Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 15 stycznia 2009, 13:39

autor: Przemysław Zamęcki

Prince of Persia - recenzja gry

Na pecetowe wydanie przygód perskiego księcia gracze w Polsce musieli poczekać trochę dłużej, niż ich koledzy z Europy zachodniej. Czy naprawdę było warto?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Od jakiegoś roku wyraźnie widać, w jakim kierunku postanowiła iść firma Ubisoft. Otwarte, pozwalające na pełną dowolność w kolejności zwiedzania światy, wystrzałowa animacja postaci i fabuła, która – choć ważna – to jednak stanowi tylko tło dla graficznych wodotrysków. Tak było w Assassin’s Creed, tak było w Far Cry 2 i tak jest w najnowszej odsłonie serii Prince of Persia. W tym ostatnim przypadku nawet nie zmusza się gracza, aby wiedział kto, po co i dlaczego. Nie chcesz, nie klikaj. Jakie to proste i odkrywcze zarazem.

Przygody perskiego księcia są dzisiaj jedną z najsilniejszych marek wśród gier video. To kura, która przy odpowiednio prowadzonej hodowli powinna znosić złote jaja, zaś sama opowieść o młodzieńcu, który się różnym paskudom nie kłaniał, to swoisty samograj. Orientalny klimat i zmyślnie obmyślone zagadki, takiego księcia znaliśmy do grudnia ubiegłego roku, kiedy to seria zaliczyła zupełnie nowe otwarcie. Zagadki nagle stały się jakby znacznie prostsze, arabskie klimaty ulotniły się wraz z dymem po terrorystycznych wygłupach, a sam książę stał się wygadanym cwaniaczkiem, któremu los przypadkowo postawił na drodze koniec świata. Nie tak dawno, w recenzji konsolowej wersji, szczegółowo opisaliśmy wrażenia płynące z gry w najnowszą odsłonę cyklu Prince of Perisa. Dziś przyjrzymy się edycji przeznaczonej na poczciwe „blaszaki”, która na naszym rynku ukazała się w pełnej polskiej wersji językowej.

Myślimy po polsku, więc mówimy po polsku.

Miłość od pierwszego wejrzenia i to bez zabezpieczenia

Z pewnością ważną informacją będzie potwierdzenie, że Prince of Persia został pozbawiony tak nielubianego przez wszystkich DRM-a. Żadnych numerów seryjnych, żadnych hocków klocków z rejestrowaniem się na stronie producenta czy dystrybutora. Instalujesz grę, wyjmujesz płytę z czytnika i chowasz ją dla przyszłych pokoleń, po czym odpalasz produkt. W końcu ktoś poza Stardockiem zaczął myśleć o tym, aby nie traktować graczy jak złodziei i nie utrudniać im niepotrzebnie zabawy. Od dzisiaj Ubisoft śmiało można stawiać za wzór i jeżeli przy okazji premiery kolejnych produktów firmy nic się nie zmieni, to myślę, że możemy mieć w końcu do czynienia z odejściem od uciążliwych zabezpieczeń również przez inne większe firmy. Chapeau bas! Panowie i panie.

Klawiatura i mysz, a kysz, a kysz!

Po kliknięciu na ikonę księcia możemy jeszcze pogrzebać w opcjach graficznych, po czym odpalamy grę. I tutaj znowu czeka nas miła niespodzianka. Menu oczywiście jest spolszczone, ale nie to mam na myśli. Prince of Persia pomimo faktu, że nie został wydany z logo Games for Windows, znakomicie radzi sobie z xboksowym kontrolerem, tak więc – o ile posiadamy owo cudeńko techniki, to sterowanie będzie wyglądało identycznie jak na konsoli. Czyli będzie po prostu wygodne i intuicyjne, czego nie można powiedzieć o prawdziwej orce na ugorze za pomocą myszy i klawiatury. Choć tradycyjne pecetowe sterowanie nie odbiega od większości podobnych skakano-ciachanych produkcji, to nie ma się co oszukiwać, że jest ono równie intuicyjne jak przy pomocy pada.

W przypadku Prince of Persia główną trudność mogą sprawiać tzw. Quick Time Events, polegające na walnięciu w dany klawisz w chwili, gdy na ekranie wyświetlana jest odpowiednia ikonka. Defaultowe obłożenie klawiatury można oczywiście zmienić, ale jak by się go nie ustawiło, to i tak ma się ono nijak do wygody operowania produktem, który do takich gier został specjalnie stworzony. Niby truizm, a i tak nie brakuje na świecie pecetowych ekwilibrystów-masochistów, rozciągających palce na 101 klawiszach. Nie chciałbym tu robić niepotrzebnej kryptoreklamy, ale nawet kolory owych ikonek zostały dobrane tak, aby zgadzały się z tymi na padzie od Xboksa. Podsumowując, można przejść całą grze na klawiaturze, nie tracąc przy tym wiele z przyjemności zabawy, ale to trochę jak jazda kabrioletem w czasie huraganu. Co kto lubi.

Are you talking to me?

Książę znowu mówi po polsku. Tylko i wyłącznie, gdyż dystrybutor postanowił nie dołączać do pudełka wersji oryginalnej. Popełniono przez to olbrzymi błąd, który byłby w stanie zatrzeć nieco złe wrażenie lokalizacji. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W wysokiej rozdzielczości oprawa wizualna prezentuje się lepiej niż na konsolach.

Jeśli ktoś miał do czynienia z ostatnią trylogią, to zapewne pamięta, że dwie z jej trzech części również zostały w pełni spolonizowane przez Cenegę. Co jednak najważniejsze, zrobiono to naprawdę profesjonalnie i do dzisiaj miło posłuchać, jak powinny brzmieć głosy odpowiednio poprowadzonych aktorów. Co wcale nie znaczy, że w nowej części komuś nagle powinęła się noga. Wręcz przeciwnie. Głosy Macieja Zakościelnego jako księcia i Eliki zostały odpowiednio dobrane i chwilami czuć, że w reżyserce siedział ktoś, kto gier nie wyobraża sobie jako zabawek dla pięciolatków. W oryginale głosu głównemu bohaterowi użyczył Nolan North, ten sam, który wcielił się w Nathana Drake’a w grze Uncharted: Drake’s Fortune. Stworzył tam naprawdę niezapomnianą kreację, a i w tym przypadku poradził sobie nie najgorzej. No, może starał się być nieco zbyt „hej, do przodu”. Książę w wykonaniu Zakościelnego jest trochę bardziej stonowany i... jakby mniej męski. Trochę za mało w nim dynamizmu i chęci działania, sprawia po prostu wrażenie zniewieściałego. W głosie nie wyczuwa się również tyle ironii i cynizmu, ile słychać w oryginale. Ogólnie jest dobrze, choć niestety zdarzają się i wypowiedzi, które trącą szkolnym teatrzykiem i są deklamowane jak na zajęciach z dykcji. Nie tędy droga drodzy dźwiękowcy. Dopóki gracz nie będzie czuł, że dana postać mówi całkowicie naturalnie, oczywiście zachowując się odpowiednio do danej sytuacji, dopóki w ucho będą wpadać te wszystkie nadmiernie (a niepoprawnie) podkreślane „ą” i „ę”, dopóty będą ciągłe narzekania i lament. Abstrahując na chwilę od przygód perskiego księcia, nie może być tak, że napotykany wieśniak mówi co prawda „Jo tam panie nic nie wim”, ale przy okazji ma tak nienaganną dykcję, że to „nic nie wim” wybrzmiewa w uszach jeszcze przez dziesięć minut.

Niestety, polską wersję Prince of Persia rozkładają na łopatki liczne błędy techniczne i drobne niedopatrzenia. Niezbyt to zrozumiałe, tym bardziej, że polscy gracze pecetowi musieli czekać na grę sporo dłużej niż reszta cywilizowanego świata. Najdrobniejszym z tych potknięć jest fakt, że tekst mówiony nie zawsze zgadza się z napisami. Ale to pikuś. Zarzutem znacznie większego kalibru są urywane końcówki zdań. Postać mówi i nagle klops, coś ucięło ostatnie słowo. Zdarza się to nagminnie i nie wiem, czy wynika ze źle nagranych kwestii dialogowych, czy z ich złej implementacji do programu. Psuje to niesamowicie odbiór całości i w zasadzie wymagałoby jakiegoś poprawienia. Ale i to nie jest najgorsze. Ktoś, kto przygotowywał ostateczny mastering, musi być chyba głuchy na jedno ucho, bo ścieżki dźwiękowe Eliki i księcia zostały albo nagrane z zupełnie inną głośnością, albo w inny sposób „skiepszone”. Naprawdę przez cały czas trzeba dokładnie przyglądać się napisom, bo inaczej nie usłyszymy połowy tego, co mówi Zakościelny. Raz głośność jest odpowiednia, a sekundę potem amplituda jest bliska zeru. Jest to najpoważniejszy zarzut w stosunku do polskiej wersji. Jeżeli tylko można, należy to jak najszybciej naprawić łatką. Jeżeli nie, warto dodrukować na pudełku, że jedna ręka non stop powinna spoczywać na potencjometrze.

Polskie literki zastąpmy piktogramami i będziemy mieć cywilizację obrazkową.

Z drobniejszych błędów warto wspomnieć jeszcze o źle dobranej długości zdań, co przynajmniej raz objawiło się poprzez kilkusekundowe nieme kłapanie paszczęką. Ponadto trudno wytłumaczyć, jak można nie zauważyć ewidentnego błędu, kiedy to ojciec Eliki podczas nabywania przez nią pierwszej mocy w świątyni nazywa jednego z bogów Omrazdem zamiast Ormazdem. I tak dobrze, że nie Orgazmem...

Pecetowe Książątko jest tym samym, którym od miesiąca cieszą się w Polsce użytkownicy konsol. Jedyną różnicą na plus jest możliwość uruchomienia gry w wysokiej rozdzielczości 1920x1200 pikseli. Dzięki temu grafika prezentuje się wręcz obłędnie. Oczywiście, o ile ktoś dysponuje maszyną o odpowiedniej mocy. Na Intelu Core 2 Duo 3.0 GHz i GeForce 8800GT przez większą część zabawy można cieszyć się 60 klatkami na sekundę, które okresowo spadają do 30. Jeżeli ktoś posiada w domu taki sprzęt i przy okazji dysponuje monitorem przynajmniej 24”-26”, to opad szczęki ma gwarantowany. Niestety, grę psują techniczne błędy związane z lokalizacją, która sama w sobie jest całkiem niezła, ale jej niedoróbki potrafią odebrać chęć do dalszej zabawy. Za to sam Prince of Persia jest świetnym, zasługującym na najwyższe noty tytułem, który z czystym sumieniem polecam każdemu fanowi wyjątkowych, choć może nie nazbyt skomplikowanych gier. Niekoniecznie jednak w polskiej pecetowej wersji. Przynajmniej do czasu wprowadzenia odpowiednich poprawek.

Przemek „g40st” Zamęcki

PLUSY:

  • brak zabezpieczeń;
  • brak konieczności trzymania płyty w napędzie;
  • dobrze dobrane głosy aktorów;
  • w porównaniu z konsolami prawdziwe HD;
  • to prosta, choć wciągająca gra.

MINUSY:

  • sterowanie klawiaturą i myszą – nie róbcie sobie krzywdy i kupcie w końcu pad;
  • techniczne błędy związane z polonizacją.

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

Recenzja gry Prince of Persia - Książę Persji nowej generacji
Recenzja gry Prince of Persia - Książę Persji nowej generacji

Recenzja gry

Książę obecnej generacji daje przede wszystkim frajdę z gry i pozwala obejrzeć prawdziwą, pięknie przedstawioną, interaktywną baśń.

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.