wojny wietnamskiej w odpowiednio realnym i sugestywnym świetle. Cykl tych taktycznych strategii odniósł wiele sukcesów – głównie ze względu na bardzo złożony model rozgrywki i wysoki poziom trudności. O ile wszystkie dotychczasowe części sagi działy się podczas drugiej wojny światowej, tak teraz programiści z Best Way pokusili się o przeniesienie akcji do roku 1968 – a więc w sam środek wietnamskiego piekła.
Niestety, jak się szybko okazuje, duch Wietkongu ciągle czuwa – a twórcy gry wpadli w zastawioną przez niego zasadzkę.
Good morning Vietnam!
Po całkiem udanym, acz nieco niekanonicznym dodatku Oddziały Szturmowe (nastawionym na rozgrywkę wieloosobową), autorzy serii postanowili powrócić do korzeni cyklu – a więc taktycznych starć na niewielką skalę. Tym razem jednak postawili na rozwiązanie dość radykalne – w każdej misji dysponujemy bowiem jedynie małym oddziałem wysoce wyspecjalizowanych żołnierzy. W zapomnienie idą więc epickie bitwy i planowanie całego frontu – Men of War: Vietnam w swej istocie przypomina takie gry jak Jagged Alliance czy Commandos – nastawione na cichą, skrupulatną eliminację przeciwników.
Tytuł oferuje dwie kampanie – północnowietnamską oraz amerykańską – każda z nich liczy po pięć misji. Może się to wydawać mało imponującym wynikiem, jednak model rozgrywki sprawia, że zaliczenie wszystkich zadań potrafi zająć nawet kilkadziesiąt godzin. Powodami tego stanu rzeczy są: złożoność samych misji (z questami pobocznymi i wieloetapowymi wątkami głównymi) oraz ekstremalny wręcz poziom trudności. Wietnam nie jest miejscem dla nowicjuszy – nawet gracze przyzwyczajeni do wysokich „wymagań” serii Men of War tutaj chwycą się za głowę – wyzwania, przed jakimi stajemy, momentami wydają się praktycznie niewykonalne. Eliminacja kilku wiosek pełnych wrogich żołnierzy, zdobycie twierdzy przeciwnika bez podniesienia alarmu (z równoczesnym wykradnięciem ważnych dokumentów etc.), obronienie się przed całym pułkiem wrażego wojska – oto, co czeka na nas w mrocznych ostępach półwyspu Indochińskiego. Żeby było jeszcze trudniej, kierowane przez nas siły są bardzo ograniczone – zwykle cała drużyna naszych wojaków liczy po cztery, pięć osób. Po każdej misji widzimy przed sobą krótkie podsumowanie – wynik „250 zabitych wrogów, 2 straconych żołnierzy” nie jest tu niczym niezwykłym. Zaznaczyć przy tym należy, że nasi bohaterowie nie dysponują wcale lepszym sprzętem czy większą ilością życia niż wróg. To nikt nie jest Rambo – tutaj liczy się taktyka.
Wietnam ma swoją specyfikę – większość czasu spędzamy, czołgając się w zaroślach i unikając pułapek Wietkongu lub amerykańskich czołgów. Zwykle wszczęcie jakiegokolwiek hałasu kończy się błyskawicznym zgonem całego oddziału. Men of War nadal nie dysponuje opcją aktywnej pauzy, więc gracz musi nieraz podejmować wiele dyskretnych akcji z iście nadludzką zręcznością. Na szczęście tutaj pomocą służą: tryb kooperacji (wspierany przez platformę Steam, której produkcja wymaga) oraz znana z poprzednich części cyklu opcja Direct Control. Pozwala ona na przejęcie bezpośredniej władzy nad żołnierzem, by przy pomocy klawiszy kierunkowych i myszki wygodnie pokierować jego poczynaniami. Gdyby nie te dwa czynniki, Men of War: Vietnam byłoby grą po prostu niemożliwą do ukończenia.
Nawet dżungla chciała jego śmierci
Niestety, trudność zabawy nie polega tylko na stopniu jej złożoności i skali wyzwań (jak to było dotychczas), ale również na absurdalnym wręcz zabugowaniu niemal każdego elementu. Pomijając już sporadyczne wyjścia do Windowsa i krytyczne błędy, nie da się nie zauważyć ogólnego niedopracowania produkcji. Ma ono dwojaki charakter – czasem wyraźnie wspomaga gracza, czasami natomiast nie daje mu absolutnie żadnych szans w starciu z wrogiem.
Dość często zdarza się, że przeciwnik nie zauważa naszych żołnierzy – wielokrotnie trafiły mi się sytuacje, gdy prowadzeni przeze mnie Amerykanie mogli radośnie paradować przez sam środek wrogiego fortu, nie wzbudzając żadnego zainteresowania (przynajmniej do otwarcia ognia). Nierzadkie są również momenty, w których wrogowie w ogóle nie reagują na to, że właśnie odstrzeliliśmy głowę ich koledze (albo lepiej – wysadziliśmy cały oddział w powietrze). Zdarza się też, że po okrutnej rzezi, jaką urządziliśmy w mieście, nieprzyjaciele spokojnie przechadzają się po nim, zupełnie nie zauważając porozrzucanych wszędzie zwłok (czasami zaś dostrzegają je z odległości paruset metrów – co gorsza, samych ciał nie da się w żaden sposób przenieść).
Powyższe błędy psują zabawę, nie pozbawiają jej jednak sensu. Dużo gorzej wygląda sytuacja, gdy przeciwnicy stają się superinteligentnymi maszynami do zabijania. Kilkakrotnie zdarzyło się, że mój skradający się przez krzaki komandos został zauważony przez wroga stojącego niemal na drugim końcu mapy, za ścianą bunkra. Żeby było śmieszniej, przeciwnik był zwrócony tyłem do mojej postaci i... spał.
Dla zrównoważenia hiperinteligencji wroga naszymi podwładnymi zostali totalni idioci, którzy potrafią reagować na rozkazy w sposób tak horrendalnie głupi, że nietrudno się dziwić, iż wysłano ich na odstrzał do Wietnamu. Zwykle mają ogromne problemy, żeby zaatakować nieprzyjaciela stojącego wprost przed ich lufami, innym razem wszczynają alarm, bezsensownie wysadzając coś w powietrze. Ich szybki zgon za sprawą wrażego CKM-u również nie należy do rzadkich widoków – w końcu po co wybierać najkrótszą drogę marszu za liniami wroga, skoro można od razu nadziać się na całą jego armię?
W poprzednich grach z serii Men of War tego typu problemy praktycznie nie istniały – żołnierze byli inteligentni i działali w sensowny sposób. Autorzy musieli coś zepsuć, co jest bardzo odczuwalne.
Zgroza… zgroza…
Niestety, Vietnam zawodzi praktycznie na całej linii. Postacie gracza, którymi twórcy tak bardzo się chwalili („elitarni żołnierze, z których każdy ma swoją osobowość” – cytat z oficjalnej strony gry), są nieciekawe, słabo dubbingowane i nie zapadają w pamięć. Misje opierają się na podobnym schemacie – startujemy otoczeni przeciwnikami, by ostatecznie wyeliminować ich jednego po drugim lub w małych grupkach. Wprawdzie czasami jesteśmy wspierani przez regularną armię, jednak nie zmienia to specjalnie samych założeń rozgrywki.
Ogromna ilość bugów, żenujący poziom AI, wyraźnie starzejąca się oprawa graficzna, soundtrack składający się z czterech utworów (z czego dwa występują tylko w menu!) – takich błędów nie da się wybaczyć. Połączenie wszystkich tych elementów sprawia, że Men of War: Vietnam jest zdecydowanie najgorszą częścią serii.
Maciej „Czarny” Kozłowski
PLUSY:
- bardzo złożony model rozgrywki;
- wieloetapowe misje;
- poniekąd klimat wojny w Wietnamie.
MINUSY:
- ogromna ilość błędów;
- „inteligencja” wrogów i kompanów;
- starzejąca się grafika, ubogi soundtrack;
- tylko dziesięć misji w kampanii;
- momentami absurdalnie trudna i irytująca;
- kiepski dubbing.