autor: Borys Zajączkowski
Piraci: przekleństwo Tortugi - recenzja gry
Nieskomplikowana gra zręcznościowa nawiązująca swą tematyką i mechaniką przedstawionego świata do hitów rosyjskiej firmy Akella – Sea Dogs oraz Piratów z Karaibów...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Musi coś być na rzeczy z tym piractwem, abstrahując od faktu szczególnej jego popularności na ziemiach słowiańskich, że tyle się ostatnimi czasy o nim opowiada. I to na różne sposoby. Jeszcze nie przestał pobrzmiewać wiecznie pijany głos Johny'ego Deepa z „Piratów z Karaibów”, gdy na ekranowe wody wypływa „Pan i władca: Na krańcu świata” z Russelem Crowem. Nie mniejszy pęd ku morskiej przygodzie daje się zauważyć wśród twórców gier komputerowych: „Piraci z Karaibów”, „Piraci Nowego Świata” oraz „Piraci – przekleństwo Tortugi”. Jednakże mimo podobieństwa tytułów kryjące się za nimi gry przeznaczone są dla odbiorców znacznie się od siebie różniących. O ile pierwsza z nich jest raczej grą przygodową, a druga skłania się ku strategii, o tyle „Przekleństwo Tortugi” jest nieskomplikowaną grą zręcznościową. Jako najprostsza ze wszystkich, dedykowana wydaje się być dla młodszych miłośników elektronicznej rozrywki.
Skonstruowaną na potrzeby gry historię opowiada sam Krzysztof Kowalewski, zasłużony gawędziarz PRL oraz RP – żeby wspomnieć pana Sułka oraz Zagłobę dla przyzwoitości. I w zasadzie jest to najgodniejszy wspomnienia szczegół dotyczący rozsnutej opowieści, gdyż cała reszta, to zaledwie kilka średnio od siebie zależnych wydarzeń zaistniałych na drodze do skarbu. Pięć rozdziałów, z których każdy składa się z kilku etapów daje się przejść w dwie, góra trzy godziny gry. Ot, uratowanie pojmanego kumpla, zemsta na opresorach, droga na wyspę kryjącą skarb oraz poszukiwanie jego samego. Gdy cała przygoda zdaje się właśnie rozpoczynać, okazuje się kończyć.
Poszczególne etapy, z którymi przyjdzie graczowi się zmierzyć dzielą się na dwa rodzaje: walka na morzu oraz walka na lądzie. Ta druga bywa połączona z odrobiną eksploracji terenu. Praktycznie nieźli „Piraci z Karaibów” daliby się opisać w podobny sposób, lecz odmienność nie bierze się tu ze szczegółów – idzie o ogrom różnic.
Walka na morzu w „Przekleństwie Tortugi” sprowadza się do takiego manewrowania własnym statkiem, by unikać zderzeń z morskimi stworzeniami, wyspami oraz innymi statkami, by unikać strzałów tych ostatnich oraz aby samemu jak najefektywniej razić je ogniem. Nawet kierunek wiatru nie ma tu żadnego znaczenia – zresztą w ogóle takie pojęcie tu nie funkcjonuje. Skuteczność własnych strzałów zależy przede wszystkim od tego by trafiać we wroga, a to oznacza opanowanie nietrudnej sztuki oddawania salw z wyprzedzeniem. Ponadto na wyrządzane przeciwnikowi szkody ma wpływ zastosowany rodzaj amunicji, których to rodzajów są cztery: kamienie, kule armatnie, kule ognia i płomienne kule. Te pierwsze występują w ładowni w ilościach nieskończonych i dostępne są zawsze. Resztę przeważnie przyjdzie zdobyć w trakcie walki. Zdobywanie to umożliwiają pływające po morzu bonusy – pojawiają się one tam bądź ad hoc, bądź jako łup zdobyty na zatopionej jednostce. Poza dodatkową amunicją mogą dostarczyć materiałów do reperacji okrętu, wspomóc go dodatkowym działem albo... zwiększyć ilość dostępnego czasu.
Z tym czasem bowiem to jest tak, że jest on limitowany. Każda walka, czy to na morzu, czy na lądzie posiada narzucony z góry (acz dający się przedłużać) termin jej ukończenia. Kończy się czas, gracz przegrywa, choćby nawet wygrana ze wszystkich istniejących przesłanek miała należeć do niego. W praktyce ów upływ czasu niczemu nie przeszkadza, gdyż bonusowe klepsydry występują na tyle obficie, by gracz miał zawsze szansę zdążyć się z wrogami uporać. Przypomina on jednak o tym, iż „Przekleństwo Tortugi” wyrasta z tradycji naprawdę prostych gier zręcznościowych.
Bardzo podobnie prezentują się etapy rozgrywane na lądzie. Również funkcjonuje w nich ograniczenie czasowe, pojawiają się te same lub analogiczne bonusy rozrzucone po terenie względnie zdobywane na przeciwnikach: klepsydry dodające czasu, buteleczki poprawiające stan zdrowia, dodatkowe rodzaje broni lub naboje do pistoletu. Broń, którą przyjdzie się posługiwać w tych nie marynarskich rozstrzygnięciach, to: podstawowy kordelas, nieco mocniejszy topór, elegancki miecz oraz pistolet, który posiada tę podstawową wadę, iż przeciwnik niemal zawsze zdoła się przed kulą uchylić. Ponadto podczas eksploracji wysp przyjedzie znaleźć nieco przedmiotów posiadających wartość stricte fabularną. Może to być róg do przywołania statku, czaszka kogoś-tam-ważnego, która pozwala dotrzeć do skarbu, ewentualnie klucz otwierający miejską bramę. Sama walka wymaga jedynie zadawania ciosów oraz uchylania się od ataków przeciwników za pomocą zrobienia kroku w tył. Bardziej nieskomplikowanie tego się już nie dało rozwiązać i z całą pewnością pokonywanie wrogich statków na morzu przysparza nieco większych problemów i wynikającej z ich przezwyciężania satysfakcji.
Grafika, jaką „Piraci – przekleństwo Tortugi” mają do pokazania, stanowi absolutne minimum tego, co trójwymiarową grafikę może definiować. Proste obiekty, brak bardziej zaawansowanego cieniowania i świateł, nieinteraktywne środowisko – tak naprawdę nic się tu nie rusza poza ludzkimi postaciami. Ich animacje zaś również są proste aż do bólu i przywodzą na myśl gry sprzed... dekady. Całość ratuje pewne zróżnicowanie otoczenia (wyspa, jaskinia, miasto) oraz barwna, acz bez przesady, paleta kolorów. Zresztą screenshoty z gry oddają prawdę znacznie lepiej od dowolnie długiego tekstu. Nieco bardziej interesująco prezentują się prerenderowane filmiki, które poprzedzają każdy rozdział, gdyż animacja postaci w nich wykorzystuje technikę motion capture aż nadto. Szkoda, że nie znalazła ona odbicia w samej grze. Obrazu dopełnia dźwięk, który po prostu spełnia swoje zadanie i tyle. Godna wspomnienia za to jest muzyka, gdyż choć prosta, to miła dla ucha i dobrze wpisuje się w zręcznościowo-przygodowy charakter „Przekleństwa Tortugi”.
Prostota "Przekleństwa Tortugi" znajduje odbicie w cenie – trudno poza giełdą (tak, mam na myśli współczesne piractwo) dostać jakąkolwiek grę za niecałe 10 złotych. Przy czym, "Piraci – przekleństwo Tortugi" nie jest produkcją bezwartościową, co – mam nadzieję – wynika z niniejszego tekstu. Jest to wprawdzie gierka prościutka, lecz całkiem grywalna. Warta może nawet 15 złotych, chociaż ani do „Piratów z Karaibów”, ani do „Piratów Nowego Świata” porównywać jej nie ma wielkiego sensu. Plasuje się na przeciętnej pośród gier zręcznościowych.
Shuck