autor: Piotr Lewandowski
Burnout Revenge - recenzja gry
Wreszcie jest, najnowsza część genialnego Burnouta! Revenge to kolosalna grywalność okraszona najwyżej jakości oprawą graficzną i dźwiękową.
Uśpione miasto, skąpane w promieniach słońca, żyje swoim codziennym, powolnym rytmem. Na ulicach tłok od samochodów, nikt się nie spieszy, wszyscy w sennym tempie posuwają się do przodu. W pewnej chwili, tylko pozorny spokój, przerywa niespodziewane wydarzenie. Z oddali słychać ryk potężnego silnika. Wtem znienacka, między długi sznur aut, z ogromną prędkością wpada sportowy wóz. Mija ślamazarnych kierowców niczym slalomowe tyczki, by po chwili, niczym błyskawica, zniknąć w oddali. Mija kilka sekund i wszystko wraca do normy, jedynym dowodem zaistniałej sytuacji jest zapach spalonych gum. Panowie i Panie, zapraszam na kolejne spotkanie z Burnoutem.
Czwarta część gry nosi tytuł Revenge i od czasu targów E3 ekscytuje każdego sympatyka tytułów traktujących o wyścigach samochodowych. Produkcja Criterion to czyste arcade, jednak zrobione niezwykle profesjonalnie. Osobom, które nie miały do tej pory okazji zetknąć się z którąś częścią Burnouta, wypada przekazać kilka zdań słowem wstępu. Tak więc, przed wami wyścigi, których główną otoczką są wypadki samochodowe. Tutaj rzadko omija się stojące na drodze przeszkody czy jadące auta, nasze zadanie jest zupełnie odwrotne – niszczyć je. Pomysł ten maglowany jest na różne sposoby i objawia się pod postacią kilku trybów gry. Wszystko okraszono kapitalną grafiką i muzyką. Poza tym, najważniejsze, tytuł oferuje hektolitry miodu i niesamowitą grywalność. Zainteresowani?
Jeśli pamiętacie raporty z E3, w głowach utkwiły wam zapewne rewelacyjne wręcz obrazki z gry prezentujące świetną oprawę graficzną tytułu. Wiadomo było od początku, że ten poziom to pułap niedostępny dla naszej PlayStation 2. Wyglądało to wszystko po prostu za dobrze, wręcz idealnie – na obiektach nie było żadnych ostrych krawędzi. Niczym jakiś wysoki tryb wygładzania znany z pecetowych kart graficznych. Jak rzeczywiście prezentuje się w akcji nowy Burnout? Cudownie! Rozbijmy to słowo na czynniki pierwsze.
Pierwsze, co wywołało mój uśmiech na twarzy, to większa dorosłość oprawy. To znaczy, poprzednia część była bardzo kolorowa i efekciarska, w moim mniemaniu za bardzo. Po dwóch godzinach zabawy człowiek miał zwyczajnie dość. Teraz, na szczęście, jest zupełnie inaczej. Nadal grze nie można odmówić efektownej kolorystyki, jednak została ona na tyle stonowana a grafika zmieniona, że można wręcz mówić o nowej jakości. Moi drodzy, ten tytuł, jak na możliwości PS2, wygląda wprost cudownie. Wszyscy wiemy, jak dalece odbiega układ graficzny w PS2 od najnowszych kart graficznych dla komputerów PC. Obecne GeForce’y i Radeony są w stanie zaoferować świetne efekty, to głównie dzięki wykorzystaniu jednostek pixel shader, których konsola SONY nie posiada. No i co z tego? Grafika i ilość oraz jakość efektów w Burnout Revenge jest taka, jakby ktoś podmienił podzespoły w konsoli na nowsze! Jak zwykle mamy przed oczami masę obiektów w ruchu. Jak zwykle animacja jest bardzo szybka i idealnie płynna. Jak zwykle trasy wykonano niesamowicie. Jak zwykle rozgrywce towarzyszy masa kapitalnych efektów, świetne tekstury i modele. Jednak w Revenge te wszystkie aspekty jakby podskoczyły na kolejny poziom. Po prostu człowiek z zachwytem patrzy na ekran i zastanawia się, czemu to inne zespoły developerskie nie potrafią wyciskać z PS2 takiej oprawy. Wystarczy popatrzeć choćby na przydrożne drzewa czy nowe, świetnie wykonane modele aut. Kapitalnie odwzorowano odblaski na karoserii samochodów, z ekranu telewizora wręcz wylewa się niespotykana dotąd jakość grafiki. Ten tytuł to jedna z najlepszych, o ile nie najlepiej wyglądająca gra na PS2!
Powiem szczerze, że przemknęła mi przez głowę jednak myśl. Co zaoferuje kolejny Burnout, już zapewne na PlayStation 3? Kurczę, to będzie coś. W każdym razie, wspomniałem przed chwilą o nowych modelach aut. Niestety, nadal są to wyłącznie samochody fikcyjne. Jednak wymyślone zostały przez, czy lepiej zabrzmi, zaprojektowali je profesjonaliści, na co dzień zajmujący się tym zawodowo i pracujący dla firm samochodowych. Efekty ich działań widać od razu i wystarczy powiedzieć, że większość modeli wygląda świetnie. Gdy przyjrzeć im się z bliska, widać podobieństwo do prawdziwych aut sportowych, pokroju Astona Martina czy Ferrari. Nie widzę w tym nic złego, choć oczywiście szkoda, że autorzy gry nie pokusili się o jakieś licencje na wykorzystanie w grze prawdziwych wojowników szos.
Jak zwykle, głównych trybem gry jest Word Tour. Ponownie odbywamy wycieczkę po całym świecie. Przyjdzie odwiedzić między innymi tereny w Azji, Europie czy Ameryce Północnej. Jest i USA pod postacią Detroit, które ze zbytniej urody nie słynie. Mroczna metropolia, wąskie uliczki, niezbyt efektowne widoki. To taki wstęp do gry, autorzy wyraźnie starają się pokazać nam, że gra dojrzała i mamy przed oczami zupełnie nowy tytuł. Gdy pierwsze emocje opadną, przenosimy się do Miami. Tutaj klimaty są już zupełnie inne. Jeśli pamiętacie serial Miami Vice lub film Bad Boys 2, dobrze wiecie co mam na myśli. Pamiętacie kapitalny pościg, który między innymi przebiegał przez wielki most? Tak samo jest w grze. Słoneczne miasto, kolorowe, ogromny ruch uliczny. Co chwila taranujemy jakieś auto i zdobywamy punkty (o tym dalej). Poza tym, odcinek jest bardzo szybki i szeroki. Po prostu akcja rozgrywa się tak szybko, że chwilami nawet nie zdążymy uchwycić, co tak naprawdę się przed chwila stało. Idąc dalej, przenosimy się do Rzymu. Oprawa zmienia się, jest mniej słonecznie i kolorowo. Możemy natrafić na skróty i zaułki, mimo to trasa jest miejscami dość szeroka. Poza tym, przyjdzie nam odwiedzić jeszcze górskie, kręte alpejskie uliczki czy też azjatyckie Tokio oraz Hong Kong. W tym przypadku zmienia się ruch na lewostronny i przyjdzie spędzić nad konsolą klika minut, zanim przyzwyczaimy się do tego stanu rzeczy.
Gdy wyrwiemy się z tych klimatów, wracamy do USA, gdzie wita nas Nebraska. Wszystkie trasy prezentują się bardzo dobrze. Zarówno pod względem graficznym jak i grywalnościowym. Oczywiście, jak to w każdej grze bywa, jedne przypadną wam do gustu mniej, inne bardziej. Jednak mimo wszystko, poziom odcinków w Burnoucie 4 należy uznać za dość wysoki. W sumie, do zaliczenia mamy 169 eventów a do odkrycia 77 aut. Zapewniam, że zabawy starczy na wiele jesiennych wieczorów.
Jeśli chodzi o sam sposób i tryby rozgrywki, tutaj także wprowadzono sporo zmian. Wskaźnikiem naszych postępów w grze jest ranga, która rośnie wraz z postępami w grze. Po zaliczeniu jakiegoś odcinka otrzymujemy gwiazdki, w zależności od naszego stylu jazdy i innych osiągnięć, takich jak drifty czy takedowny. Poza tym, otrzymujemy także medal za zajęte miejsce. Ocena Awesome i zloty medal poprawia naszą rangę o pięć gwiazdek. Po zdobyciu kolejnej rangi, których jest dziesięć, dostajemy dostęp do kolejnych eventów. Oczywiście, tak jak w poprzednich częściach, coś tam cały czas odkrywamy. To coś tam przekłada się na nowe auta, crashe czy wyścigi. Dostajemy też najróżniejsze nagrody za pobicie rekordu rozwalonych aut podczas wyścigu. W sumie radości jest co niemiara, a sympatycy przechodzenia gier do końca i odkrywania nawet najbardziej zwariowanych dodatków poczują się jak w domu.
Trybów gry jest kilka. Na pierwszy plan wysuwa się nowość w postaci Traffic Attack. Opiera się on na największej nowince w gameplayu Burnouta 4, czyli możliwości taranowania samochodów. Zabawa polega na tym, aby rozwalić jak najwięcej aut na drodze. Trzeba uważać na uciekający czas i autobusy oraz tiry. Tak, tak, praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb. Fakt, w przypadku tej gry to zdanie brzmi niezbyt trafnie. Bo jak opisać auto pędzące ponad 200 km/h i niszczące na swojej drodze, co tylko popadnie? Nie tylko auta, także różne beczki, barierki, kartony i inne śmieci. Dla osoby obserwującej ten ryb z boku wydaje się to, że tak powiem, kretynizmem totalnym. Przecież to jakaś bezmyślna zabawa i co ta gra tak naprawdę daje, poza ogromną przyjemnością z gry?
Burnout pomyka jak szalony, trzeba mieć naprawdę świetny refleks, aby nie przywalić w jakiś puzon (aka tir). Poza tym, czas chwilami ucieka bardzo szybko i trzeba się pilnować, aby go zwyczajnie nie zabrakło. W sumie Time Attack jest dość ciekawym trybem, jednak odstaje od tych głównych i dobrze, że podczas kariery nie natrafiamy na niego zbyt często. Podczas jazdy można niekiedy używać kolejnej nowości w postaci crashbreakera. Jego odpalenie (zaraz wyjaśnię) dostępne jest nie tylko w Crash Mode, lecz także w wyścigach. Cały bajer można aktywować klawiszem R2, wtedy następuje wielkie bum, którego rozmach jest zależny on zapełnienia paska Burnout. Oczywiście takie „bum” robimy wtedy, gdy staniemy się ofiarą Takedowna lub też zaliczymy bliskie spotkanie z jakimś elementem otoczenia, który ma większą wytrzymałość niż nasze auto. W każdym razie, świetny patent.
W Crash Mode wprowadzono także sporo zmian. Na przykład, zrezygnowano z mnożników punktów czy innych dziwnych wynalazków. Dodano za to nowy sposób ruszania. Po lewej stronie ekranu pojawia nam się specjalny punkt. Trzeba go wystartować i zatrzymać jak najbliżej końca skali. To nie koniec, bowiem potem przychodzi ponownie go zatrzymać tym razem w wyznaczonym polu. Brzmi to troszeczkę skomplikowanie, jednak gdy już uda nam się wczuć, wypada jedynie pogratulować autorom gry kolejnego, bardzo dobrego pomysłu. Udana zabawa z punktem niemal idealnie rozpędza nasze auto, drobna pomyłka sprawia, że samochód chwilami wymyka nam się spod kontroli. Gdy punkt zatrzymamy na skraju skali, następuje wybuch naszego auta i zarazem koniec zabawy. Poza tym, w Crash Mode panują te same zasady, co w wyścigach. Znaczy to ni mniej ni więcej, że można taranować inne samochody na trasie. Da się spychać staranowane wraki w kierunku największego zagęszczenia ruchu, tak aby spowodować jak największy karambol – super sprawa. Gdy już zrobimy to co trzeba, pojawia się pasek Crashbrakera, który odlicza od pięciu do zera. Gdy nam się uda odpalić Crahsbrakera przy maksymalnym naładowaniu a on nabije nam odpowiednią ilość punktów, otrzymujemy go po raz drugi! Co wy na to? To jeszcze nie koniec niespodzianek. Co powiecie na świetne, nowe dwupoziomowe miejsca na Crashe? Nie ma sprawy. Odświeżony i przemodelowany Crash Mode sprawdza się doprawdy znakomicie, tylko grać i grać.
A jak się gra w Burnouta? Jak zwykle, łatwo, prosto i przyjemnie. Auta z ochotą reagują na każde nasze polecenie. Bez problemu można wyczuć dzielące je różnice, ponieważ dostępne w grze modele podzielono na trzy klasy wagowe; lekkie, średnie i ciężkie. Jak już zapewne się domyślacie, jedne nadają się lepiej do Crash Mode, inne do wyścigów. W każdym razie, każdy znajdzie coś dla siebie. Do czego można się przyczepić? Do tego do czego w wielu innych grach wyścigowych, czyli równomiernego oddania odczucia prędkości jazdy. W Burnout Revenge jedziemy albo wolno, albo z prędkością światła. Różnica między, dajmy na to, 220 km/h a 330 km/h, jest niestety zbyt mało widoczna. To wcale nie znaczy, że obraz przesuwa się zbyt wolno – co to, to nie. Jednak o wiele lepiej odwzorowano ten element choćby w Gran Turismo 4. W GT rzadko udawało się poczuć tę prędkość i... ten wiatr we włosach. W Burnoucie sprawa wygląda inaczej, tutaj praktycznie cały czas „noga nie schodzi z gazu” a na liczniku mamy ponad dwie setki. W każdym razie, speed tej gierki jest niesamowity.
Na kolejne zachwyty zasługuje oprawa dźwiękowa. Muzyka to mieszanka rocka i elektroniki w najlepszym wydaniu, bardzo wpadająca w ucho i co najważniejsze, nie za bardzo chcąca z niego wyskoczyć. Pozostałe aspekty oprawy dźwiękowej, czyli ryk silników, odgłosy zderzeń i wszystkie inne stoją na bardzo wysokim poziomie. Widać, że pieczę nad tytułem miał wydawca w postaci Eletronic Arts. Wszystko jest niesamowicie dopracowane. Piękne menu, świetne zajawki prezentujące trasy, po prostu rewelacja. Przy tym zabawy dla samotnego gracza jest co nie miara. Uwaga! Jeśli to wam się znudzi oświadczam, że Burnout Revenge ma świetny tryb multiplayer! Wystarczy tylko Network Adapter, stały dostęp do sieci, gra, konsola, kroplówka z kofeiną, kibelek zamiast fotela i odpływamy. Może przesadzam, jednak od tej gry nie sposób się oderwać. Ona nie ma słabych punktów. Jest zróżnicowana, duża, rozbudowana, kapitalna graficzne i dźwiękowo oraz, co najważniejsze, nieziemsko grywalna! Pierwszy raz od dłuższego czasu mam dylemat, co wsadzić do tacki konsoli. Pro Evo 4 Czy nowego Burnouta? Ja chcę mieć takich dylematów więcej.
Czasami człowiek ma dość gier, gdy przeważająca ilość tytułów to bezbarwne gnioty, przygotowywane w pogoni za efektowną grafiką. Czasami trafi się jakaś dobra gierka, którą się zwyczajnie, bez podniecenia, po prostu skończy. Czas upływa, a wielkie, przynajmniej w zapowiedziach hity, okazują się zawodem. Nowy Burnout jest zaprzeczeniem tego wszystkiego. Mimo rozwoju grafiki nie zapomniano w najważniejszym – to jest gra! Ma dawać radość z zabawy, z obcowania z nią mamy czerpać jak najwięcej przyjemności. Sugestywna oprawa ma być tłem, co od jakiegoś czasu stara się bezskutecznie udowodnić Nintendo. Może właśnie takie gry jak Burnout zmienią podejście graczy do rozwoju ich ukochanej rozrywki. Nie liczy się liczba wielokątów składających się na dany obiekt, nie liczy się, że autorzy pracowali nad tytułem 1255 dni i zatrudnili 40 sprzątaczek, orkiestrę dętą i Jurka Engela. Liczy się grywalność, miód, playability, power, a tego wam w Burnoucie nie zabraknie! Słowem, kocham tą gierkę.
Piotr „Bandit” Lewandowski
PLUSY:
- grywalność, grafika, dźwięk;
- długość i tryby gry;
- otoczka.
MINUSY:
- znaczących brak.