autor: Rafał Madajczak
Heroes of Annihilated Empires - recenzja gry
Jacy powinni być Heroesi, żeby zostać grą roku 2006? Pytanie życzeniowe, ale dlaczego mamy nie stawiać sobie i innym ambitnych celów?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Jacy powinni być Heroesi, żeby zostać grą roku 2006? Pytanie życzeniowe, ale dlaczego mamy nie stawiać sobie i innym ambitnych celów?
Na bok złośliwość, nie na miejscu będzie pastwienie się nad faktem, że studio stojące za Heroesami i serią Kozacy nie specjalizuje się w kamieniach milowych w historii gier komputerowych. Może nie są tak ambitni, jak byśmy chcieli. Ale najpewniej nie chcą. A to błąd – z takim nastawieniem nie tworzy się historii. Chyba, że przypadkiem.
Gra roku musi błysnąć geniuszem. Pytanie, czy do tego nadaje się hybryda RPG/RTS, jaką są HoAE. Recenzenci lubią po takich mieszankach gatunkowych jeździć. Że to na siłę, że to w zasadzie hack’n’slash’e z doczepionym na siłę gromadzeniem surowców, że części składowe osobno nie dałyby sobie rady na rynku. Jak byłoby, gdyby odciąć Heroes od Annihilated Empires? Weźmy samego Heroesa.
Grę zaczyna kapitalne intro, którego nie powstydziłby się Relic, gdyby przyszło im do głowy zrobić w przyszłości grę fantasy. Tak ma się właśnie zaczynać. Efektownie i z przytupem. To jest intro gry roku. W skrócie: hordy nieumarłych atakują fortecę elfów. Ale wtedy zaczyna się psuć. Tak obleśnej „pięknej elfki” jeszcze nie widziałem. Nie dość, że ma krzywą górną jedynkę, to jeszcze spod bluzki wystają jej obrzydliwie nabrzmiałe... Dobra, idziemy dalej. Nasz heros, elf-łowca Elhant jest nadętym bubkiem. Nie jest to Bard z Bard's Tale, który był nadętym zabawnym bubkiem. Elhant jest nadętym sztywnym bubkiem – jest przekonany o własnej świetności i nieomylności. Scenariusz każe nam wysłuchiwać zdań typu – „ha, nie doceniają mnie, najlepszego dowódcy południa” (reakcja na rozkaz lidera ruchu oporu), albo „nie możesz sam zająć się swoją rodziną?” (odpowiedź na prośbę o pomoc). Nic dziwnego, że enpece bez żenady komunikują bohaterowi, że coś za swoją pomoc dostanie. A on się wtedy łaskawie zgadza. Elhant to bohater nadający się co najwyżej do kaszaniastych książkowych serii wydawanych przez producentów systemów RPG. I to tych najsłabszych.
Fabuła jest skrojona na miarę postaci – Elhant zbiera siły do obrony swojej krainy, reszty nie trzeba. Ale uwaga, pojawia się grze osobliwość, która nie pozwala tak łatwo kopnąć Heroesów. Przemierzając baśniowe krainy Elhant natrafia na wraki współczesnego nam uzbrojenia! A to rozbity odrzutowiec, a to rozwalony czołg, a to ślady gąsienic w dolinie. Nie będę wam psuł zabawy – i nie napiszę, co to oznacza. Ten fabularny trik sprawia, że jakimś cudem chce się towarzyszyć Elhantowi w jego misji.
W jej trakcie przemierzamy piękne erteesowe mapy (o tym dalej) w poszukiwaniu wrogów i artefaktów. Czasami przeradza się to w bezmyślną eksplorację, jeśli zapomnimy, co było naszym celem. HoAE nie mają czegoś takiego jak ekran misji. Żeby sobie przypomnieć konkretne zadanie trzeba przewijać niezbyt poręczny ekran rozmów. Gra roku? Zapomnij.
Na szczęście dla zapominalskich (a taką fabułę łatwo wyprzeć z pamięci) ciągle obowiązuje zasada: eksterminacja równa się sukces. Każdy problem rozwiązuje się przy pomocy miecza. Nie ma zabawy w przekonywanie trolla, żeby nie niszczył gaju druidów. Siła, siła, przede wszystkim siła. Sytuację ratuje to, że walki są bardzo przyjemne (choć do znudzenia podobne). Wszystko dzięki kapitalnym czarom – wielkie brawa dla grafików za najlepszą magię, jaką zdarzyło mi się ostatnio widzieć. Po odpaleniu oka piorunów nie przewiduję sprzeciwu. Jedno oko na redakcję i gra roku w kieszeni. Niestety mana się kiedyś kończy i naga prawda, że jako RPG Heroesi nie dają rady, przebiłaby się jednak do opinii publicznej.
Niewielkim wzmocnieniem będą hordy sprzymierzeńców Elhanta wynikające z erteesowej formuły HoAE. Hordy, bo jak chwalą się producenci gra pozwala na tysiące (ja mówię setki) jednostek elhanckiego wojska. Driady, wróżki, druidzi a nawet entowie (wielki szacunek) mogą być rzuceni do walki przeciw równie licznym hordom szkieletów, zombich i nieumarłych jeźdźców. Wystarczy jednak choć raz to zrobić, żeby czas prysł. W wojennym uścisku hordy jakoś dziwnie nachodzą na siebie i z setek robią się na ekranie dziesiątki – może magia pozwala im na przenikanie przez cudze ciała? Taktyki w tym niewiele – ustawiamy nieustanną produkcję jednostek i rzucamy do ataku. Koniec. Kropka. Wojska, inaczej niż Elhant, nie nabijają poziomów – gra nie robi niczego, żebyśmy przestali traktować je jako baśniowe mięso armatnie. Sympatii nie zaskarbi im to, że trzeba nazbierać surowców (przy pomocy wróżek), by powołać je do życia – szara erteesowa codzienność. Nie mogłem pozbyć się przy tym myśli, że o ile graficznie HoAE należy do XXI wieku, jednostki wojskowe stworzono na silniku Shogun: Total War. Wyglądają jak średniej jakości sprite’y. I jak tu je szanować – Elhant to bubek, ale to przynajmniej bubek w pełnym 3D.
Tylko szkoda świetnych map. Wielkie (cofnięcie kamery!), doskonale oddane tereny pod władaniem nieumarłych, aż chce się to eksplorować i w takiej scenerii wyrzynać. Smaczki w postaci rozwalonych odrzutowców wyrywają ten świat z typowej pseudo-tolkienowskiej sztampy. No, dobra – usiłują wyrwać.
Bo w dół ciągnie tych Heroesów za dużo rzeczy – dodajmy jeszcze brak szczątkowego nawet tutoriala, dziwne (i sztywne jak Elhant) obłożenie klawiatury i ograniczone możliwości zbliżenia kamery. Gra roku? Tylko z dużą ilością many na oko piorunów.
Rafał „Madraf” Madajczak
PLUSY:
- wielkie mapy;
- atrakcyjne czary;
- walka.
MINUSY:
- szczątkowa fabuła;
- dziwny interfejs;
- przedpotopowa grafika jednostek;
- bohater.