Duke Nukem Forever - recenzja gry
Duke Nukem powrócił. Czy warto było czekać piętnaście lat na ten dzień?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Duke Nukem Forever stał się legendą na długo przed swoją premierą. Po doskonale przyjętym Duke Nukem 3D w 1996 roku wszyscy z zapartym tchem oczekiwali na kontynuację. Gdy kilkanaście miesięcy później świat zobaczył pierwsze obrazki z wersji działającej rzekomo na technologii Quake`a II, wydawało się, że lada chwila w nasze ręce trafi przebój. W rzeczywistości wyszło zupełnie inaczej. Gra zaliczała kolejne obsuwy, a silnik w międzyczasie zmieniono na Unreal. Długo oczekiwany powrót Duke’a stał się powszechnym obiektem żartów i chyba nikt, poza najbardziej fanatycznymi miłośnikami cyklu, nie przypuszczał, że skończona gra kiedykolwiek trafi na półki sklepowe. Gdy rok temu zespołowi 3D Realms zabrakło pieniędzy na kontynuowanie produkcji i studio musiało zwolnić większość pracowników, wszystko wskazywało na to, że to już koniec tej historii. Na ratunek przyszła jednak firma Gearbox Software, która pomogło dokończyć projekt i teraz, po długich czternastu latach od jego ujawnienia, Duke Nukem Forever wreszcie trafia w ręce graczy na całym świecie. Czy warto było czekać? Niestety, nie.
Akcja zaczyna się kilkanaście lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Po skopaniu tyłków kosmitom Duke stał się bożyszczem tłumów. Nasz napakowany blondas doskonale wiedział, jak wykorzystać swoją popularność. Stworzył prawdziwe imperium, w skład którego wchodzi m.in. sieć restauracji fast food, kluby ze striptizem oraz kasyno. Ponadto, każda kobieta na Ziemi nie marzy o niczym innym tylko o sprawdzeniu, co kryje się za wytartymi błękitnymi jeansami Duke’a. Ta idylla trwałaby jeszcze zapewne przez długi czas, gdyby obcy nie powrócili. Niestety, w tym wirtualnym uniwersum obecny prezydent Stanów Zjednoczonych to kompletny idiota. Ubzdurał sobie, że przybysze z innej planety są pokojowo nastawieni i pragną otwarcia stosunków dyplomatycznych pomiędzy dwiema cywilizacjami. Oczywiście kosmici w rzeczywistości przybyli, by zemścić się za poprzednią porażkę i to znowu na barki Duke’a spada obowiązek uratowania naszego świata. Jak na bohatera przystało, Nukem nie zamierza uchylać się przed tą powinnością. Zresztą sprawa szybko nabiera dla niego wymiaru osobistego, gdyż najeźdźcy zaczynają porywać ziemskie kobiety, wliczając w to jego ulubione niegrzeczne bliźniaczki.
Jak widać, fabuła nie należy do głębokich, jednak jej absurdalna natura jest tym, czego spodziewano się po tej grze. Niestety, gracze oczekiwali również dobrej zabawy, a z tym jest już znacznie gorzej. Kampania dla pojedynczego gracza przypomina Frankensteina – twórcy podwędzili z innych gier interesujące ich fragmenty, a potem bez finezji pozszywali te zdobycze w jedną w całość, tworząc w rezultacie mały koszmarek. Oczywiście, gatunek FPS nie zwykł nas szokować świeżością rozwiązań, ale w przypadku Duke Nukem Forever rezultat jest znacznie gorszy niż u większości konkurentów. Powodem tego jest potwornie długi cykl produkcyjny. Spowodował on, że w jednym miejscu mieszają się elementy zaczerpnięte z kompletnie różnych epok. Wygląda to tak, jakby autorzy za każdym razem, gdy zobaczyli coś fajnego w innych tytułach, kopiowali to do własnego, bez żadnego zastanowienia, czy to pasuje, czy też nie. Przez te piętnaście lat wprowadzili tyle takich rozwiązań, że teraz zwyczajnie gryzą się one ze sobą. Najlepszym tego przykładem jest ograniczenie ilości noszonego uzbrojenia do dwóch sztuk. W dużej liczbie gier taki motyw sprawdza się doskonale, ale tutaj jest on kompletnym nieporozumieniem. Przygody Księcia zawsze polegały na beztroskim wyrzynaniu hord przeciwników wszystkimi dostępnymi metodami, a nie na przemyślanym zarządzaniu własnym arsenałem. Odrobinę mniej kontrowersyjne jest regenerujące się zdrowie, choć ono również średnio pasuje do przyjętej konwencji. Kto, jak to, ale akurat ten bohater nie powinien kryć się za murkami czy samochodami i czekać, aż pasek życia raczy się ponownie napełnić. Oba te elementy nasuwają skojarzenia choćby z Halo. Z tego samego źródła pochodzą również statki transportowe, które na naszych oczach dostarczają na pole bitewne nowych przeciwników. Oczywiście, samo w sobie nie jest to niczym złym, ale zaskakuje bezczelna hipokryzja twórców. W jednym z poziomów przyjacielski żołnierz oferuje nam bowiem zieloną zbroję bojową. Duke odmawia jej przyjęcia argumentując, że zbroje są dla mięczaków. Normalnie taki przytyk pod adresem Master Chiefa spowodowałby lekki uśmiech na twarzach graczy, ale w zestawieniu z ordynarnym kopiowaniem pomysłów m.in. ekipy Bungie wywołuje jedynie zażenowanie. Pojawiają się również zagadki. Tutaj ponownie wrażenia są mieszane. Część z nich, jak ustawianie rur w odpowiedniej konfiguracji, jest interesująca, podczas gdy inne, jak nieudolnie podrabiające Half-Life 2 przestawianie ciężkich beczek, sprawiają wrażenie, jakby ich jedynym zadaniem było sztuczne przedłużenie rozgrywki.
Słabiutkie są również projekty poziomów. Poza kilkoma wyjątkami brakuje im po prostu polotu. Ot, puste korytarze (nawet jeśli udają otwartą przestrzeń), w których od czasu do czasu pojawiają się potwory. Co gorsza, inteligencja, a raczej jej brak, sterowanych przez komputer przeciwników potrafi doprowadzić nas do czarnej rozpaczy. Większość wrogów albo stoi nieruchomo w miejscu i strzela, albo bezmyślnie szarżuje wprost na nas. To drugie często im zresztą nie wychodzi, ponieważ zdarza im się zaklinować w elementach otoczenia. Ponadto w wielu przypadkach można ustawić się tak, że pociski nieprzyjaciół nie są w stanie nas dosięgnąć, podczas gdy my nie mamy tego problemu. W takim wypadku nasze cele spokojnie pozwalają się wykończyć i do głowy im nie przyjdzie, spróbować zmienić pozycję.
Nie oznacza to, że grze brakuje fajnych sekwencji. Jasne, że pojawiają się fragmenty dające sporo frajdy, tyle że nie ma ich za wiele. Sympatyczne są spotkania z bossami, zwłaszcza starcie z królową robali, którą traktujemy ładunkami wybuchowymi rzucanymi w ustawione w strategicznych miejscach trampoliny. Równie ciekawa jest walka z potężnym Battlelordem na szczycie tamy. Zyskuje ona dodatkowy koloryt, gdy zdamy sobie sprawę, że skuteczną taktyką jest strafowanie wokół niego w bliskiej odległości, niczym w produkcjach sprzed kilkunastu lat. Dobrze też zrobiono etapy, w których Duke zostaje zmniejszony do rozmiarów figurki G.I. Joe. Perełką jest fragment, gdy w takiej małej postaci musimy nawigować po wnętrzu kuchni, skacząc po smażących się hamburgerach i biegając po talerzach. Zaskakująco przyzwoite są również poziomy z pojazdami. Silnik fizyczny jazdy daje radę, samochody solidnie trzymają się podłoża, a dopalacz zapewnia satysfakcjonującego kopa przy przeskakiwaniu przepaści i rozjeżdżaniu wrogów. Niestety, autorzy przesadzili z długością tych sekcji i po pewnym czasie zaczynają one po prostu nużyć. Muszę jeszcze wspomnieć o małym przygodówkowym poziomie, gdzie naszym zadaniem jest odnalezienie trzech przedmiotów, jakich zażyczyła sobie pewna panna, zanim wykona przed nami striptiz. Musimy się tu sporo nabiegać, by je wszystkie wypatrzyć. Jest to głupiutka i prosta misja, ale pozwala odpocząć od ciągłego mordowania potworów i jest na swój sposób bardzo zabawna, zwłaszcza że wysłuchujemy w niej masy komentarzy klientów oraz pracownic klubu, będącego, notabene, własnością Duke’a. Wszystkie to sekwencje są naprawdę fajne, ale stanowią raptem ułamek całości, a reszta gry jest nudna i przewidywalna.
Kiepsko wypada również oprawa graficzna. Oczywiście, nikt nie spodziewał się cudów, ale nędza tego, co nam zaoferowano, zaskoczy nawet największych pesymistów. Strona wizualna jest bowiem bardzo słaba. Wszędzie straszą tekstury tak rozmazane, że nawet w 2002 roku wywołałyby uśmiech politowania. Poziomy są puste i mocno klockowate, a postacie (poza kilkoma rzadkimi wyjątkami płci pięknej) to najczęściej prawdziwe potworki. Widać, że większości obiektów gry poskąpiono polygonów. Co gorsza, Duke Nukem Forever nie zachwyca również projektami lokacji, więc nie ma mowy o nadrabianiu niedostatków technicznych pomysłowością artystyczną. Zamiast tego przemierzamy najczęściej nudne korytarze i podniszczone części miasta, niczym nieróżniące się od tysięcy podobnych im poziomów w innych grach. Kuleje nawet interaktywność otoczenia, czyli jeden ze znaków rozpoznawczych poprzedniej części. Na początku kampanii nie brakuje okazji do pobawienia się przedmiotami i warto ich szukać, ponieważ nie tylko skutkuje to zabawnymi komentarzami oraz animacjami, ale również zwiększa maksymalny limit zdrowia. Niestety, w dalszych częściach zabawy twórcom najwidoczniej skończyła się inwencja, gdyż takich obiektów jest już tyle, co kot napłakał. Muszę też rozczarować tych z Was, którzy mają nadzieję, że w związku z przestarzałą grafiką przynajmniej wymagania sprzętowe będą niskie. Otóż – wcale nie. Silnik regularnie nie wyrabia i nawet na solidnych pecetach powoduje dziwaczne spadki płynności, trudne do wytłumaczenia tym, co akurat dzieje się na ekranie. Gra nie została po prostu właściwie zoptymalizowana i potrafi radośnie skakać pomiędzy 110 a 20 klatkami na sekundę.
Wszystkie te narzekania mogą stwarzać wrażenie, że Duke Nukem Forever jest kompletnie niegrywalnym śmieciem, który nie ma do zaoferowania nic wartego uwagi. W rzeczywistości aż tak źle nie jest. Tym, co ratuje tę produkcję, jest sam Duke i typowa dla gier z jego udziałem atmosfera. Nasz twardziel co chwilę rzuca zabawnymi tekstami i rozsiewa wokół kilogramy testosteronu. Oczywiście można się spinać, twierdząc, że to humor niedojrzały oraz prymitywny. Są to zarzuty jak najbardziej słuszne, ale w tej grze to działa. Potrafiła ona przełączyć coś w moim mózgu i cofnąć mnie do czasów, gdy jako czternastolatek emocjonowałem się każdym wybrykiem Księcia. Dość powiedzieć, że gdy wpadłem w zminiaturyzowanej postaci do pomieszczania, gdzie przebywały wspomniane już bliźniaczki, pierwszym, co przyszło mi do głowy, było wykorzystanie moich niewielkich rozmiarów do zajrzenia dziewczynom pod spódniczki. Duke Nukem Forever nie wstydzi się swoich korzeni i nie udaje czegoś, czym nie jest. Pozostawienie bohatera tą samą uroczą szowinistyczną świnią, którą wszyscy kochamy, było ze wszech miar słuszną decyzją. Szkoda tylko, że jedną z niewielu, jakie podjęto podczas cyklu produkcyjnego. Oczywiście, prawdziwym problemem jest to, że nawet ten pozytywny element docenią jedynie starsi fani, pamiętający dobrze poprzednie przygody tej postaci. U większości młodszych graczy i ludzi, którzy nie zaliczają się do miłośników marki, to, co oferuje DNF, wywoła co najwyżej zażenowanie.
Najbardziej przyzwoitym elementem gry jest multiplayer, jednak nawet on nikogo nie zachwyci. Autorzy zaoferowali dziesięć map i cztery tryby rozgrywki, będące wariacjami na temat ich standardowych odpowiedników w innych grach. Przykładowo Capture the Babe to nic innego jak doskonale znany Capture the Flag, tyle że podkradamy sobie kobiety, a nie flagi. Starcia z innymi graczami (maksymalnie ośmioma na mapie) są szybkie i chaotyczne. Osiągnięcie sukcesu wymaga nie tylko posiadania błyskawicznego refleksu, ale również nauczenia się na pamięć rozkładu każdego z poziomów. Natomiast świetnym pomysłem jest wirtualny apartament, który zapełnia się nowymi przedmiotami i trofeami, będącymi nagrodami za wyniki w sieciowych starciach. Ogólnie multiplayer może się podobać. Jest bardzo staroświecki, ale ma kilka fajnych patentów (w tym plecaki odrzutowe) i sympatycznie zaprojektowane mapy. Jednocześnie jednak nie ma tu niczego, czego byśmy nie widzieli w dziesiątkach innych gier, a kod sieciowy nie jest najwyższej jakości, co skutkuje lagami.
Gdy po raz pierwszy grałem w Duke Nukem 3D niewiele dzieliło mnie od moich piętnastych urodzin. Kończąc kampanię w kontynuacji, zdałem sobie sprawę, że czekałem na nią prawie równą połowę mojego całego życia. Czy było warto? Zdecydowanie nie. Gra nie tylko nie spełniła wszystkich nadziei (co, bądźmy szczerzy, było tak naprawdę niemożliwe), ale nawet oceniając ją w oderwaniu od legendy, nie da się ukryć, że jakość tej produkcji pozostawia sporo do życzenia. Fatalna grafika, ograne mechanizmy zabawy i ogólne niedopracowanie sprawiają, że całość przywodzi na myśl średnią budżetówkę. Problem tkwi w tym, że wydawca życzy sobie za nią pełną cenę, a ten tytuł takich pieniędzy po prostu nie jest wart. Tegoroczny Bulletstorm udowodnił, że da się stworzyć FPS-a odwołującego się do schematów sprzed kilkunastu lat, a jednocześnie posiadającego grywalność uaktualnioną do współczesnych standardów. Niestety tego o Duke Nukem Forever powiedzieć się nie można. Łabędzi śpiew 3D Realms powstał bez żadnego sensownego pomysłu czy spójnej wizji. Zaoferowano nam niedopracowany zlepek scenek i rozwiązań, które łącznie nie tworzą, niestety, niczego godnego uwagi. Najwięksi fani serii znajdą tu sporo ukochanej atmosfery, ale nawet oni powinny zaczekać, aż gra trafi do jakiejś taniej serii. Powrotu Duke’a wyglądaliśmy długo, ale jego comeback zakończył się porażką. Na tyle dotkliwą, że nie wiem, czy marka kiedykolwiek zdoła się po niej podnieść. Jeśli dawny mistrz jest w tak słabej formie, to może najwyższy czas, by pomyślał o emeryturze.
Adrian Werner
PLUSY:
- humor;
- postać Duke’a;
- przyzwoity multiplayer.
MINUSY:
- brzydka grafika;
- fatalna sztuczna inteligencja;
- ogólne niedopracowanie;
- noszenie tylko dwóch sztuk broni naraz;
- brak quicksave’a;
- przez większość gry wieje nudą.